H. Balzak: Ewelina

Obrazek użytkownika Marek Jastrząb
Kultura

Jego prywatny, domowy rynsztunek, to habit, strój przywdziewany do przymusowej, regularnej, rzemieślniczej pracy, codzienny ubiór służący skupieniu nad tworzonym tekstem.

Kiedy pojawia się wśród innych pisarzy, w oczach ma iskierki rozbawienia. Rozluźniony i oswobodzony z nadmiaru wrażeń, odpoczywa od poważnego myślenia: gada byle co i byle jak. Nie musi udawać wielkiego człowieka. Ma świadomość swojej wartości, może więc, podobnie jak bohater jednego z dzieł „Komedii Ludzkiej”, Jakub Collin, powiedzieć: „… nie uważam się za wielkiego człowieka! JESTEM NIM!”

Natomiast gdy pozostaje sam, odizolowany od czczej paplaniny, w nocy i ciszy, zanurzony w rękopisach, z dala od rejwachu przyjaciół, okiem wytęsknionej wyobraźni dostrzega bezkresne, równinne połacie zbóż: kolorowe stepy zagadkowej Ukrainy. Widzi i wspomina, że był tam osobistością szanowaną i podziwianą, kimś ważnym, otoczonym miłością, ale ważnym tylko dla siebie.

Dla ludzi, u których gościł, a więc hrabiego Hańskiego i jego żony, Eweliny, był ciekawostką, rozrywkową i urozmaiceniem ogórkowej egzystencji. Tak hrabia Hański, jak i Ewelina, odnoszą się do Honoriusza z dobrze zamaskowanym, dumnym lekceważeniem: mają go za ekstrawaganckie stworzonko o artystycznych nawykach.

Jest dla nich mglistym wyobrażeniem o pisarzu, dziwadłem piszącym „zajmujące” powieści; ich opinie na temat twórczości Balzaka są powierzchowne, lecz zgodne z modą. Przyjmują go w swoich włościach, bo miło nosić popularny breloczek. Nie jest przecież dobrze urodzonym; wszak to tylko pisarzyna z kałamarzem w herbie!
*
Odległy, lecz dobrze znany głos Eweliny Hańskiej jest z nim blisko, on zaś, złakniony zakazanej, arystokratycznej miłości, wierzy mu lub nie, ucieka w morderczą pracę nad swoimi literackimi tekstami, szuka ukojenia i podniety zarazem - w kawie, gdyż czuje za dużo, by odpisać za mało; przeżycia, to zadry, trwałe rany uwidocznione postępowaniem.

W kameralnej, ascetycznej scenerii biurka, gęsiego pióra, inkaustu i wymiany korespondencji z Eweliną, wspomina nieczęste chwile spędzone razem.

Kochał nie ją, lecz naiwną teorię na temat miłości, swoje zamglone wyobrażenie, namiastkę tęsknoty za uczuciem.
Bywa stały w swojej niewierności, jakkolwiek jego świat okraszony jest niezmożoną ilością miłosnych pomyłek.

Za, przed i po Rewolucji, Wielkiej, czy Lipcowej, miłość była towarem deficytowym, abstrakcyjnym, iluzorycznym i być może z tego powodu nieosiągalnym, bo pięknym i sztucznym jak próchno udające kwiat.

Dla Balzaka Miłość Prawdziwa istnieje tylko między bajkami. Realna, nie jest jednostronna, lecz wzajemna. Zraniona, odepchnięta, wystawiona na pośmiewisko, staje się parodią upragnionej, przemianą w swoją odwrotność.

Miłość w potocznym rozumieniu, to ślepa gra niewidomych namiętności. Schodek do kariery: parostwa, czy perfumerii. Wyrachowana zamiana społecznej pozycji. Przesiadka z trotuaru do powozu, z jaskółki do loży, z całowania pańskiej klamki do bycia jej właścicielem.

To wątpliwy interes; rzut w niepewne, skok w złudzenia, brawurowa galopada żarliwości połączona z człapiącą agonią uczuć.

Czysta, gorąca, wzajemna, występuje incydentalnie. Tak rzadko, że niejako wcale. To wyścig do majątku; z kotem w worku na głowie. Miłość, to kochanka w powozie i Rotszyld w liberii na koźle. Albo bezpardonowa walka na podstępy, intrygi, wzajemne bijatyki i poszturchiwania.

Utwory jego nadal są aktualne, jak usposobienia kobiet malowanych przez niego. Listownie go uwielbiają, utwierdzają w przekonaniu, że je zna, a on, podekscytowany i szczęśliwy bez reszty, wodzi zmęczonym wzrokiem za byle suknią.

W odwet za ziemskie porażki, narzuca czytelnikom własne obrazy kobiet, potworków wyssanych z autopsji i awanturniczych dykteryjek. Przenosi je na papier, a pisząc o nich ze swadą, wtłacza w powieści rozliczne ambasadorki mętnych spraw, jawnogrzesznice o gdaczącym rozumku, megiery paplające głodne kawałki, wyrzucające z siebie oficjalne biuletyny o swoich nastrojach. Płodzi misterne, zniewalające, rozkoszne Drętwy („Blaski i nędze kurtyzany”), które są poślubione śmierci; skazane na grzech, występek, zbrodnię, kochają za krótko, za żarliwie i za bezinteresownie, by być prawdziwymi.

Tworzy pięknotki zdarzające się w snach, wojownicze insekty przywleczone z najgorszych koszmarów, chciwe na uwielbienie, cwane kręgosłupy swoich galeretowatych mężów, kochanków i absztyfikantów, kobiety - anielice, kobiety - muszki, kobiety - gnidy i kobiety - klęczniki, które stroją przed audytorium kontrolowane fochy, mają niszczące wymagania, posługują się myślami pasującymi do koafiury.

Opisuje przechery, posępne matrony, żylaste szkapy, kute na cztery nogi, przeżarte cynizmem, obrotne w gadce, pyskate, gderliwe babsztyle udające ciotki Jakuba Collin, „Azje” i „Europy” („Po czemu miłość wypada starcom”), których jedynym zajęciem jest sprawianie sobie przyjemności, które tolerują mężczyzn tak, jak znosi się cudze zwyrodnienia.

Bawią się nimi, jak kot bawi się kłębkiem strachu z myszy; zawsze pod bronią, skoncentrowane na sobie, ostentacyjnie czułe i na pozór bezgrzeszne.

Mężczyzna nie ma u nich szans, jeżeli jest karmiony szpakami, ma niedochodowe przywary lub za majątek - ubogich krewnych. Staje się interesujący i powabny, kiedy można go zeszmacić, oskubać i wypchać, gdy za głośno nie narzeka na drański los jelenia.
*
Balzak, jako erotyczny turysta, amant od wielkiego dzwonu, cierpliwie dojeżdżający do chimerycznych wdzięków Eweliny, ma bezsporną zaletę: jest za daleko. Otrzymywanie od niego listów bawi ją, zaspokaja próżność.

Jej altruizm podszyty jest egoistycznymi względami; przestrzeń dzieląca ją od pisarza jest ratunkiem przed opinią krewniaków troszczących się o niedeptanie Carowi po imperialnych odciskach, o nie niszczenie mu jego łaskawej wrogości do Polaków, o utrzymanie złudzeń po [ongi] bezwstydnie pokaźnym bogactwie.

Obawia się w nim inteligentnego szaleńca, rozrzutnego pisarza po uszy zanurzonego w długach, nieobliczalnego geniusza wstrząsanego iluzją; pruderyjna sensatka i zrzędliwa syrena jednocześnie, myśli o nim z ostrożną tkliwością rozkapryszonej „skąpicy” [listy Balzaka do Hańskiej].

Z wielkiego wszędzie i nigdzie, z domu wypełnionego dobrobytem, dokonuje mu strofujących ocen postępowania, zwodzi obietnicami rychłego małżeństwa, a zarazem trzyma go na smyczy z dobrych rad i piłuje bezustannymi apelami o zachowanie rozsądku: na dystans; z dala od swoich peniuarów.
Bez większego uszczerbku mogłaby zlikwidować jego finansowe zobowiązania, lecz wie, że metoda skrócenia mu trosk, obróciłaby się przeciwko niej, przyspieszyłaby chwilę zawarcia legalnego związku z niepoprawnym utracjuszem, no i moment, gdyby, jako mąż, zaczął puszczać się na swoje bankructwa.

Do tego zadaje sobie retoryczne pytanie: czy pisałby bez bata finansowej niepewności? Zwleka więc z podjęciem decyzji o małżeństwie. Do chwili, gdy upragniony mariaż staje się dla niego spóźnioną rekompensatą twórczej niemocy, gdy może być tylko bezsilnym obserwatorem spełnionych rojeń [na kilka miesięcy przed zgonem, dochodzi do ślubu (1850, Berdyczów), na który czekał kilkanaście lat].
*
Kiedy Ewa nie odzywa się przez tygodnie, Honoriusz nie tworzy. Wyfruwają z niego dobre pomysły, nie ma w mózgowej przechowalni odpowiednich słów, słów też więc zapomina co i rusz. Mało co mu się klei, a wszystko wydaje mu się nie takie, jak planował: niezręczne, wydumane, dęte i pokraczne.

Cała ta sarabanda z oczekiwaniem niepokoi go, mąci mu resztkę optymizmu, irytują te miłosne zgrzyty i korowody.
Ale gdy na widnokręgu pojawia się lekarstwo, list, oficjalny znak pamięci, życie powraca do ustabilizowanych rytmów, słońce świeci znowu, deszcz nie pada tak ciągle, a czarne oceny świata zabarwiają się na zielono; nieustanna adoracja, to silny narkotyk.

Kiedy słucha jej cierpkich pouczeń, gdy otrzymuje skwaszoną przesyłkę z Ukrainy, stwierdza, że kochanka jest nieznośną formalistką, ponieważ odpowiada na jego serenady stylem obrachunkowym, pełnym liczb, kwot i utyskiwań, stylem kaznodziejskim i odcedzonym z miłości. Dostrzega, że Ewelina przedstawia się na tle rodziny, pogrążona w oceanie sprzeczek, napięć i animozji z pociotkami.

W takich mgnieniach wychodzi z niego literat – pocieszyciel i w jego odpowiedziach pobrzmiewają uspokajające tony: wie, że powinien ujrzeć w niej biedną, uciśnioną, słabą i przez nikogo nie rozumianą kobiecinę, prawie rezydentkę we własnym domu, zrozumieć, pisze więc do niej, że jego zmartwienia są bagatelne, nieważne, przejściowe, zatem posłusznie i zgodnie z jej intencjami zmienia je w błahostki, odwraca kota ogonem i blaguje, i baja i wlewa jej do serca hektolitry otuchy: osłabia jej żale mówiąc, że nie jest tak źle, bywało gorzej, lecz przecież jakoś wychodzili z tarapatów, bo mieli siebie, mogli na sobie polegać, drogę rozjaśniało im kochanie, przecież nikt jej nie wypędza na tułaczkę w zamróz, a czy perspektywa życia razem z nim, to dla niej nic?

Jako literat święcie wierzy w kojącą moc swoich słów; jako podstarzały Adonis – nie za bardzo.

Mimochodem nadmienia, że w imię tej umykającej, lecz niezmordowanej wizji, pracuje ponad ludzkie wyobrażenia. Już wkrótce przyjdą pieniężne efekty i sława stanie się podstawą jego bogactwa, a jej dumy.

Tłumaczy, że zbrodnią wobec własnych nadziei jest poprzestać na niej; nie robiąc nic, żyć w przeświadczeniu, że się je zaspokoiło, uprawiać wegetację lalusia wiodącego niebiański żywot fircyka przytulonego do boku złotodajnej kochanki. Przekonuje, że nie potrafi skazać się na taką rolę w jej życiu.

I wierzy w to, co pisze. Rozpływa się w swoim rozbuchanym kłusowaniu po korespondencyjnych całuskach na dobranoc, a magiczne słowo „wkrótce”, zaciera w nim złowieszcze „nigdy”.
*
Chciał być jej wilkiem; uznanym przez świat i zalegalizowanym przez Kościół; wilkiem - przywódcą rozwojowego stada, jeszcze dwuosobowej watahy, ale już powiększonej o spodziewanego potomka, o nowiutkie wcielenie rodu Balzaków, Wiktora Honoriusza, kontynuatora nieistniejącej tradycji literackich infantów.

Lecz głównie chciał być uważany za wilka oszczędnego, roztropnego, rozważnego. Za władcę jednoosobowego haremu, kierownika magazynu intymnych uciech - wypłacalnego i niezawodnego, jakim zresztą widział się w trakcie pisania.
Z tym „oszczędnym zamiarem” buduje dla niej „Istny Pałac”, reprezentacyjną norę godną kupionej komody Marii Medycejskiej, ziemiankę z komfortem, fabrykę beczek bez dna, kosztów za bezcen i pobożnych życzeń na niewysoki procent.

Pałac w środku, ruina na wierzchu: obraz ten do złudzenia przypomina Balzaka po ślubie.
*
Na wieść, że za jego sprawą Ewelina znajduje się w odmiennym stanie, szaleje z dumy, czuje się odpowiedzialny za smarkaczowski los przyszłego dziedzica powieściopisarskich splendorów.

Honoriusz Wiktor dodaje mu sił, rozpala gęstniejącą krew, pobudza wenę, uaktywnia mrzonki: „Blaski i nędze życia kurtyzany” pisze przez 9 lat (1838 - 1847), ale kolejne arcydzieło, „Kuzynkę Bietkę” (1846) - w dwa miesiące.

Jest rok 1847, gdy nadzieje związane z dzieckiem rozpadają się razem z jego przedwczesnymi narodzinami: Ewelina zostaje matką wspomnień po szczęściu, a Balzak zagłusza ból –syzyfową pracą.

Brak głosów