Euroland
Jabłoński nie znajduje zrozumienia ani dla wysokich zarobków „komisarzy unijnych” ani dla podwyżek dla tychże „komisarzy”, uważając, że jeśli np. szef „komisji europejskiej” zarabia więcej od prezydenta USA, to coś jest nie tak. W ten sposób jednak publicysta „Rz” nie rozumie konieczności dziejowej i nie ma pojęcia, jak wielka odpowiedzialność ciąży na barkach budowniczych superpaństwa, które wprawdzie nie prześcignęło Stanów Zjednoczonych jak zapowiadała „strategia lizbońska”, ale tylko dlatego, że jego budowniczowie mieli zbyt wiele problemów z ustalaniem podstaw ustrojowych superpaństwa, czyli ze stopniowym unieważnianiem lub eliminowaniem procedur demokratycznych, co było związane z walką o „konstytucję europejską” zwaną później „traktatem lizbońskim”. Nikt zresztą nie powiedział, że z Amerykanami powinna się ścigać wolnorynkowa i strzegąca wolności obywatelskich Europa. Nikt też nie powiedział, że do takiego wyścigu nie może stanąć nowa dyktatura proletariatu i nowa utopia, konstruująca po nowemu społeczeństwo bezklasowe. A to przecież kosztuje.
Kosztuje! Ileż to pieniędzy trzeba było wydać, by po nieudanych referendach konstytucyjnych, wbić „obywatelom unii” do głowy, że „konstytucja” jest jednak potrzebna. Ileż papieru zadrukować, ile broszur, folderów, plakatów wydać, ile „debat oksfordzkich” urządzić, ile prądu zużyć, ilu aktywistów nakarmić? Ile trzeba było wyłożyć kasy, by po odrzuceniu przez Irlandczyków „traktatu”, przeprowadzić „skuteczną kampanię” przekonującą, że „traktat” jest mimo wszystko niezbędny (oczywiście nie tylko dla nich ani dla „obywateli unii”, ale i dla „całej Europy”, bo przecież nie dla unijnej biurokracji). By to wszystko, całą tę przerastającą wszystkie dotychczasowe (a więc nawet sowiecką!), biurokratyczną machinę (Jabłoński pisze o rozrastającym się z roku na rok „molochu”), z tłumaczami, asystentami, asystentkami, astrologami, dentystami i kto tam się jeszcze w okolicy ciekawy nawinie (czy ktoś pamięta jeszcze głośną aferę Edith Cresson?), utrzymać, potrzebny jest konkretny i całkiem realny pieniądz. To zaś, że ten pieniądz wyciągany jest z kieszeni „obywateli unii”, to nie jest rzecz nienormalna czy arcydziwna - nikt chyba nie oczekuje, że eurokraci sami będą swoje luksusy opłacać i sami będą finansować zabawę, w jakiej biorą od wielu lat udział.
Można by się wprawdzie nieco dziwować, że sami „obywatele unii”, nie dość, że drze się z nich pasy, to jeszcze nakłada im coraz większy kaganiec (pro publico bono, naturalnie), to jeszcze się na to wszystko godzą bez większych protestów – ale być może mentalność „ludzi Zachodu” została już tak przeorana przez europropagandzistów oraz sprzyjający im showbiznes, że nikt się już nie ogląda na to, jak bardzo emancypuje się ciemna a liczna przecież „grupa sprawująca władzę” w superpaństwie. Jak przekonują nas zresztą eurospecjaliści, żadnego superpaństwa nie ma ani nie będzie, zatem - jak się domyślamy - tym więcej trzeba włożyć wysiłku w utrzymywanie przy życiu tego, co nie istnieje. Tak to też było w komunizmie, którego nigdy nie było, co z kolei wymagało zatrudnienia przeolbrzymiej masy ludzi (nie tylko w „politbiurach”) i trzymania pod bronią rozmaitych „armii ludowych” i „stróży prawa i porządku”, a jednocześnie zmuszało rządzących do urządzania gułagu, bo nie wszyscy obywatele czerwonego raju byli w stanie pojąć, że da się spokojnie i zgodnie żyć w tym, co nie istnieje. Na razie jednak do Europy niedługo po obradach mędrców zajmujących się ogrzewaniem Ziemi zawitała zima stulecia, zwalając się nie tylko na kraje unijne, jak np. kraina Brytów, ale i na bidną Norwegię, gdzie, jak słyszałem wczoraj, do -40 stopni spadła temperatura w środkowej części kraju. Norwegia jednak jakoś tam konszachtuje z „unią” i także brała udział w „klimatycznym szczycie”, więc pewnie za to się jej przy okazji dostało.
Kto wie zresztą, czy to właśnie nie zima dwudziestego pierwszego stulecia nie sprowokowała „komisarzy” do decyzji o podwyżkach, wszak w takich kryzysowych warunkach rośnie nie tylko odpowiedzialność, ale i zużycie energii. Bywa, że w wielkich mrozach komuś wysiada w aucie akumulator, innemu z kolei czapka i szalik jest potrzebna, a jeszcze innemu jeden kieliszek na rozgrzewkę w ciężkiej robocie nie wystarczy, tylko potrzeba całej flaszki. Ja w związku z tym nie mam nic przeciwko temu, żeby jakiś Herman van R. „wybrany na prezydenta unii” zarabiał 300 tys. euro rocznie – bylebym ja także tyle za moją pracę dostawał. Wprawdzie żadnym komisarzem nie jestem, ale jakby co, to mogę się nim nazwać.
http://blog.rp.pl/jablonski/2010/01/06/bruksela-oderwana-od-kryzysowej-rzeczywistosci/
http://wyborcza.pl/1,75248,1390050.html
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 590 odsłon