O wspólnotach bazowych i ich niszczeniu
O tym w jaki sposób ojcowie Jezuici przekształcili się z żołnierzy Kościoła w żołnierzy kogoś innego, o kim przyjedzie jeszcze pora powiedzieć, rozmawialiśmy już kilkakrotnie. Wszystkie tajemnice owego przekształcenia nie są znane nikomu, a ja nie aspiruję tu do ich wyjaśniania. Chciałbym tylko abyśmy przyjrzeli się raz jeszcze w jaki sposób organizacja oparta na bezwzględnym posłuszeństwie może zostać w bardzo krótkim czasie przerobiona na coś co zaprzecza jej istocie. Chciałbym także byśmy przyjrzeli się w jaki sposób organizacja ta przeszła od walki ideologicznej, propagandowej wprost do akcji bezpośredniej i odbijania z bronią w ręku terenów uznanych za wrogie. Chodzi mi rzecz jasna o Nikaraguę początku lat osiemdziesiątych, które to lata były jednocześnie początkiem pontyfikatu Jana Pawła II. Oto w latach osiemdziesiątych wybuchła w Nikaragui rewolucja, skierowana przeciwko reżimowi niejakiego Somozy, bydlaka i okrutnika. Somozę popierały Stany Zjednoczone, a przeciwko niemu walczyli partyzanci popierani przez Moskwę. Nikaragua była krajem rolniczym, wcale nie ubogim, pokrytym gęstą siecią parafii i misji jezuickich pamiętających jeszcze papieża Pawła III. Żeby zwyciężyć partyzanci komunistyczni potrzebowali jakiegoś oparcia w terenie, jakiejś sieci ośrodków, które dawałyby ich możliwość odpoczynku, regeneracji sił i dostarczałyby rekruta, a także podtrzymywały ducha walki w narodzie. Sieć tę, ku zaskoczeniu, może niezbyt wielkiemu, ale jednak zapewnili czerwonym ojcowie Jezuici, którzy w Nikaragui wzruszali się bardzo losem biednych i uciśnionych. Jezuicka sieć była na tyle silna, a ich zapał w walce tak wielki, że rewolucja zwyciężyła, a czterech ojców Jezuitów zostało ministrami w rządzie Ortegi.
Jan Paweł II miał poważny kłopot. Oto najsilniejsza, najwierniejsza z wiernych struktura Kościoła podporządkowana papieżowi robi rzeczy, które nawet nie powinny jej członków interesować. Wszystko to zaś w imię utrzymania wiernych w kościele. Bo takich argumentów używał kilkanaście lat wcześniej generał zakonu ojciec Pedro Arrupe w czasie obrad Soboru Watykańskiego II – trzeba nowej idei by przyciągnąć ludzi do kościoła. I taka idea się znalazła. Był to komunizm w wydaniu moskiewskim.
Rewolucja nikaraguańska była próbą wyrwania – że się tak poetycznie wyrażę – wzorzystego dywanu katolickiej Ameryki Południowej spod stóp papieża Polaka. Była eksperymentem w skali mikro, który miał być powtórzony w skali makro. Nie udało się, bo w międzyczasie do władzy w USA doszedł człowiek nazwiskiem Reagan, również aktor, jak papież i od razu właściwie zaczął eksperymentować w skali makro. Z dość dobrym skutkiem, choć nie takim jakiego byśmy my tutaj w Polsce oczekiwali.
Można by długo rozprawiać o tym, kiedy wszystko się posypało i na ile my sami jesteśmy temu winni. Warto tylko przypomnieć w tym miejscu pielgrzymkę Jana Pawła II z początku lat dziewięćdziesiątych i to co wtedy zostało powiedziane, a następnie skomentowane przez tak zwane wiodące media. Warto tym bardziej, że do złudzenia przypomina to stosowany od lat pięćdziesiątych schemat rozgrywki pomiędzy dobrem a złem. Tyle, że w skali mikro. Świat lat pięćdziesiątych, świat powojenny zachłysnął się wolnością i to zachłyśnięcie sprowadziło ten świat na drogę – nie nadużywajmy wielkich słów, takich jak grzech – taniej rozrywki. Potem okazało się, że nie wszyscy mogą się tanio rozrywać, bo niektórzy, jak na przykład chłopi w Nikaragui nie mają na to środków, a może i ochoty. Pojawiło się więc pytanie; co zrobić, by im pomóc? By oni także mogli korzystać z kolorowej oferty świata tego, która pojawiła się w nowych czasach. Odpowiedź na to pytanie przyszła sama i podałem ją kilka akapitów wyżej. Wdrażać ją w życie zaczęli Jezuici wraz tymi drugimi, którzy mieli w rękach karabiny.
W Polsce po 1990 roku było podobnie, tyle, że nam nikt nie bronił udziału w taniej rozrywce, przeciwnie byliśmy do tej rozrywki pędzeni i namawiani i trwa to do dziś. Wtedy było to na tyle niepokojące, że zdenerwowało papieża. Dziś już nawet nie ma nikogo, kto mógłby się oburzyć. Triumf tego drugiego jest pełny.
Teraz wyjaśnijmy jeszcze dlaczego tam karabiny, a u nas bez karabinów. Oto dlatego, że tam trzeba było wystąpić przeciwko własności, która spoczywała w rękach sprawnie posługujących się bronią. U nas zaś żadnej własności nie było od roku 1945. Spokojnie więc rozkradziono to co nosiło miano „majątku państwowego” pozostawiając nas sam na sam z telewizorem i redaktorem Miecugowem, który wygląda tak, że człowiek zaczyna tęsknić za Somozą.
Uprzedzam, że za argument polemiczny w rodzaju: nic nie rozumiesz, bo tam zwyciężyli komuniści a u nas demokracja, wywalę z bloga. To czy zwyciężają komuniści czy tak zwana demokracja nie ma znaczenia, bo podział przebiega inaczej i o co innego – jak mawia stryj mój Czesław – się rozchodzi.
Komuniści ci, kiedy tylko zwyciężyli wprowadzili wraz z ojcami Jezuitami to co znane było u nas od czasów Gierka. Sklepy dla wybranych, lepsze dzielnice lepszych domów strzeżone przez policję, tajne więzienia i zamordyzm. Lepszy niż ten, który miał do dyspozycji Somoza, bo mieli większe rozeznanie w terenie, lepsze oparcie w ludności, która im wierzyła i większy kredyt zaufania, zapewniony im przez ojców Jezuitów występujących przecież z pozycji chrześcijańskiego miłosierdzia. Somoza mógł o tym tylko marzyć. Zabito go zresztą wkrótce na polecenie Daniela Ortegi w Paragwaju.
Kluczem do sukcesu czerwonych w Nikaragui było coś co nazwali oni wspólnotami bazowymi czyli ośrodki jezuickie i skupieni wokół nich wierni. To była prawdziwa siła, z którą należało się liczyć i tego właśnie bałwan taki jak Somoza nie potrafił zrozumieć. Nie potrafił tego zrozumieć inny bałwan nazwiskiem Carter, który nieznanymi kolejami losu został prezydentem USA. Gdyby on zrozumiał sytuację już w roku 1978, zaraz po wyborze Jana Pawła II wysłałby swoich ludzi do Watykanu na tajne rozmowy.
Kiedy walczą tytani, rola wspólnot bazowych wydaje się znikoma, decyzje zapadają gdzieś wyżej a całe połacie globu, bez wiedzy ich mieszkańców przechodzą spod jurysdykcji jednego tyrana pod władzę drugiego. Daje to myślącym i aspirującym, ale bezradnym mieszkańcom tych terenów złudzenie, że da się przetrwać nic nie robiąc, nic nie mówiąc, a jedynie potakując lub wyrażając ograniczony sprzeciw. Tak jest już jednak na tym świecie, że po podpisaniu każdego układu kończącego wielką wojnę, po wypełnieniu warunków ogólnych i założeń traktatowych, przychodzi pora na realizację szczegółów. I wtedy do akcji wkraczają armie całe rabusiów, bandytów i zwyrodnialców zwanych dla niepoznaki urzędnikami i komisarzami. Ludzie ci egzekwują w praktyce tajne zwykle dla ludności postanowienia wielkich. Kiedy się pojawią nie ma już właściwie możliwości obrony. Wszystko jest stracone. Jedyną obroną przeciwko nim są właśnie wspólnoty bazowe.
Teraz będzie najważniejsze. Wspólnoty bazowe w Nikaragui posłużyły komunistom do akcji zaczepnej i opanowania kraju. W Polsce przez stulecia wspólnoty bazowe służyły obronie kraju i przez to właśnie poddawane były największym ciśnieniom. Niszczono je nie tylko fizycznie, ale także propagandowo, wyszydzając ich rolę oraz ludzi, którzy brali je w obronę. Po upadku państwa w końcu XVIII wieku wszystkim, nawet Julianowi Ursynowi Niemcewiczowi wydawało się, że koniec struktur państwowych, struktur urzędniczych i wojskowych oznacza definitywny koniec państwa. Pisze on o tym otwarcie w swoich pamiętnikach. Z perspektywy czasu wydaje się to dość kuriozalne. Niemcewiczowi wydawało się, że można zamknąć 1000 lat historii i życia kulturalnego kilkoma dekretami. To była mżonka. Polska nie istniejąc na mapie istniała realnie w tysiącach dworów i pałaców rozsianych na niemożliwym dziś do wyobrażenia obszarze od Wolsztyna po Tymoszówkę. Przez cały wiek XIX żaden z zaborców nie był w stanie rozbić tej struktury. Pomysły na to by ją zniszczyć pojawiły się w Rosji dopiero po roku 1863 i były to uciążliwe, ale dość nieskuteczne dekrety wymierzone w polską własność. W roku 1905 car wycofał się z większości z nich. W tym samym czasie niebezpieczeństwo związane z polskimi wspólnotami bazowymi dostrzegli politycy w Niemczech zrzeszeni w organizacji Hakata. Ich działalność o wiele bardziej perfidna, bo wymierzona głównie w chłopów – rzekomo mniej uświadomionych narodowo – także nie odniosła żadnego skutku. Polskie wspólnoty bazowe oparte o kościół i własność, a także tradycję rycerską były dla urzędników państw imperialnych nie do zniszczenia. Dla porównania możemy przyjrzeć się polityce Brytyjczyków w Irlandii w stuleciu XIX i wtedy zobaczymy różnicę. Zobaczymy czym się różni walka opartego o silną władzę urzędnika ze słabym, skłóconym wewnętrznie i biednym żywiołem na małej wyspie, z walką takiegoż urzędnika z bogatymi ziemianami, których salony pełne są starych i nowych książek, spichrze ziarna, a pokoje zajmuje służba i nauczyciele języków obcych kształcący dzieci.
Z błędów i zaniechań cara i Hakaty wnioski wyciągnęli towarzysze komuniści, którzy całą swoją wrogość wobec Polski skupili właśnie na niszczeniu wspólnot bazowych. Najpierw dworów, potem bogatych chłopskich zagród, a potem wszystkiego. To była z ich punktu widzenia taktyka właściwa, która przyniosła im sukces. Była ona rozłożona na lata i wsparta dobrze przygotowaną akcją propagandową ogarniającą cały właściwie glob. Szły nowe czasy, zupełnie jak później w latach pięćdziesiątych, szły nowe czasy i trzeba było myśleć o tym jak się do nich dostosować. Trzeba było walczyć o sprawiedliwość dla biednych, o nowy podział własności, bo ten dotychczasowy był nie taki jak trzeba i o inne rzeczy, takie jak zmniejszenie wpływów Kościoła na przykład. Po roku 1920 oczadziali od nowych idei i zatruci socjalizmem urzędnicy niepodległego państwa polskiego uwierzyli w to, że mocno już zniszczone przez czerwonych wspólnoty bazowe są dla nich przeszkodą na drodze do budowy silnego i nowoczesnego państwa. Zaczęli je więc niszczyć jeszcze mocniej za pomocą podatków i idiotycznych przepisów, a także propagandy uprawianej przez tak zwanych nowoczesnych pisarzy, którzy patrzyli w przyszłość. Myślę tu oczywiście o Melchiorze Wańkowiczu. Szyderstwo to stało się elementem edukacji dzieci i dziś nawet są przypadki dowodne jak silna była to trucizna. Oto niejaka musia wpisuje się pod moim tekstem twierdząc, że ziemiaństwo było najbardziej zacofaną grupą społeczną w Polsce, zaraz potem powołuje się na admirała Unruga, który z rodziny ziemiańskiej przecież pochodził, zręcznie wplata do tego wywodu chłopów z Pomorza, którzy własną pracą i przemyślnością dochodzili do wszystkiego oraz na robotników, którzy przed wojną pisali pamiętniki uwieczniając w nich swoją życiową drogę ku wyżynom, czyli ku karierze urzędniczej rzecz jasna. Zostawmy to jednak.
Musimy sobie uświadomić, że stulecie XX było dla nas epoką najstraszniejszą ze względu na to, że zniszczono wtedy nasze wspólnoty bazowe. Rzecz najważniejszą, bez której nie mam mowy o obronie przed kimkolwiek. Próbą odtworzenia tych wspólnot są Rodziny Radia Maryja i dlatego właśnie są one tak wyszydzane. Każdy polityk z prawdziwego zdarzenia, każdy wróg dobrze zdaje sobie sprawę z tego, że gęsta sieć takich wspólnot na terenie kraju uniemożliwia jego podporządkowanie bez zaangażowania silnych bardzo sił. To zaś w dzisiejszych warunkach jest niemożliwe. Dlatego właśnie to co zwykle nazywane jest rynkiem idei i znaczeń czyli rynek medialny i wydawniczy jest właściwie pozbawione polskich treści. Dlatego właśnie treści te muszą się ukrywać, a zamiast nich w księgarniach leżą książki Niezabitowskiej i Bartoszewskiego pod idiotycznymi tytułami „Prawdy jak chleba” i „Warto być przyzwoitym”. To propaganda i każdy wiejski głupek to zrozumie. Nie zrozumie tego tylko student uniwersytetu czytający GW.
Wspólnoty bazowe to struktura naturalna, tworzona przez lata, oparta o prawdę i prostotę codziennego życia. Nie można stworzyć z dnia na dzień i nie można nimi manipulować. Opierają się one bowiem o osobiste więzi pomiędzy ludźmi. Wspólnoty bazowe są naturalnym wrogiem urzędników, tak urzędników państw wrogich jak i urzędników rodzimych. Dlaczego? Otóż dlatego, że garnitur urzędniczy i wojskowy nawet można zmienić raz dwa, przerobić na coś innego tak jak przerobiono Jezuitów lub jak przerabia się agenturę nie niszcząc jej . To jest wada, poważna bardzo organizacji tajnych. Wspólnot bazowych przerobić nie można. Udało się to raz w Nikaragui w warunkach bardzo specyficznych przy zaangażowaniu bardzo dużych sił z zewnątrz. Gdyby ojcowie Jezuici nie zmienili pana, nie byłoby mowy o zwycięstwie rewolucji nikaraguańskiej. Trzeba było zacząć od zmiany wektora siły w potężnej, obejmującej cały świat strukturze, by po tej operacji przystąpić do zdobywania władzy w bardzo małym i niewiele znaczącym, ale dobrze z punktu widzenia strategicznego, położonym kraju Ameryki Łacińskiej. Inaczej się tego zrobić nie dało.
Inne rewolucje amerykańskie z lat osiemdziesiątych wystrzeliły jak kapiszon i dziś nikt już o nich nie pamięta.
Nikt także nie pamięta tego, że w Polsce istniały kiedyś jakieś wspólnoty bazowe, ważniejsze niż ministerstwa, niż uniwersytety, niż parafie nawet. Ważniejsze niż wszystko. Już ich nie ma. Po kolejnej wojnie czeka nas los Etrusków.
Wszystkich oczywiście serdecznie zapraszam na stronę www.coryllus.pl gdzie można kupić książkę Toyaha „O siedmiokilogramowym liściu i inne historie” a także moje książki „Baśń jak niedźwiedź. Polskie historie” i „Dzieci peerelu”. Jest tam także tomik wierszy ojca Antoniego Rachmajdy „Pustelnik północnego ogrodu”. Zapraszam. I nie martwicie się, że wyjeżdżam na wakacje, zabiorę ze sobą walizkę książek i będę je wysyłał z drogi. Toyah świetnie się sprzedaje. Dzięki.
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 1450 odsłon