BANDEROWCY MASAKRUJĄ LUDNOŚĆ WŁADYSŁAWÓWKI
Wiosną 1943 r. wojna uderzyła krwawo w moją rodzinę, jak również i w wiele innych polskich rodzin zamieszkałych na terenie Wołynia. Banderowcy pogłębili waśnie narodowościowe i rozniecili walki bratobójcze. Wczesną wiosną 1943 r. ukraińscy nacjonaliści zaczęli mordować ludność polską i podpalać polskie zagrody na terenie całego Wołynia. Kolonia Władysławówka na której mieszkałem liczyła około 30 rodzin polskich i 10 ukraińskich. Prostopadle do naszej koloni w odległości około 800 metrów znajdowała się niewielka wieś Dojewa, którą zamieszkiwało 50 % Polaków i 50% Ukraińców. Spośród tych Ukraińców ludzie w wieku od 17 do 35 lat w przeważającej części należeli do bandy UPA. Banderowcy zaczęli najpierw mordować Polaków tzw. podpadających, zamożniejszych gospodarzy, inteligencję.
Tydzień przed Wielkanocą we wsi Chobułtowa, odległej od naszej koloni około 10 km, banderowcy w bestialski sposób wymordowali rodzinę Rudnickich, składającą się z ośmiu osób. Był to chyba pierwszy mord zbiorowy, jakiego dopuścili się Ukraińcy na polskiej rodzinie w naszych okolicach. Śmierć tej rodziny podstępnie nadeszła w nocy i prawdopodobnie miała twarz bliskich, ukraińskich sąsiadów. Można tak sądzić dzięki ustalonym faktom. Większość domowników została zamordowana w ubraniach, część w bieliźnie. Nie było żadnych śladów walki. Widocznie drzwi otworzono na stukanie kogoś znajomego. Mordu dokonywano w spiżarni, następnie ofiary wrzucono do piwnicy. Jedna z dziewcząt została przedtem zgwałcona. Gospodarstwo doszczętnie obrabowano. Mord ten odbił się szerokim echem wśród Polaków okolicznych wsi. Zwłoki rodziny Rudnickich pochowano we Włodzimierzu Wołyńskim. Nikt jeszcze wtedy nie wiedział, że jest to dopiero początek krwawego żniwa do jakiego szykowali się ukraińscy nacjonaliści.
Po kilku tygodniach wymordowano całą rodzinę Romanowskich zamieszkałą w sąsiedniej kolonii Augustów. W maju zamordowano naszego sąsiada Władysława Nowaczyńskiego. Po jego śmierci ludność naszej kolonii zaczęła się ukrywać, zwłaszcza nocą, w zaroślach, ogrodach, w lesie. Ne dzień przchodzili do swych zagród, by nadal pracować przy gospodarstwach, a w noc znów wychodzili poza budynki. Ponieważ zagrożenie śmiertelne Polaków stało się widoczne, niektóre rodziny zaczęły nocami uciekać do Włodzimierza Wołyńskiego. Jednak i z tych uciekających część zawsze ginęła po drodze. Dlatego też ucieczka do miasta była bardzo ryzykowna.
W miesiącu lipcu pan Dobrowolski, jeden z naszej kolonii, zorganizował w biały dzień ucieczkę furmankami kilku rodzin polskich, zabierając ze sobą rzeczy i żywność. Gdy wyjechali na szosę Włodzimierz – Łuck koło Mikulicz Bulbowcy wzięli ich w krzyżowy ogień i wybili niemal wszystkich. Pozostałym przy życiu kazali wrcać do Władysławówki, obiecując że jeśli nie będą uciekać, to nikt nie będzie ich ruszał. Jednocześnie zjawili się w naszej kolonii i ostrzegli wszystkich Polaków, że jeżeli ktokolwiek spróbuje uciekać, bedzie z nim to samo, co z tamtymi na szosie. Nasza kolonia w tym czasie była już obstawiona przez banderowców od strony Włodzimierza Wołyńskiego, południa i wschodu, zaś od strony północnej był wielki las zwany Świnarzyńskim. W tym czasie w lesie tym, stacjonowały już wielkie siły ukraińskich bandytów. Słowiem, o jakiejkolwiek ucieczce nie było już mowy.
Przy lesie Świnarzyńskim, w odległości około 10 km od naszej kolonii położona była bardzo duża wieś Dominopol, w której w maju 1943 r. banderowcy zorganizowali polską partyzantkę. Rzekomo oddział ten miał walczyć ramie w ramię z Ukraińcami przeciwko Niemcom. Dowódcą tej partyzantki był nauczyciel tejże wsi (nazwiska nie pamiętam). Ponieważ akty mordów były jeszcze wówczas rzadkie, część polskich chłopaków z okolicznych wsi przyłączyła się do tego wojska. Z naszej kolonii poszło tam kilku chłopców, którzy wraz z innymi partyzantami przyjeżdżali do nas, by werbować pozostałych. Reszta mieszkańców wyczuła, że z tą partyzantką jest coś nie w porządku, skoro przyjeżdżają do nas bez broni i tylko z orzełkami na czapkach. Starsi ludzie od razu zorientowali się, że to jakaś pułapka. Jak się później okazało, w rzeczywistości chodziło o to, aby wyprowadzić polską młodzież z domów i znaleźć potrzebną broń. Zwerbowano około 100 osób, więcej nikt już nie poszedł. Banderowcy widząc, że nikogo i niczego stąd nie ściągną, gdzieś około połowy lipca okrążyli całą wieś Dominopol i wymordowali ludność wsi oraz całą partyzantkę, budynki podpalili. Z pod noży uciekło tylko siedem osób, był wśród nich mężczyzna o nazwisku Nowaczyński i miał brata o imieniu Józef, zamieszkałego na naszej kolonii. Gdy uciekinier przybiegł do niego, Józef przyszedł do mojego ojca z prośbą o ukrycie brata. Ojciec przyjął nieszczęśnika i ukrył w dobrze zamaskowanym schronie przy budynkach. Przez kilka dni brat uciekiniera przynosił do schronu żywność (a zatem miał dobrą wiedzę o położeniu naszego schronu). Po kilku dniach uciekinier z Dominopola opuścił nasz schron, udając się w nieznanym kierunku.
Po wymordowaniu Polaków z Dominopola mieszkańcy naszej kolonii zaczęli jeszcze bardziej się niepokoić, gdyż było już jasne, że i na nas przyjdzie ta sama klęska. Ludzie zaczęli więc uciekać nocami do miasta. Było to jeszcze bardziej niebezpieczne, niż dotąd, Ukraińcy bowiem łapali uciekinierów, po czym zabijali ich na miejscu. Z dnia na dzień ludzie wypatrywali radzieckich partyzantów, przy których pomocy byłoby można wyjść z tej banderowskiej matni. Lecz nie zjawili się, gdyż Ukraińców było tak dużo, że małe jednostki partyzanckie nic by nie zdziałały i nie pomogły. W końcu Polacy zdali się na pastwę losu. Banderowcy zaczęli łapać mężczyzn i furmankami wywozili do swj siedziby, znajdującej się w Lesie Świnarzyńskim, a stamtąd już nikt nie powracał. Pewnego dnia wzięli mojego kolegę Bolesława Liperta. Wieźli drogą przy naszym domu, mijając nas ze łzami w oczach pokiwał ręką na pożegnanie. Wieczorem tegoż dnia przyszedł do mnie mój cioteczny brat Tadeusz Sztafij z propozycją, abym z nim uciekał do miasta. Nie wyraziłem zgody, gdyż nie chciałem oddalać się od rodziny. Na drugi dzień Tadeusz wraz ze swym ojcem i sąsiadem Buczkiem, udali się do Włodzimierza Wołyńskiego, niestety w drodze do miasta zostali złapani i zamordowani przez banderowców.
Ojciec mój Ambroży Schab miał dobrego znajomego Ukraińca, zamieszkałego we wsi Ewin, odległej od nas o 1 tylko km. Bardzo często odwiedzał go, aby dowiedzieć się cośkolwiek o dalszych losach Polaków. Znajomy ten obiecywał, że ostrzeże przed nadejściem niebezpieczeństwa. W dniu 28 sierpnia 1943 r. jak zwykle na noc Polacy opuścili swe zagrody, udając się poza budynki. Ja i mój dziadek udaliśmy się do pobliskiego lasu i zaszyliśmy się pod konarami świerków. Matka i dwie siostry, z których jedna miała 19, a druga 14 lat, udały się do ogrodów w pobliżu naszych zabudowań. Ojciec udał się do znajomego Ukraińca, lecz nie zastał go w domu. Jego żona zaproponowała ojcu, by zaczekał na męża, który lada chwila powinien wrócić.
Ukrainiec przybył do domu bardzo późno i natychmiast wywołał ojca z domu, po czym zapytał: „Gdzie dziś podziewa się pańska rodzina?!”. Ojciec odpowiedział, że rodzina ukryta jest poza budynkami, znajomy powiedział: „A to dobrze, bo dziś w nocy wasza kolonia będzie zlikwidowana białą bronią”. Na to ojciec: „To może pobiegnę o odszukam żonę z dziećmi i będziemy uciekać do miasta”. Ukrainiec zaprotestował wyjaśniając: „Na to już za późno, ponieważ w tej chwili waszą kolonię, już się obstawia, ale ja schowam pana u siebie w stodole”. Ojciec musiał wyrazić zgodę, ponieważ wyjścia innego nie było.
Noc ta minęła spokojnie, a o świcie Polacy jak zwykle zaczęli wracać do swych domów. Gdy wróciłem z dziadkiem z lasu, w domu zastaliśmy już matkę i siostrę, które krzątały się przy obrządku inwentarza. W momencie gdy weszliśmy na podwórze od strony lasu usłyszeliśmy jakieś dzikie krzyki. Zobaczyliśmy nadchodzących od strony lasu bulbowców [znaczy bandrowców, ludzie stosowali te nazwy naprzemian i dowolnie; dod. S. T. Roch], rozstawionych w odstępach około 5 metrów jeden od drugiego. Uzbrojeni byli w siekiery, widły, kosy i broń palną. Jako chłopak zaproponowałem ucieczkę w odwrotną stronę na pola. Zboże było już zebrane i horyzont był bardzo widoczny. Gdy wybiegliśmy za budynki, zobaczyliśmy że i tam na polu rozstawieni są banderowcy z karabinami, w jeszcze większych odstępach od 50 do 100 metrów. Zrezygnowaliśmy z tej ucieczki, a matka krzyknęła: „Dzieci chodźcie do schronu!”. Tak też uczyniliśmy, a po około 20 minutach banderowcy wpadli na nasze podwórko i dokładnie obszukali wszystkie zakamarki budynków, ale gdy nas nie znaleźli, po kilku minutach pobiegli dalej. Gdy nadeszła chwila ciszy matka wyszła ukradkiem ze schronu, by wziąć z mieszkania trochę chleba, bo nie wiadomo jak długo mieliśmy tam przebywać. A gdy powróciła powiedziała, że w mieszkaniu wszystkie meble zostały poprzewracane, a szyby z okien powybijane. Banderowcy przychodzili jeszcze kilka razy i nadal szukali nas lecz bez skutku. Wreszcie nastała jakaś dłuższa chwila ciszy. Wydawało nam się że już do nas więcej nie przyjdą, a my przesiedzimy do nocy, a potem będziemy uciekać do miasta.
Nasz sąsiad Józef Nowaczyński zdołał umknąć między rozstawionymi banderowcami. Uciekł do stodoły Ukraińca Miljana, który mieszkał na Ewinie. W stodole tej zastał 16 –letniego chłopca Jana Głowińskiego, który przebywał chwilowo u swego wujka Kaliniaka, mieszkającego na naszej kolonii. Gdy syn Miljana, Paweł zobaczył że w ich stodole ukrywa się dwóch Polaków, sprowadził banderowców, którzy ich pojmali i wyprowadzili ze stodoły. Tak ujętych poprowadzili w stronę naszej kolonii, a po drodze postawili im warunek, że jak pokażą gdzie schowała się rodzina Schabów, darują im życie. Sąsiad Nowaczyński powiedział im, że wie gdzie Schabowie mają schron i na pewno są tam teraz schowani. Nie uszli daleko, gdy Janek Głowiński zaczął uciekać w kierunku lasu. Banderowcy zaczęli strzelać i gonić go, lecz nadaremnie. Chłopiec dopadł lasu i błąkał się tam około dwóch tygodni, podczas których kilkakrotnie wpadał w zabrudzone krwią ręce, lecz zawsze szczęśliwie uciekał. Wreszcie po wielu przejściach, niemal nagi dotarł do miasta Włodzimierz Wołyński.
Natomiast Józef Nowaczyński, w nadziei że darują mu życie, przyprowadził banderowców na nasze podwórko i wskazał im schron, o którym dobrze wiedział, gdyż przed kilkoma tygodniami przynosił tutaj pożywienie swojemu bratu. Po okrążeniu schronu usłyszeliśmy głos znajomego Ukraińca, który powiedział po polsku: „Wychodzić ze schronu, to nie będziemy was bić, a jak nie wyjdziecie to wszystkich wbijemy!!”. Na to moja matka Paulina Schab rzekła: „Dzieci wychodzimy, to Piotr Dziuba!”. Myślała, że jak znajomy, to w jakiś sposób się ocalimy. Zaczęliśmy wychodzić w następującej kolejności: pierwsza matka, za nią siostry Czesława i Irena, a za siostrami ja, lecz z małym opóźnieniem. Gdy mama wychodziła usłyszałem głos Nowaczyńskiego: „Panie Dziuba, można zapalić?!”. Dziuba odpowiedział: „Można!”. W tym momencie wychyliłem głowę przez otwór schronu. Przez gałęzie i drzewo zasłaniające otwór, zobaczyłem przez Dziubę karabin skierowany w stronę naszych oraz kilku jeszcze banderowców również z karabinami i siekierami. Wśród nich był Józef Łupinka. Zapewne było tam więcej znajomych, lecz ze strachu nie zwróciłem uwagi i cofnąłem się z powrotem do schronu. Gdy tylko się cofnąłem, natychmiast matka zawołała: „Panie Dziuba, za co pan nas zabija, przecież my tak dobrze żyli?!”. A on na to krzyknął coś po ukraińsku, lecz treści nie zrozumiałem. Gdy tylko krzyknął, matka zawołała: „Dziewczęta nie uciekajcie!”. Po tych słowach padły strzały. Po zaprzestaniu strzelaniny przez dłuższy czas słyszałem jęk sąsiada Nowaczyńskiego, a po kilku minutach usłyszałem głuche, silne uderzenie i jęk sąsiada zamilkł. Po zakończeniu mordu banderowcy zaczęli wesoło wykrzykiwać i śpiewać; usłyszałem takie słowa jak: „...smert Lachom!”. I z tymi śpiewami odeszli z podwórza.
Nastała zupełna cisza. Po dłuższej chwili wysunąłem głowę z wyjścia i ostrożnie przez szczeliny gałęzi zobaczyłem, że nikogo nie ma. Cofnąłem się do schronu i rzekłem do dziadzia: „Dziadku uciekajmy stąd bo mogą tu jeszcze wrócić, by zabrać znajdujące się tu rzeczy.”. Dziadek nie bardzo chciał wychodzić, lecz ja nalegałem. Wreszcie dziadek zgodził się i znów ostrożnie przybliżyliśmy się do wyjścia, a gdy upewniliśmy że nikogo nie ma, w oka mgnieniu wyskoczyliśmy ze schronu i pobiegliśmy przez sad za stodołę. W trakcie biegu spojrzałem na lewo, na podwórko, gdzie zobaczyłem leżącą na wznak matkę i leżącego na brzuchu w dużej kałuży krwi Nowaczyńskiego. Gdy dobiegliśmy za stodołę, wcisnąłem się pod podłogę dobudówki, która przeznaczona była na sieczkę i plewy. Wcisnąłem się dość głęboko, dziadek wcisnął tylko głowę, dalej nie mógł wejść. Widząc, że dziadek nie wejdzie zacząłem prosić, aby udał się w dziesiątek żyta, który stał w pobliżu. Dziadek nie chciał tam iść, obawiał się że go zobaczą, ale w końcu usłuchał i niezauważony dopadł zboża, gdzie się schował.
Po pewnym czasie, do przybudówki gdzie byłem schowany podszedł mężczyzna i uklęknął stawiając kolbę na ziemi. Gdy to zobaczyłem zamknąłem oczy i czekałem na strzał w głowę. Strzał jednak nie padł. Banderowiec nie widział mnie ponieważ panowała ciemność pod podłogą. Około godziny trzynastej podszedł i zajrzał do mnie drugi człowiek. Rozpoznałem jego twarz, mieszkał w naszej kolonii, a jego żona była Polką. Wiedząc, że człowiek ten jest dobry dla Polaków, zapytałem: „Panie Borys jak wygląda sytuacja?”. Na to on: „Nie, Nie! Siedz tu do wieczora, a w nocy uciekaj do miasta, ja chodzę z tyłu i zakopuję zabitych.”. Podgarnął pod podłogę jeszcze trochę ziemi, by zmniejszyć szczelinę i odszedł. Po odejściu słyszałem kroki osób krzątających się przy zaciaganiu zwłok rodziny do dołu. Nie mogłem zorientować się, w którym miejscu chowali, gdyż byłem z drugiej strony stodoły. Po odejściu osób, które chowały zwłoki, zobaczyłem kobietę, która wypędzała nasze bydło, pędząc je zapewne do swojej zagrody, wynosiła również odzież i inne przedmioty z naszego mieszkania. Kobiety tej nie poznałem, gdyż spod podłogi widziałem tylko nogi. Niemniej musiała to być nasza sąsiadka Ukrainka.
Przesiedzieliśmy w tych ukryciach do wieczora, po czym wysunąłem się z pod podłogi i na brzuchu przesunąłem się do zboża, w którym siedział dziadek. Zaproponowałem mu ucieczkę do lasu. Dziadek nie chciał uciekać, gdyż było jeszcze za widno, ale cofnąć się z powrotem, też nie mogłem, gdyż znów usłyszałem jakieś głosy zbliżające się od zabudowań. Szarpnąłem dziadka za rękę i na brzuchach zaczęliśmy odsuwać się do najbliższej miedzy, a dalej bruzdą przy miedzy odsunęliśmy się od budynków o około 500 metrów w pole. Zaczęliśmy biec chyłkiem do lasu znajdującego się od strony miasta. W czasie ucieczki przez pole, cały czas słyszeliśmy krzyki i strzelaninę na opuszczonej przez nas kolonii. Gdy podbiegliśmy do traktu dzielącego kolonię i las, zobaczyliśmy chodzące patrole banderowców w odstępach 20 i 30 metrów. Zatrzymaliśmy się na chwilę by poczekać na większą przestrzeń patroli. Chcieliśmy przebiec między nimi i dopiero około godziny 24.00 zdecydowaliśmy się na ucieczkę, ponieważ dalsze wyczekiwanie nic by nie dało. Gdy tylko jeden z patroli minął nas na odległość około 10 metrów, szarpnąłem dziadka i w mgnieniu oka przeskoczyliśmy na drugą stronę. Bulbowcy zauważyli nas, zaczęli nas gonić i strzelać. Na szczęście było ciemno i ukazał się nam natychmiast las. A gdy dopadliśmy krzaków wpadliśmy w gęstą tarninę. Bulbowcy po chwilowym przeszukaniu krzaków, oddalili się na swoje miejsca, a my ostrożnie oddaliliśmy się w głąb lasu.
W lesie tu i ówdzie słychać było strzały, by w ten sposób odstraszać i nie dopuszczać do ucieczki niedobitków. Pomimo tego ruszyliśmy przez las do miasta. Las ciągnął się przez około 15 km Pokonując drogę przez różnego rodzaju krzaki i bagna, nad ranem znów znaleźliśmy się pod swoją kolonią. Postanowiliśmy wówczas odczekać w krzakach cały następny dzień, a nocą znów udaliśmy się w drogę. Tym razem udaliśmy się do małej rzeczki i zanurzeni po uszy w wodzie powoli przesuwaliśmy się w stronę miasta. Gdy się rozwidniło, byliśmy już w pobliżu niemieckiej placówki stacjonującej we Włodzimierówce, odległej od Włodzimierza około 3 km. Ujrzawszy Niemców wyszliśmy z rzeczki i prawie nadzy i brudni udaliśmy się w ich kierunku. Po dłuższych badaniach przyjęli nas, śmiejąc się z naszego dziwnego wyglądu. We Włodzimierówce umyliśmy się ubraliśmy w daną nam przez tutejszą ludność odzież, a następnie udaliśmy się do Włodzimierza gdzie mieszkał mój stryjek. Po kilku dniach do miasta Włodzimierza przybył mój ojciec, którego w czasie rzezi przechowywał, poprzednio wspomniany już Ukrainiec. [fragment wspomnień osobiście spisanych przez Zdzisława Schab, naocznego świadka wydarzeń z kolonii Władysławówka na Wołyniu]
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 3595 odsłon
Komentarze
Dowódcą tej partyzantki był nauczyciel Stanisław Dąbrowski
3 Grudnia, 2015 - 04:36
Dowódcą tej partyzantki był nauczyciel tejże wsi (nazwiska nie pamiętam).
Odpowiedź można znaleźć we wcześniejszych pańskich wpisach:
Na wiosnę 1943 r., począwszy od marca, Ukraińcy ze sztabu UPA w Wołczaku namawiali Polaków z okolicznych wsi i kolonii do wstępowania do organizującej się polskiej partyzantki, która na podstawie zawartego porozumienia polsko – ukraińskiego walczyć będzie z Niemcami wspólnie z partyzantką ukraińską. Pierwsi zwerbowani Polacy samodzielnie agitowali po wsiach i koloniach, a ponadto zbierali dla polskiej partyzantki dobrowolne datki w postaci żywności. Warunkiem przyjęcia było posiadanie jakiejkolwiek, nawet zepsutej broni palnej. W ten sposób zwerbowano 90 młodych chłopców w wieku 15 – 20 lat z miejscowości: Jesionówka, Dominopol, Mikołajówka, Swojczów, Swojczówka, Turia, Budy Ossowskie, Kowalówka, Ossa, Czosnówka, Kisielówka i z wielu innych. Wciągnięci w tę „partyznatkę” zostali nawet dwaj podoficerowie, w tym nauczyciel ze Swojczowa Stanisław Dąbrowski. Partyzanci polscy byli zakwaterowani w stodołach w Dominopolu, a wartę w nocy pełnili tylko Ukraińcy. Broń na noc musieli zdawać do magazynu pilnowanego wyłącznie przez upowców. Jako symbol pojednania i przymierza była ustalona odznaka na czapce w kształcie koła, którego jedną połowę wypełniały barwy polskie, a drugą ukraińskie. [Władysław, Ewa Siemaszko, Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939 – 1945, t.1, s. 914]
Wpis z - 10 Listopada, 2015 (:
Grzest
Krwawa Niedziela
3 Grudnia, 2015 - 07:59
Najwyższy czas aby dzień 11-go lipca został ogłoszony przez polski rząd, dniem "Pamięci Pomordowanych Wołyniaków". Należy także domagać się od nowego rządu potępienia ukraińskich władz za stawianie zbrodniarzom pomników i uznania ich za ukraińskich bohaterów.
Pozdrawiam
Bądź zawsze lojalny wobec Ojczyzny , wobec rządu tylko wtedy , gdy na to zasługuje . Mark Twain
Pamięć Sprawiedliwym...
3 Grudnia, 2015 - 09:59
Wieczna pamięć Sprawiedliwym Ukraińcom! Wieczna hańba zdziczałym upowskim zbrodniarzam!
Jakże zatem potrzebne jest upamiętnianie tychże Sprawiedliwych Ukraińców, którzy pod groźbą śmierci ratowali Polaków! (a może w formie wioski pamięci?). A Ukraińcy, jeśli chcą rzeczywiście pojednania z Polakami,muszą jak najszybciej zabrać się za usuwanie pomników banderowskich ludobójców oraz zacząć upamiętniać swoich prawdziwych Bohaterów!
jan patmo