Boże drogi nie było tyle na stole co dziś a Święta były piękne

Obrazek użytkownika Sławomir Tomasz Roch
Historia

Moja rodzina, podobnie jak niemal wszyscy w okolicy Polacy i Ukraińcy, byliśmy ludźmi pobożnymi. Wiara była dla nas źródłem mocy duchowej, ta zaś nadawała sens, całemu naszemu życiu. W naszej społeczności, po prostu nie można było sobie wyobrazić życia bez Boga, dlatego w naszych stronach zjawisko ateizmu, praktycznie nie występowało, nawet nie słyszałam o czymś takim. Tamten kresowy naród, tamten lud, to byli właściwie piękni, choć ubodzy ludzie, bez wątpienia grzeszni, nikt bowiem nie jest doskonały. Cokolwiek by jednak o nich nie powiedzieć, wierni Bogu i na Bogu, budujący swoją codzienność. Nic więc dziwnego, że i ja od najmłodszych swoich lat, pomimo dużej odległości, bywałam niemal w każdą niedzielę w naszym kościele w Swojczowie. Jechaliśmy tam zwykle całą rodziną na naszym drewnianym wozie, takie były czasy. Jak tylko podrosłam, chodziłam do kościoła z moimi siostrami na piechotę, a zdarzało się że i sama dziarsko maszerowałam. Droga wiodła przez polską kolonię Teresin, a potem przez ukraińską wieś Wólkę Swojczowską i już do samego kościoła.

Największym skarbem naszej parafii był łaskami słynący Obraz Matki Bożej Swojczowskiej. I choć osobiście nie spotkałam się w swoim życiu, bezpośrednio z konkretnym cudem, takim aktem uzdrowienia, jednak już samo to miejsce i gorejąca tam, niezwykła religijność kresowej społeczności, nosiła w sobie znamiona stałej obecności Ducha Świętego, pośród nas. Nigdy nie zapomnę tamtych rozmodlonych uroczystości kościelnych, w których brałam osobiście udział, modlącego się w skupieniu proboszcza ks. Franciszka Jaworskiego, śpiewających z miłością, wiarą i przejęciem ludzi oraz pięknych dźwięków naszych swojczowskich organów.. Kościół nasz nie był duży, ale piękny i czułam się tam b. dobrze. W Ołtarzu głównym za szkłem, znajdował się nasz cudowny Obraz Matki Bożej Przeczystej ze Swojczowa, zwykle przysłonięty innym wizerunkiem: w cimnym tle postać Jezusa z rozłożonymi i wzniesionymi do góry rękoma, a obok Niego, na wyskości głowy naszego Pana, widac było główki dwóch aniołków. Były też ołtarze boczne, ale dziś już nie pamiętam, komu były poświęcone. Najbardziej uroczyste święta, które pamiętam w naszej parafii, to oczywiście Boże Narodzenie i Wielkanoc.

Każdego roku, całą rodziną wybieraliśmy się na Pasterkę, to było nocą, jechaliśmy na godzinę 24.00. Pamiętam, że nasz kościół zawsze był wtedy pełny, całe tłumy ludzi, a kto przyjechał późno, miał już trudności w wejściem do świątyni, przy czym mrozy, były na ten czas duże. Bardzo lubiłam nasze kolędy, śpiewane w kościele, a osobliwie śpiewane rodzinnie przy pięknie przybranej choince. Nasz tatuś Władysław Karbowiak potrafił o to zadbać, jako gajowy wiedział gdzie upatrzyć drzewko i dla nas i do naszej szkoły na Barbarówce, a nawet woził drzewka do kościoła w Swojczowie. Tatuś i mamusia Jadwiga z d. Borkowska lubili śpiewać kolędy, moje rodzeństwo i ja również. Zimowe wieczory, długie i ciepłe, przy choince i rodzinnym stole, zawsze miło usposabiały do śpiewania, tym bardziej, że w tamtych czasach, a szczególnie w tamtych stronach, śpiewać kochali niemal wszyscy. Cóż to były za święta i cóż to były za wieczory, z rozżewnieniem je dziś wspominam, a tak sobie niekiedy dumam: „Boże drogi nie było tyle na stole, co dziś, nie było telewizorów, a nawet radia, a święta były piękne i tak rodzinne. Przynosiły tyle radości i pokoju, a dziś na stole wszystko jest, tylko tej radości i tego pokoju brak. Bo to, czy dziś potrafią śpiewać, tak jak to my na Wołyniu kolędowaliśmy? Czy dziś ludzie umieją się jeszcze radować, czy raczej czują się znużeni, by nie powiedzieć zmęczeni, po kilku godzinach, wpatrywania się w tego, współczesnego, szklanego bożka? Ale co gorsza, czy jeszcze umieją ze sobą być i prawdziwie ze sobą rozmawiać, gdy go nie ma? Naprawdę chciałabym mieć taką nadzieję, ale chyba jest niestety inaczej. Bo oto, czy dziś nie słyszymy często: ‘święta, święta i po świętach’!?”. Mam wrażenie, że to właśnie, to sztuczne tempo życia, to bezsensowne gadulstwo i byle tylko do następnego miesiąca, byle jakoś przetrwać do wypłaty, to nas właśnie gubi, ta niekończąca się gonitwa. Łatwo wtedy zapominamy o tym, co jest najważniejsze, to jest o tej miłości, dla której Kard. Stefan Wyszyński mawiał: „Ludzie powiadają czas to pieniądź, a ja wam powiadam czas to miłość.”.

Bardzo miło wspominam te dni i chwile, gdy do naszej gajówki przychodził sam Chrystus z dobrą Nowiną, przynoszony w sercach przez kolędników. Każdego roku przychodzili do nas, by radośnie kolędować, mieli szopkę i gwiazdę, która świeciła, a kręcąc się, mieniła się wszystkimi kolorami. Przebrani dość śmiesznie, zawsze dobrze nas ubawili, a tatuś miło ich przyjmował i nigdy nie odmówił przyjęcia. Byliśmy im wdzięczni, że potrafili iść taki kawał lasu, po zaśnieżonych drogach, by w naszym domu radośnie zakolędować. Przychodził wtedy i Antoni Buczko z kolonii Teresin, mój późniejszy szwagier, który ożenił się z moją siostrą Władzią, jeszcze przed wojną w 1938 r. . Ślub odbył się 4 czerwca w kościele w Swojczowie, a przyjęcie i zabawa weselna w naszej pięknej i zacisznej gajówce. [fragment wspomnień Heleny Wójtowicz z d. Karbowiak z Osady Budki Kohyleńskie na Wołyniu]

Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (7 głosów)