Ze wspomień psa

Obrazek użytkownika Marek Jastrząb
Kultura

Poprzedniego dnia wróciłem za późno. Bolała mnie noga. Pijany facet uciekający oknem z pierwszego piętra, w środku nocy, podczas ulewy, to ja.
Dzwonek telefonu zmusił mnie do porzucenia wyra i wejścia w półmrok biblioteki. „Ktokolwiek chce ze mną rozmawiać, niech będzie przeklęty” - mruczałem.
W słuchawce rozległ się głos: - Czy mam przyjemność?
- Owszem - warknąłem.
- Kiedy?
- Kiedy co?
- Kiedy się spotkamy?
- Aha. O dwunastej. U mnie. Może być?
- Rozumiem, że dzisiaj.
- Może być. Aleja Sarny. Numer 20. Czekam. Jestem sama.
- Ja też jestem sam. -
Trzask i cisza. Odczekałem moment i wykręciłem do Marty. Nikt nie podnosił. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła jedenasta.
Z domu, do Alei Sarny miałem parę minut samochodem. Zastanawiało mnie, skąd zna Martę? Było to pytanie o tyle istotne, że nawet ja, człowiek ze zwichniętą kostką i gigantycznym kacem, nie wiedziałem o Marcie nic. Marta, to umówione hasło. Numer, za którym każdy mógł się skrywać. Zwyczajna skrzynka na komunikaty.
Zwykle dzwoniłem do Marty, by zawiadomić o wykonaniu roboty. Ale stamtąd nigdy nie było odpowiedzi.
Podszedłem do szafy. Z wyborem gangu nie mam kłopotu, ponieważ od lat noszę ten sam, siłą rzeczy uważałem go więc za wykwintny. Włożyłem kapelusz i tak wystrojony udałem się na spotkanie.
Aleja Sarny nie należała do ulic szczególnie romantycznych. Pod numerem 20 pełne zaskoczenie. Wolnostojąca willa odgrodzona ręcznie kutymi sztachetami, solidna brama wjazdowa; ledwie w nią skręciłem, uchyliła się, jakby ktoś wiedział, że nadjeżdżam.
Wysiadłem przy ganku. Nikogo. Dębowe drzwi otworzyły się same. Wszedłem do środka. Ciekawie się rozejrzałem.
Z sufitu popłynął melodyjny głos:
- Witam. Jest pan punktualny. To dobrze świadczy o starej gwardii. Marta miała rację. Niech pan siada. Barek stoi obok palmy.
- Czego sobie pani życzy?
- Zaraz wszystko wyjaśnię. Na biurku leży koperta. Otworzy ją pan w domu. Kiedy zdecyduje się pan, że warto, proszę przyjść tutaj jutro, o tej samej porze. To wszystko. Myślę, że się dogadamy. Czy ma pan jeszcze jakieś dodatkowe niejasności?
Nie miałem. Wziąłem kopertę i tą samą drogą pojechałem nazad. W domu otworzyłem ją, zdjąłem kapelutek i machłem się na fotel.
Zastanawiałem się. Był to gruby list. Kobieta pisała do mężczyzny. Bez trudu zorientowałem się, że niewątpliwie są kochankami. Zajrzałem do środka. Prócz listu, w kopercie zmacałem kasetę. Włączyłem magnet. Usłyszałem kobiecy głos. Cytuję z pamięci:
„Mój drogi, to już wiosna, czy zdajesz sobie sprawę, że znowu jesteśmy o jedną porę roku w plecy? Jest ciepło, mamy coraz dłuższe dni, a ja bez przerwy myślę o tobie i przeraża mnie, że niedługo wszystko się skończy, wrócisz do niej, a ja tego nie chcę i tak sobie myślę, że jak czegoś nie chcę, to akurat się spełnia, więc może będzie lepiej, jak cię zabiję, a w ogóle to jestem ciekawa, co ty na to?”
I koniec. Przez chwilę (trzy sekundy z minutami) taśma milczała bezszmerowo. A później rozległo się niskie tak, zgadzam się. I znowu zapadła cisza.
Jeszcze raz zerknąłem do wnętrza koperty. Nic. Byłem rozczarowany. Miałem nadzieję, że znajdę nowe zadanie, że wreszcie coś się ruszy, ale tu okazało się, że znowu mam sprawę do odrzucenia.
Żadna sensowna informacja nie wynikała z tej kasety. Brak jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Ogarnęła mnie wściekłość. I wtedy zadzwonił telefon.
W słuchawce zabrzmiał ten sam kobiecy głos, który był na kasecie:
"No, i jak mój drogi, rezygnujesz, czy wolisz, bym do ciebie przyszła? -"Przez chwilę nie mogłem wykrztusić słowa. Głos był rozradowany. Jakby ktoś, po drugiej stronie druta, cieszył się z udanego kawału.
Nie chciałem dać po sobie poznać, że zrobiła mnie w konia, więc moje słowa były spokojne:
- Hej. Miło, że dzwonisz. Jak chcesz, to sobie przyjdź. Możemy zabalować.
Odłożyłem widełki na słuchawkę. Przebrałem się w piżamę.
Za jakiś kwadrans zadzwonił dzwonek do drzwi. Otworzyłem. Do pokoju wpadł nieznajomy dryblas.
Zanim zdążyłem coś wyksztusić, wprawnym ruchem złamał mi rękę, usiadł w moim fotelu, i rzekł:
- A zatem czekasz na nią w piżamie. No, to sobie poczekamy razem .
Był chyba spragniony, bo sięgnął w stronę butelki, w której, na wabia, trzymałem wodę królewską dla gości. Zdążyłem jeszcze podzielić się z nim spostrzeżeniem, że to nieładnie nachodzić ludzi o tak nieludzkiej godzinie, ale nie mogę zagwarantować, czy dożył do końca mojej wypowiedzi, gdyż po pierwszym hauście było po jego wizycie.
Wstałem z podłogi, ale nic mi to nie pomogło; ręka bolała mnie jak diabli. Pomyślałem, że będę miał pamiątkę po intruzie i to mnie zniesmaczyło. Nie mogę wytrzymać, jak mi coś przeszkadza wiedzieć, o co biega. Lubię sytuacje proste i oczywiste. Nie znoszę krętactwa. A tu mam same zagadki.
Po pierwsze, trup nie w porę. Po drugie, telefon z polecenia Marty. Po trzecie, kaseta. Nie wspominam o po czwarte, bo ten numer z nieboszczykiem - dryblasem , to, moim zdaniem, już za wiele, jak na jednego rozklekotanego detektywa.
Tak czy owak, sytuacja skłaniała mnie do przedsięwzięcia środków zaradczych. W ekspresowym trybie należało nawiązać kontakt z Martą.
Od tego zacznę. Koniecznie muszę dowiedzieć się, kto faktycznie mnie zlecił. W tym zadaniu mógł pomóc mi tylko Franio. Marta milczała, głos na taśmie nie pofatygował się zmaterializować, Franio, gdy go odwiedziłem, był na etapie zaprzeczania, mówienia o kolorowych jarmarkach, swojej amnezji, każdej sprawie, która mu wisiała, wystrzegał się mówienia o pracy, toteż, nie mając wyboru, powlokłem się do chałupy, zatargałem truposza do łazienki i do wanny nalałem wody pomieszanej z sodą kaustyczną, którą trzymałem na wszelki duch.

KONIEC

CZYTELNIKU!
Wrzuć dychę, a dowiesz się, o co tu chodzi.
Dopisek: wrzuć NASTĘPNĄ, a otrzymasz figę.

Brak głosów