Marsjanie też głosowali

Obrazek użytkownika Free Your Mind
Kraj

Skoro głosy oddano nawet z kosmosu, jak donosiły niektóre media, to pewnie i niedawni przybysze spoza Ziemi, ofotografowani nad Turcją, musieli się pojawić wyłącznie po to, by zagłosować na Obamę. Przecież nie na McCaina, który reprezentował "old-school".

Głosowali zresztą przez długie miesiące we wszystkich serwisach informacyjnych lub korespondencjach z USA nasi wysłannicy, choć robili to wyłącznie sercem, nie mogąc osobiście wesprzeć postępowych Amerykanów. Z tej wielkiej histerii komentatorów piszących o Obamie w tonie przypominającym wrzaski dziewcząt na koncertach The Beatles można było odnieść wrażenie, że oto odżył stary, choć nieco spowity w pajęczyny internacjonalistyczny duch socjalizmu, który niesie taką zmianę, że nie tylko wszystkim się żyje lepiej, ale znikają "klasy społeczne", problemy społeczne, niskie płace, bezrobocie, przestępczość, wojny na świecie, no i bezwzględnie zmniejsza się dziura ozonowa, zaś lodowce nabierają grubości i zwartości w tempie astronomicznym.

Nikt już nie pamiętał, że jeszcze za czasów dwójki kandydatów demokratycznych, serca bijące po lewej stronie wspierały z tą samą histerią (co później Obamę) Mrs. Clinton, która miała być pierwszym przydentem USA w kobiecej skórze. Zapamiętano jednak w porę udaremniony atak amerykańskich hitlerowców na pierwszego czarnoskórego prezydenta (drugiego Kennedy'ego oraz Luthera Kinga w jednym, jak pisali co poniektórzy) i to zanim zamachowcy zdążyli zdobyć jakąkolwiek broń. Jak donosiła ze zrozumiałą troską "GW: 

"Dwaj neonazistowscy skinheadzi - 20-letni Daniel Cowart i 18-letni Paul Schlesselman - zamierzali okraść sklep z bronią i zaatakować szkołę średnią, w której uczy się głównie czarnoskóra młodzież. W sumie chcieli zabić 88 osób i ściąć głowy kolejnym 14. Liczby 88 i 14 mają symboliczne znaczenie dla neonazistów."

O 00:25 5 listopada podano w radiowej Jedynce pierwsze cząstkowe wyniki: 62% McCain... (ze stanu Kentucky), ale mówiono już o problemach z głosowaniem (coś tak jak w 2004 r., kiedy to nie można się było doliczyć głosów za Chiny Ludowe - moja żona zresztą skwitowała to: "wiesz, że Amerykanie nie umieją liczyć"; a ja na to: "no ale pieniądze umieją liczyć"; na co moja żona: "pieniądze liczą się same" :). Opowiadano w korespondencji o jakichś wstrętnych hakerach blokujących stronę partii demokratycznej, których na szczęście do więzienia na parę miesięcy wsadzono. 

W Indianie zaś prowadził Obama... Sztab Obamy zresztą, jak donosił polski korespondent, miał wyniki, że Obama już wygrał. Sztab jednak zachowywał spokój. Napięcie mimo wszystko rosło. Czekano na spływanie dalszych wyników i deliberowano nad tym, że wyborcy co innego mówią mediom, a co innego robią, psiakrew. W sztabie McCaina z kolei, jak donosił inny korespondent, "w ciszy i spokoju" śledzono wyniki. "Nie ma tłumów ludzi - nie tak jak w Chicago". "Wszyscy czekają na wiarygodne dane z wiarygodnej liczby lokali wyborczych". A ja popijałem herbatę z sokiem malinowym i też czekałem, przysłuchując się rozmowie w studiu, w którym się okazało, że wszyscy głosowaliby na McCaina :P (już widziałem oczyma duszy te komentarze "GW" do takiego doboru uczestników "nocy wyborczej w Jedynce"). Podawano wyniki zabawy w jakimś "polsko-amerykańskim sztabie" w jednym z warszawskich hoteli: wygrał Obama, oczywiście, ale padły też głosy na Dodę, na Wałęsę i na organizatora imprezy z Amerykańskiej Izby Handlowej. Łza mi się w oku zakręciła. Analizowano wątek Joe Hydraulika. "Joe Hydraulik ma rację tylko wtedy, gdy jest on masą", stwierdzono.

No i podano wyniki sondażowni. Z Indiany - znowu Obama... CNN jednak nie podawał, czyj to jest sondaż, a poza tym lokale w Indianie jeszcze nie były zamknięte. Mnie się robiło coraz weselej. Zaczęły się więc wspomnienia płomiennych mów "uwielbianego przez tłumy" Obamy "we're all together!!", no i z pewnym przekąsem ględzenia McCaina "I'm not gonna stop now". Niezapomniany B. Węglarczyk (w materiale z taśmy) załamywał ręce nad wyborem S. Palin na przyszłą wiceprezydent. No i ten cholerny kryzys spowodowany przez republikanów. Ale i kryzys to pikuś w stosunku do rasizmu Amerykanów, który mógł być ukryty. Mówiono o "efekcie Bradley'a" - głosowanie na kogoś innego niż kandydat deklarowany w sondażach, choć tenże efekt kilkadziesiąt lat wcześniej był zbadany na kontynencie pod mniej amerykańską nazwą.

No i "kolejne cząstkowe wyniki przybliżające do prawdy". Dalej minimalna przewaga Obamy. Z Virginii natomiast 75% uprawnionych zagłosowało (tyle co w XIX w.). Przy okazji przypomniano, że młodzi nie stanowią większości (dobrze, że przypomniano to młodym, BTW :). No i następne "cząsteczki wyniczków" obiecywał K. Leski, ale zagłuszyła go Ella Fitzgerald :) "We'll have Manhattan..." Poszedłem zrobić kolejną herbatę, nie mając ani kropli alkoholu w domu w czasie kryzysu. W serwisie o 1.00 podawano już o zamknięciu pierwszych lokali. Mówiono o niewielkiej różnicy w wynikach z Kentucky i z Indiany. Wspominałem tych wszystkich siatkarzy, piłkarzy, muzyków, aktorów głosujących na Obamę (szczególnie w polskich mediach). Żałowałem, że reporterzy przez te długie miesiące kampanii nie robili materiałów w ogrodach zoologicznych, w których słonie, zebry, hipopotamy, krokodyle itd. także popierałyby Obamę - bo skoro nawet cała UE "wybierała Obamę" i "internauci", i "młodzi", i nastolatki z MTV, słowem WSZYSCY niemalże, to sprawa była więcej niż pewna. No ale Sinatra przywrócił mnie do porządku i zaczęła się druga godzina nocnego czuwania: "Chicago, my hometown". Cóż, nawet realizator "oprawy muzycznej" sprzyjał Obamie, jak mógł.    

M. Wałkuski opowiadał o zamknięciu lokali już w 6 stanach. "Nie ogłoszono zwycięzcy w Georgii i Virginii", ale gdyby w Virginii Obama zwyciężył, to "nikt go nie powstrzyma na ścieżce do zwycięstwa", zapewniał nas korespondent. Po czym tonowano nastroje w studiu i przypominano o konieczności używania słowa "prawdopodobnie" przed wynikami. Zaczęto się znowu zastanawiać zresztą, kto by w Ameryce na kogo zagłosował ze względów rasowych. "W Virginii wyraźnie prowadzi McCain..." Wspomniano Kennedy'ego i Reagana. No i na Florydę przeskoczyliśmy, gdzie były kiedyś cuda nad urnami, ale nie dowiedzieliśmy się nic poza tym, że były kolejki do lokali wyborczych. Dopiero po chwili: "Floryda - wyraźne prowadzenie McCaina..."

W końcu "Hit the Road, Jack" Raya Charlesa. O 01.30 wiadomości w skrócie. "Trwa wielki bój o Biały Dom...", pani jednak tak czytała wyniki, że nie wiadomo było, kto prowadzi. W sztabie wyborczym McCaina korespondent przypominał, że nie ma co się przywiązywać do cząstkowych wyników. Na stronie "Dziennika" był nagłówek "McCain bierze Florydę" a pod spodem zdjęcie Obamy. W Georgii 69% dla McCaina... W Karolinie Płd. z kolei prowadził Obama. "W Virginii bardzo wyraźne prowadzenie McCaina..." Z kolei red. naczelny nowojorskiego "Nowego Dziennika" straszył, że długo wyniki nie będą znane, a nawet że "nie wiadomo, czy w ogóle je poznamy". I wtedy pomyślałem, że z tymi Marsjanami to wcale nie była taka dęta historia, ale siedziałem cicho.

"Obama postanowił wyjść do ludzi", mówiła tymczasem rozentuzjazmowana korespondentka. "Wszystkie wieżowce dookoła wywieszone wielkimi napisami Obama (...) W życiu nie widziałam takich rozentuzjazmowanych ludzi". Zaczynało się liczenie głosów elektorskich. I znowu cząstkowe wyniki. Płd. Karolina - przewaga McCaina. Leski stwierdził, że sytuacja może być bliska remisu, a nie wielkiego zwycięstwa Obamy. Mnie zaczynała ogarniać senność, lecz do drugiej dotrwałem w gęstej mgle wokół domu. Ale znowu CNN podał, że Obama prowadzi 52 do 47. Po chwili zaś 53 do 46, jak sprawdziłem na stronie CNN. I zaczęła się trzecia godzina.

Leskiemu zawiesił się komputer. Wałkuski zaś z wyraźną ulgą mówił o głosach na Forydzie. "Floryda wygląda całkiem dobrze dla Obamy". No to Leski zaczął już wieszczyć zwycięstwo Obamy. Tymczasem na CNN.com Obama prowadził 51 do 48. D. Rosiak z NY mówił o stuprocentowo pewnym zwycięstwie Obamy w mieście, ale też o bardzo szczątkowych, śladowych wynikach. A na stronie CNN: Obama 51 do 49, a po chwili 50 do 49. Rosiak już wieszczył przegraną McCaina. W serwisie skróconym podano już to, co wiedziałem, więc zacząłem sam się rządzić mediami.

Tymczasem W. Cegielski mówił o tym, że mają przyjść najbardziej chojni sponsorzy Obamy na plenerowe spotkanie i siąść w pierwszym rzędzie oraz że Obama ma przygotowane dwie mowy. W sztabie McCaina natomiast wbrew pytaniu Leskiego "smaku porażki nie było czuć". Też była mowa o sponsorach, ale i o zaniepokojeniu zwolenników McCaina Florydą i Pennsylwanią. O 2:38 było na stronie CNN 50 do 50. Dwie minuty później McCain zaczął prowadzić w ilości głosów (w zaokrągleniu): 7,588 do 7,572. Tymczasem z taśmy Wałkuski mówił o komikach amerykańskich (m.in. znakomite dowcipy o Polakach (polls=Poles itp.)). O 02:42 wynik na CNN był 49 do 50. W studiu zaś rozmowę zdominowała tematyka baseballa.

"Jeżeli Obama ma Ohio i Pennsylwanię, to McCain nie ma już szans na wygraną". Po godz. 3.00 widać było, że Obama ma prawie trzy razy więcej głosów elektorów od McCaina (174 do 64). No więc czas było spać.

* * *                 

I "nazajutrz" już było wszystko jasne. Najbardziej jasne było to, że Ameryka już się zmieniła i wybrała nagle kogoś bez politycznego doświadczenia, kogoś całkowicie wykreowanego przez media i nieposiadającego żadnych poglądów poza jakimiś marzycielskimi obietnicami (grunt że czarnoskóry). To jednak było zarazem pewną istotną przemianą w dziejach USA i odejściem od wizji aktywnej polityki na arenie świata - również aktywnej polityki wobec nas. To zatem musiało iść na rękę i eurokratom, i Rosji. Ale to nieważne.

Wybór Amerykanom ułatwił sam Bush, który popełnił tak wiele błędów, że chyba tylko najwierniejsi sympatycy USA mogli pod koniec jego kadencji wypowiadać się o nim z uznaniem. Wojna w Iraku - kompletne nieporozumienie. Niby jakaś polityka nawiązująca do tradycji reaganowskich, ale gdzie tam, wszystko po omacku, jak jakaś szarpanina. Niby zbliżenie z Polską, ale traktowane instrumentalnie i więcej wkładu Polski w te relacje sojusznicze niż samej Ameryki. Zresztą, nie czas i miejsce na wyliczenia. Wybór Amerykanom ułatwił, niestety, sam McCain - człowiek twardy (zwł. wobec Rosji), wielki, weteran, znakomicie nadający się na stanowisko prezydenta "świata" można powiedzieć, tylko że... mający 72 lata i ponoć chory na raka. Już nawet nie chodziło o utożsamianie z republikanami i ich wizją polityki (pomijam już to, że zarówno McCain, jak i Obama poparli plan wspaniałomyślnego ratowania finansowych bankrutów pieniędzmi podatnika), ale o właśnie względy zdrowotne. Liczę, że Palin wystartuje jako reprezentantka republikanów w następnym starciu, ale to w tej chwili również nieważne.

Możemy wszak być pewni, że XX w. skończył się definitywnie. USA w obliczu rosyjskiej ekspansji będzie wracać na pozycje izolacjonistyczne, co dla nas jest, niestety, złą wiadomością. Ale cóż, Ameryko, sama tego chciałaś, no to teraz zakosztuj socjalizmu z twarzą Obamy, skoro nawet Marsjanie go poparli :)   

http://www.rp.pl/artykul/2,214571_Glosuja_nawet_z_kosmosu.html
http://www.tvn24.pl/2172263,28377,0,1,1,kenia-za-obama,wideo.html
http://wyborcza.pl/1,86746,5855779,Udaremniono_zamach_na_Obame.html
http://www.tvn24.pl/2170924,26086,0,0,1,wideo.html

Brak głosów