Nowy ZSSR po prostu

Obrazek użytkownika Free Your Mind
Blog

Nie mogę się zgodzić z Jospinem, mimo iż to człek o gołębim sercu i nie powinienem się z nim spierać, że porównywanie budowy superpaństwa pn. UE z innym superpaństwem, tj. ZSSR jest nieuprawnione, gdyż pomniejsza rolę powstańców antysowieckich i skalę zbrodniczości ludobójczego, sowieckiego systemu. Przypomnę może na początek, że za prekursora tego porównania uchodzi znawca sowietyzmu i sowieciarzy, czyli W. Bukowski, który jednocześnie (przebywając długie lata na Zachodzie) śledzi niezwykle uważnie procesy budowania euroutopii, a więc nie jest to ktoś, kto głosi swoją koncepcję na zasadzie, powiedzmy, intelektualnej prowokacji, tudzież czarnowidztwa, nie dysponując pogłębioną wiedzą w danej materii. Oczywiście nie mam tu zamiaru przywoływać znakomitych tekstów rosyjskiego pisarza i naukowca, do których odsyłam wszystkich zainteresowanych, zwłaszcza że ukazały się one po polsku, pragnę raczej podzielić się własnymi spostrzeżeniami i uzasadnieniami.

W dzisiejszym felietonie B. Wildsteina, który przywołał także Jospin, padła ciekawa, choć nienowa teza, jakoby budowniczowie superpaństwa tak byli zachłyśnięci procesami jego wznoszenia, ja swego czasu intelektualiści zafascynowani bez reszty powstawaniem „ojczyzny proletariatu”. Jak daleko posunięta była ta fascynacja dowodzą nie tylko głośne teksty Cz. Miłosza, J. Trznadla, L. Tyrmanda, B. Urbankowskiego i in., ale też książka „Lewy brzeg” H. Lottmana. Kto wie zresztą, czy ten aspekt kolejnego wielkiego akcesu intelektualistów do budowy nowego raju na ziemi nie powinien być dla ludzi dobrej woli (jak choćby Jospin) sygnałem alarmowym, nim będzie za późno. W już nieco okrzepłym propagandowym przekazie UE wszak pokazywana jest jako takie nieszkodliwe szaleństwo biurokratów, co chcą przychylić obywatelom Europy nieba w ten sposób, że wymyślają zabawne przepisy dotyczące krzywizny bananów, ilości połowy dorsza, ścieżek żabich itd., z których z czasem się wycofują (co dla euroentuzjastów jest potwierdzeniem niezwykłej elastyczności eurokratów nie zaś ich głupoty, ale mniejsza z tym), a jednocześnie powoli tworzą „happy” Europę, w której jest swoboda podróżowania, pracowania, zarabiania, bawienia się, popijania i zakąszania, a nawet seksualnego eksplorowania. W happy Europie problemy z czasem znikają pod naporem coraz to lepszych przepisów, zaś ludziom żyje się nie tylko lepiej, ale i weselej. To wszystko wiemy z każdego foldera promującego UE, a ze szczególnym naciskiem dowiedzieliśmy się w okresie przedreferendalnym, w trakcie którego próby dyskusji nad włączaniem Polski do superpaństwa oraz głosy przekonujące, że UE to coś zupełnie innego niż pradawne EWG były stanowczo tłumione przez eurozapaleńców (od niedawnych czerwonoarmistów po najświatlejszych przedstawicieli warszawskich salonów).

Rzecz jasna, skoro dla wejścia naszego kraju (regionu?) do UE „nie było alternatywy”, tzn. jedyna, jaką euroentuzjaści widzieli, to była „Białoruś” (a nie np. Norwegia) to tłumienie swobody dyskusji wokół „najważniejszej polskiej sprawy na przełomie tysiącleci” nie budziło niepokoju osób uważających, że akcesja zamieni w niedługim czasie Polskę w kraj taki, jak Niemcy czy choćby Hiszpania, a wtedy „oszołomstwo” się samo przekona i przestanie złośliwie kłapać. Dziś, gdy sprawy mają się nieco inaczej niż to euroentuzjaści obiecywali, powraca znowu wizja nieodległego raju ekonomicznego w postaci wejścia Polski do strefy euro. Fanatyczni zwolennicy UE domagają się „jeszcze jednej szansy”, bowiem po zmianie waluty nasz kraj (region) dołączy pewnie już nie do G20, ale może i do G8. Nie chcąc wybudzać euroentuzjastów z kolejnego snu, wszak w polskiej tradycji politycznej śnienie na jawie należy niemalże do klasyki, pragnę zwrócić uwagę na inne rzeczy.

Można się zżymać na porównywanie UE do ZSSR, można też próbować szukać innych analogii. Ja na razie lepszych nie znajduję. Do tego porównania warto jednak dodać kilka uwag wyjaśniających. Zacznijmy może od włożenia między bajki wizji Europy jako „happy kontynentu happy ludzi”, gdyż różnice międzykulturowe i zarazem historyczne między zamieszkującymi tenże kontynent narodami są tak poważne, iż zniwelowanie ich w inny sposób niż za pomocą policyjnej pałki nie wydaje się możliwe (a jak wiemy z historii bloku sowieckiego nawet taka pałka nie jest skutecznym narzędziem na dłuższy czas, obywateli wszak nie można nieustannie tłuc, chyba że zastosuje się model północnokoreański). Neomarksizm (choćby A. Gramsciego), o którym wspominałem dość obszernie w marcowym numerze POLIS MPC, pisząc o zaskakującej konwersji R. Smoczyńskiego, stanowi ideologiczne podłoże utopijnego superpaństwa w tym obecnym projekcie, jaki jest realizowany. Nie trzeba dodawać, że neomarksizm jest nie tylko udoskonaloną (o doświadczenie komunizmu sowieckiego) wersją „zmiany świata”, do jakiej zachęcał K. Marks, ale i jeszcze poważniejszym od poprzedniego podejściem lewicy do do destrukcji łacińskiej, śródziemnomorskiej kultury, zbudowanej na filarach greckiej myśli filozoficzno-politycznej, rzymskiego prawa i chrześcijaństwa. Koncepcja „marszu przez kulturę”, wizja zmiany instytucji szkoły, wychowania, a zwłaszcza zmiany rodziny (jako bastionu „burżuazyjnego myślenia”) jest niezwykle niebezpiecznym pomysłem, ale żeby było straszniej – jest już fazie realizacji. Neomarksiści stwierdzili, że bolszewicki zamordyzm nie jest właściwą drogą do „zmiany świata”, czyli zlikwidowania konserwatywnie rozumianego społeczeństwa, ponieważ nie tylko wygląda dość ponuro (ludobójstwo plus łagry), jest nieefektywny gospodarczo (to jeszcze jakoś lewacy by przełknęli dla dobra ogółu, naturalnie :)), lecz produkuje prostacką kulturę, która zwyczajnie nie wytrzymuje konkurencji z kulturą burżuazyjną, imperialistyczną itd. Ba, Gramsci na ten temat pisał, siedząc we włoskim więzieniu za Mussoliniego, gdy jeszcze wizja bloku sowieckiego i sowietyzacji na skalę międzynarodową była w powijakach, można powiedzieć. Postulował zatem, by komuniści stali się także ludźmi elity kulturalnej i by na tym „najwyższym piętrze” społecznym dokonywali rewolucyjnej zmiany.

Takie trwałe zmiany zaczęły się dokonywać na Zachodzie wraz z przewaleniem się fali „rewolucji 1968”, której czołowym myślicielem był neomarksista H. Marcuse, aczkolwiek ogień rewolucyjny podtrzymywali wcześniej rozmaici francuscy (M. Merleau-Ponty, J. Sartre, J.-F. Lyotard itp.) i niemieccy (szkoła frankfurcka) intelektualiści, zaś za oceanem żagiew Marksa nieśli tacy antyimperialiści, jak choćby legendarny A. Ginsberg. I trzeba przyznać, że wiele rzeczy się naprawdę lewakom udało. Dokonała się bowiem rewolucja „seksualna”, rewolucja w edukacji i mediach, a następnie zaczęto forsować zmianę modelu rodziny, co dziś dla nas jest już chlebem powszednim, skoro od 20 lat wraz z „transformacją” zaczęto także w Polsce – i to z „siłą wodospadu” :) - przepłukiwać umysły Polaków za pomocą szlaucha politycznej poprawności z pojęciami-cepami, takimi jak homofobia i ksenofobia, na czele.

Neomarksizm różni się tym od marksizmu-leninizmu w starej, bolszewickiej postaci, że jest formułą transformacji kultury tradycyjnej „od góry”. Nie trzeba ludzi wywozić wagonami na Sybir, niepotrzebne są katownie, w których uwijają się sowieciarze, jak w diabelskim ukropie, nie trzeba eksterminacji na masową skalę, by „zmieniać świat” na modłę Marksa, czyli budować społeczeństwo bezklasowe, bez wyzysku, wyrównujące szanse, no i oczywiście, jeśli nie antyreligijne, to choćby areligijne. Okazuje się bowiem, że wyeliminowanie tradycyjnego modelu edukacji, propagowanie kultury „seksualnego wyzwolenia” oraz uderzenie w instytucję naturalnie rozumianej rodziny (homo-związki, adopcja dzieci przez homoseksualistów, aborcja etc.), daje lepsze efekty „transformacyjne” i laicyzacyjne aniżeli krwawa rewolucja. It's working!, chciałoby się zawołać. Jeśli zaś weźmiemy pod uwagę, że wielu bojowników rewolucji z 1968 (D. Cohn-Bendit, J. Fischer i in.) to zarazem obecni budowniczowie superpaństwa, to nagle to, przed czym przestrzega od lat Bukowski okaże się o wiele bardziej zrozumiałe i uzasadnione. Nie chodzi przecież, by kopiować ZSSR w siermiężnym kształcie nadanym mu przez czerwonych analfabetów.

Pytanie, które powinniśmy sobie postawić to takie, czy i w jakiej skali, jeśli - czego oczywiście nie daj Boże - ukonstytuuje się superpaństwo, będzie zastosowany zamordyzm wobec osób sprzeciwiających się eurokomunizmowi. Z pozoru wydaje się, że to niemożliwe, by „happy Europa” zamieniła się w państwo policyjne, ale przecież wystarczy zdefiniować przeciwników eurokomunizmu jako faszystów i w ten sposób na nowo rozpocząć starą i wciąż jarą „walkę z faszyzmem”, do której lewacy zawsze są skorzy (pomijając te okresy w historii, gdy wespół z faszystami czerwoni dokonują ludobójstwa). Czy wiele potrzeba, by ksenofobów, homofobów, nacjonalistów, eurosceptyków czy wreszcie antykomunistów zakwalifikować, tzn. wrzucić do takiego pojemnego wora? Nie sądzę.

Widzieliśmy na własne oczy, jak wygląda praworządność, swobody obywatelskie i wolność słowa w warunkach „demokracji socjalistycznej”. Obawiam się, że ku podobnym rozwiązaniom zmierza budowa superpaństwa, dlatego też lepiej uruchomić system wczesnego ostrzegania już teraz, nim zamkną nam wszystkim usta rozmaici nowi (i starzy) „antyfaszyści”.

http://salon24.pl/509920.html
http://blog.rp.pl/wildstein/2009/04/15/hegel-kasa-w-brukseli/
http://www.rzeczpospolita.pl/dodatki/plus_minus_070609/plus_minus_a_6.html

Brak głosów

Komentarze

Najbardziej mnie martwi, że wielce prawdopodobny. Zresztą grunt pod reaktywację idei Marksa jest przygotowywany w różnych publikacjach - na razie w sposób delikatny. Nie wiem na jak długo owej delikatności wystarczy. Ojej, jak ja bym nie chciał wierzyć w wywód zawarty w artykule. No, ale to nie kwestia wiary, niestety.

Piotr W.

Vote up!
0
Vote down!
0

Piotr W.

]]>Długa Rozmowa]]>

]]>Foto-NETART]]>

#17923