Cud maryjnej modlitwy wyratował nas z rąk banderowców

Obrazek użytkownika Sławomir Tomasz Roch
Historia

Nazywam się Stanisława Kiliańska mam 74 lata (2004 r.), mieszkam w Zamościu, woj. Lubelskie. Urodziłam się w 1930 r. we wsi Mogilno (Mohylno), gm. Werba, powiat Włodzimierz Wołyński, woj. Wołyńskie. Mój tata miał na imię Adolf Szewczyk, a mama Marianna Szewczyk z d. Szewczuk. [...] Pamiętam, że tuż przed żniwami w 1942 r. w naszej wsi Mohylno miał miejsce niezwykły znak na niebie. Tego dnia byłam w naszym domu, gdy nagle przyszedł nasz tata Adolf i powiedział: „Chodźcie prędko na dwór, bo na niebie jest czarny Krzyż, szeroki jak całe niebo!”. Zaraz ja, brat Józef, mama Marianna oraz brat Janek wybiegliśmy niemal przed nasz dom, właśnie zapadał powoli wieczór i robiła się szarówka. A pomimo to, bez najmniejszych trudności, rozpoznaliśmy na niebie duży i czarny Krzyż, szeroki rzeczywiście, jak całe niebo, obie belki skrzyżowane były mniej więcej po połowie. Nie był to więc taki Krzyż do którego zwykle przywykliśmy, był inny, jego belki były równe i krzyżowały się dokładnie w połowie. Dziś myślę sobie o nim, że to był Krzyż Wszechświata!

Uderzające w tym wszystkim było to, że chociaż dookoła nas, zapadały coraz większe ciemności i robiła się po prostu noc, Krzyż nie utracił nic z swojego piękna i wyrazistości. Trzeba w tym miejscu nadmienić, że niebo tego dnia było pogodne i nie było znać żadnych chmurek, nie odczuwało się także żadnego wiatru. To była niezwykle piękna, cichutka, letnia noc, więc staliśmy tak urzeczeni, niemal zahipnotyzowani tym niezwykłym zjawiskiem ale w sercach głęboko to wszystko przeżywaliśmy. Pamiętam, że nasz tata powiedział wtedy te ważne słowa: „To jakiś znak, to jakaś przestroga dana od Boga!”.

Właściwie to my wszyscy, już w tamtych pierwszych minutach, mieliśmy w sobie to przekonanie, że to nie jest zwykły przypadek, ale jakiś szczególny znak nadprzyrodzony, pochodzący wprost od Boga. I rzeczywiście, ani wcześniej, ani później, pomimo upływu tak wielu dziesiątków lat, nigdy już nie dostąpiliśmy łaski oglądania czegoś podobnego na niebie, czy w przyrodzie. To był ten jeden, jedyny i niepowtarzalny raz, a iluż jest takich, którzy całe życie przeżyją, ale podobnych znaków czy innych stanów mistycznych nie dostąpią.

Dziś moja świadomość szczególnego daru i powołania jest o wiele głębsza, jak tamtego wieczora, ale kto mógł wtedy przypuszczać, że Ukraińcy, zwyczajni, przyjaźni ludzie, zdolni są i to w swoich szerokich masach do tak barbarzyńskich rzezi. Patrzyliśmy tak dość długo, ale kiedy nic nie ulegało zmianie, poczęliśmy z wolna wracać do domu. Tylko brat Janek został tam bowiem jak sam mówił: „Ja tu zostanę jeszcze bowiem chcę zobaczyć kiedy ten Krzyż zniknie.”. Rano okazało się jednak, że chociaż długo tak czuwał, to w końcu usnął i nie był świadkiem ustępowania tego Krzyża.

Co prawda znak zniknął, ale to co pozostawił w naszych sercach do dziś rodzi różne myśli i domysły, co do ewentualnego przesłania związanego z tym wydarzeniem. Już wtedy każdy z nas płodził w pioronjącym tempie najróżniejsze domysły. Ja niemal od pierwszych chwil łączyłam ten cud z ostatnimi bardzo tragicznymi wydarzeniami w naszej wiosce. Otóż ledwie trzy godziny wcześniej, dobrze nam znana ukraińska policja z Gnojna, zabrała z naszej wsi cztery młodziutkie i niewinne Żydówki, były to: Maria lat około 21, Hajka lat około 19, Minka lat około 18 oraz Jenta lat około 15. Bardzo dobrze znam tę sprawę osobiście bowiem mój tatuś właśnie wracał na naszą wieś Mogilno, kiedy spotkał je wszystkie oraz trzech Ukraińców pod bronią, szli ścieżką w stronę miasta Włodzimierz Wołyński.

Taka zresztą była podobno pierwotna umowa, policjanci zapewniali, że odprowadzą je wszystkie do samego miasta, do żydowskiego getta. To jednak dziewcząt jakoś nie przekonywało, dlatego z początku nie dawały posłuchu wciąż pozostając w ukryciu, wtedy obiecano im nie tylko ocalenie, ale że będą zatrudnione na ukraińskim posterunku w Gnojnie. Będą tam po prostu prać, gotować i sprzątać, to brzmiało już dość interesująco i przekonywująco, dlatego też jedna z sióstr dała się namówić, więcej pociągnęła za sobą pozostałą trójkę. Ukraińcy słowa jednak nie dotrzymali, ale skręcili na ukraińską kolonię Oseredek i tam niezwykle brutalnie je pomordowano. Ponieważ tragedia ta rozgrywała się niedaleko nas, dzieliło nas co najwyżej 2 km i ja i my wszyscy dobrze słyszeliśmy ich płacz i krzyki. Tak więc bardzo przeżywałam ich śmierć i żywo łączyłam ich ofiarę z tym niezwykłym znakiem Krzyża na niebie.

W moim odczuciu był to znak nie tylko dla nas wszystkich ale może nawet w szczególności dla owych bandytów, oprawców tych młodych Żydówek. Pamiętam, że myślałam sobie wtedy tak: „Oto i znak, że na niebie jest jeszcze Bóg, oto i znak także dla tych zbrodniarzy, aby patrzyli i widzieli, że tak postępować nie wolno!”. I właściwie mój sąd pomimo upływu tak wielu lat nie uległ w tej materii zmianie, poza tym, że dziś wiem o tamtym ludobójstwie o wiele więcej, niż mogłam wiedzieć wtedy. Skąd mogliśmy przypuszczać, że człowieka stać w ogóle na coś takiego. [...]

28 kwietnia 1943 r. napadnięto na nasz dom, w nocy zaczęto stukać do drzwi, krzycząc: „Otwieraj, bo rzucimy granaty!!”. Wszyscy byliśmy w domu, tylko 16 letni brat Janek spał właśnie w stodole bowiem takich jak on, w pierwszej kolejności wyłapywali i wysyłali na roboty do Niemiec. Pamiętam, że nasz tata powiedział wtedy do mamy: „Nie otwieraj”, ona jednak na to: „A może jednak, może to tylko tak przy okazji czego potrzebują, może konie chcą brać to i niech biorą”. I otworzyła, a pod oknami stała ich cała granda, palili papierosy, widać czekali na mordowanie.

Po chwili weszli do mieszkania, policzyli ile nas dokładnie jest i od razu pytają: „Gdzie najstarszy syn?”. Tatuś odpowiedział, że we Włodzimierzu Wołyńskim i siostry też w mieście, jeszcze nie skończył, a bandyta buch go karabinem w głowę. To nasz tata skoczył do korytarza, ale wszędzie było obstawione. Wywalili drzwi, choć były podwójne i mówią groźnie: „Oddaj maszynowy karabin, wiemy że masz!”, a przy tym biją go mocno. Tymczasem nad nami, nad każdym z nas, stał jeden z nich i dobrze nas pilnowali, nie wolno było nawet się ruszyć. W końcu tata przyznał się i powiedział: „Dobrze powiem wam, karabin jest zakopany za stodołą.”. I poprowadził ich przez taki gęsty sadek od strony stawów. Myślał, że może ucieknie, ale bandyci nawet na chwilę nie puszczali go, trzymając mocno pod ręce, a jeszcze jeden szedł z tyłu za nimi. Właśnie on w pewnym momencie cioł ojca szpadlem w głowę.

Stodoła była daleko od domu, tata nie tracił nadziei, że może ktoś się napatoczy i uratuje go od niemal pewnej śmierci. Zwlekał, aż w trzech miejscach pokazywał bandytom rzekome miejsce ukrycia broni, ale oczywiście za każdym razem jej tam nie było. W między czasie trzy razy krzyknął: „Ratunku!”. Mój brat musiał to usłyszeć i nieopatrznie opuścił kryjówkę, zaraz go złapali, gdyż wszystko było dobrze obstawione. Przygnali go do mieszkania i tu zaczęli go potwornie masakrować, kiedy już się właściwie nie ruszał, nadal go kopali i deptali. W tym samym czasie bili i popychali także mamusię bowiem padała na syna, rozpaczliwie próbując go ratować. Tymczasem inni naradzali się nad tatem tak: „Księżyc zachodzi, trzeba z nim zrobić porządek!”, na to drugi tak rzecze: „Zaprowadźmy do chaty.”. I rzeczywiście kierują się kierunku naszej chaty, ponownie przeszli przez gęsty sadek, lecz już koło domu, tato chwycił się rękami za płot sztachetowy i ponownie krzyknął, wzywając ratunku.

W tym samym momencie nasz brat Janek, o którym sądziliśmy, że jest już martwy, podniósł głowę i mówi do nas wszystkich: „Uklęknijcie wszyscy, zmówim razem pacierz przed śmiercią, bo za chwilę będzie nam śmierć!”. Ja pomyślałam, że może gdzieś wysoko Matka Boża jest ale już nas nie uratuje, ale na słowa brata uklęknęłam razem ze wszystkimi na łóżku i poczęliśmy się modlić: „Pod Twoją obronę uciekamy się Święta Boża Rodzicielko....”. Kiedy tak właśnie modliliśmy się wszyscy, przyszedł jeden z tych strasznych ludzi i zabrał naszą mamę, myślałam sobie, że nas wszystkich teraz na pewno tutaj pomordują, jedno po drugim. Albowiem ci którzy nas pilnowali mówili do nas bez ogródek: „Rano, wiejskie psy będą roznosić wasze kości po szosie.”. Ale spodobała się Panu Bogu nasza dramatyczna i pełna wiary modlitwa i stało się inaczej.

Tymczasem bandyci nakazali mamie, aby skłoniła tatę do wejścia do mieszkania, widać nie chcieli, aby sąsiedzi usłyszeli może co się u nas dzieje. Ona na to, aby tata puścić to on się posłucha, potem mama wzięła go za ręce i mówi do niego: „Chodź do mieszkania, niech nas już razem pobiją.”.

Tatuś nie dawał jednak za wygraną i mówi: „Trochę spocznę.”, wydawało się rzeczywiście, że nie ma już sił. Krew lała się strumieniami z porąbanej głowy, twarz i ręce również całe pocięte i we krwi. I taki właśnie, nieoczekiwanie wyrwał się bandycie jednocześnie popychając mamę, tak że wpadła na stojących wokół Ukraińców, a sam gwałtownie wskoczył w gęsty sadek i dyla na stawy. A było w tym czasie bardzo ciemno, tak że nie zdołali go zatrzymać, on tymczasem ukrył się nad stawem. Ponieważ było zimno, krew szybko zastygła w ranach, choć i tak mocno był już osłabiony. Nasłuchiwał, czy aby nie słychać jęków, lub strzałów ale o dziwo nic się nie działo. Tymczasem nasz los wciąż wisiał na włosku, Ukraińcy byli wściekli takim zakończeniem i mówili między sobą: „Ja mówił zabijaj! Nie wódź się z nim i uciekł.”.

Wszystko słyszała mama, która stała wciąż przy nich, więc krzyknęli na nią: „Stupaj w chatu!!”. Mama rzeczywiście zaraz przyszła, ale była dosłownie jak nieprzytomna, nie miała także pojęcia, czy tato naprawdę zdołał uciec. Co jeszcze dziwniejsze, ci co stali przy nas odeszli, popatrzyłam w okno i widzę, że odchodzą całą grandą w stronę drogi i palą papierosy. Właśnie wtedy, jeszcze jako dziecko pomyślałam: „Taką moc ma Matka Najświętsza, do której my z prośbą się uciekaliśmy, którą prosiliśmy o ratunek. I proszę, okazała swą moc, Bóg nas wysłuchał i wyratował od niemal pewnej śmierci.”. Nasz tatuś jednak nic o tym nie wiedział i po pewnym czasie udał się na kolonię Marcelówka, to było około 3 km.

Mieszkał tam jego szwagier i rodzona siostra oraz ich syn, już po wojsku. Położył się na polu i uważnie obserwował, czy idzie dym z komina, myślał sobie: „Jak jest dym to żyją, jak nie to wymordowani.”. Kiedy jednak zobaczył, że wszystko jest w porządku, zaszedł do cioci, a oni zaraz odwieźli go do Włodzimierza Wołyńskiego do szpitala. Po wstępnych oględzinach, okazało się, że miał poprzecinaną czaszkę na głowie, ale mózg na szczęście nienaruszony. Dwa i pół miesiąca leżał w szpitalu. Gdy nasza rodzina z Włodzimierza Wołyńskiego dowiedziała się, co zaszło w naszym domu, zaraz po nas przyjechali i usilnie namawiali nas, abyśmy nie zwlekali, ale uciekali z nimi do miasta.

Kiedy właściwie wszystko było już spakowane, w Mohylnie pojawił się nasz ksiądz proboszcz ze Swojczowa, który właśnie kogoś chował. Ksiądz Jaworski rozmówił się z naszą mamą i kiedy posłyszał, co się u nas wydarzyło, zaczął ją usilnie namawiać, aby jednak nie wyjeżdżać, mówił: „Nie wyjeżdżajcie, może więcej już tak nie będzie! Może to tylko pomyłka, bo tak i tak ktoś nagadał. A wyjedziecie to wszystko się zmarnuje, cały wasz dorobek życia, a przecież tyle się natrudziliście.”.

Nasza mama rozważyła i przyznała księdzu rację, tak więc ostatecznie, nawet teraz zostaliśmy na naszej ojcowiźnie, a naszym krewnym oświadczyliśmy, że zostajemy do momentu kiedy tatuś nie opuści szpitala. Zostaliśmy, ale w domu spania już nie było, zwykle w polu i pod płotami, a muszę dodać, że miejscami leżał jeszcze nawet śnieg, było więc strasznie i bardzo zimno. [...] [fragment wspomnień Stanisławy Kiliańskiej z d. Szewczyk ze wsi Mohylno na Wołyniu, wysłuchał, spisał i opracował S. T. Roch]

Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (5 głosów)