Świat na opak
Z premedytacją opisywałem kiedyś przypadki najstraszliwszych masowych zbrodni do jakich doszło w czasach zwanych niekiedy współczesnymi. Taki cykl artykułów ukazywał się w pewnej witrynie i ja właśnie tę robotę wykonywałem. Czego tam nie było: mordercy dzieci, własnych matek, kanibale, zjadacze trupów i temu podobne kurioza, przy których stary, dobry Charlie Manson jest pozbawionym wyobraźni i polotu amatorem. Pamiętam na przykład faceta, który zabijał dzieci, kupując im wcześniej zabawki i nowe ubranka, po każdym zaś zabójstwie wbijał sobie szpilkę długości dwóch cali w miejsce pomiędzy odbytem a jądrami. Kiedy go złapali i prześwietlili miał tam tych szpilek kilkadziesiąt. Było to w latach trzydziestych. Oczywiście został skazany na krzesło elektryczne, a wyrok wykonano.
W opisach takich przypadków zawsze nachodzi człowieka wielka pokusa psychologizowania. Wyjaśniania tej ohydy poprzez Freuda, albo coś innego, jakieś kompleksy Edypa czy inne historie. Wynika to wprost z natury mediów, które chcą nam przez to powiedzieć: sprawdźcie sami, czy wy nie macie w głowie tego samego, co ten bydlak który wbijał sobie szpilki. On akurat udawał statecznego obywatela ze złotym zegarkiem w kieszeni, podróżował po miastach i miasteczkach całych Stanów i rozdawał biedakom prezenty, a także proponował im, że zaopiekuje się ich dziećmi. Tymi najmłodszymi, dla których oni nie mają już czasu. I oni się godzili, bo ten facet wzbudzał zaufanie. Był to więc schemat następujący: biedna rodzina na dorobku z mnóstwem dzieci i samotny dobroczyńca z zegarkiem, w kapeluszu. Głównym bohaterem tych wszystkich zajść był czas. Oni nie mieli go prawie wcale, on zaś miał go nieprzebrane mnóstwo. Nie dlatego bynajmniej, że miał pieniądze i był przedwcześnie postarzałym milionerem. On miał czas, ponieważ ukradł go tym biednym ludziom zaharowującym się na śmierć, a raczej współuczestniczył w tej kradzieży. Sami zobaczcie: mamy państwo, w którym największą wartością jest sukces osobisty, ale widoki na ten sukces mają jedynie nieliczni. Większość żyje tak sobie, bierze kredyty, a najbiedniejsi emigranci pracują od świtu do nocy. Prócz ludzi którzy wpisują się w ten schemat, są także inni, tacy, którzy wywracają go na drugą stronę i stoją kolejce, w sklepie pasmanteryjnym, żeby sobie kupić nową paczkę dwucalowych szpilek. Ryzykują sporo, ale frajda, którą sobie za ten ukradziony czas fundują jest dość specyficzna i mocno uzależniająca. Nie ma wyjścia, by się od niej uwolnić kiedy już się raz spróbuje. Ludzi popadających w to uzależnienie jest sporo i system musi wynaleźć coś, co ich w jakiś sposób powstrzyma. No i wynajduje prawo, na którego końcu znajduje się dziwny fotel z kablami ustawiony w wykafelkowanym pokoju. Nic innego nie może zrobić. No i jeszcze poza dozbrojeniem funkcjonariuszy policji i rozdaniem broni obywatelom.
Ponieważ jak to już kiedyś ustaliliśmy, na świecie toczy się walka dobra ze złem, a temu drugiemu chodzi o to jedynie by płynęła krew niewinnych, owe środki zaradcze wywołują natychmiastową krytykę w innych państwach i innych systemach. Pomijam wszystkie inne poza tym jednym, dotyczącym bezpieczeństwa osobistego ludzi. Pojawiają się nowe koncepcje, nowe pomysły na to jak chronić życie niewinnych, a najważniejszy z nich jest taki, by tych niewinnych pozbawić całkowicie możliwości obrony. Mamy więc w jednym miejscu kradzież czasu, a w drugim kradzież godności, co oczywiście nazywane jest inaczej. W tym drugim systemie, właściwie z miejsca, wartości nabiera życie zbrodniarza. No, bo coś jednak musi mieć wagę, skoro odbiera się ją życiu niewinnych. No i mamy tego Breivika, który w USA, zostałby na miejscu położony trupem, albo w niedługim czasie skazany na krzesło elektryczne. Kraj zaś pogrążyłby się w żałobie po śmierci niewinnych ofiar, potem by z niej wyszedł i pozostał w stanie oczekiwania na wyczyn kolejnego zbrodniarza. Breivik jest jednak ciągle żywy i udziela ponoć nawet wywiadów w mediach. Ma się dobrze i oczy mu błyszczą, nie to co przerażonemu psychologowi Samsonowi, kiedy go pokazywali jak siedzi na sali sądowej. Od razu było widać, że w tym więzieniu nikt nie miał dla niego litości. Z Breivikiem jest inaczej. On ma się dobrze i system go chroni.
W telewizji pokazywali ostatnio program Elżbiety Jaworowicz, który ma swoje wady, ale ludzie go lubią. Treść tego programu znam jedynie z opowiadań, ale ponoć pokazywano tam polskie rodziny mieszkające w Norwegii, którym system odebrał dzieci. Bez żadnej litości. Jedna dziewczynka opowiedziała na przykład w przedszkolu, że była z tatą na basenie i tata, jak zjechała z tej zjeżdżalni, klepnął ją w pupę. Wezwano policję i dziecko zostało rodzicom odebrane, a oni sami oskarżeni są o molestowanie. Były także inne przypadki, bardzo podobne. Z programu wynikało ponoć, że to jest czysta patologia, ponieważ dzieci te oddaje się norweskim rodzinom zastępczym, które traktują jest w sposób urągający godności, ale za to dostają na te dzieci spore pieniądze z czegoś co udaje opiekę społeczną. I to jest dość, moim zdaniem charakterystyczne.
Jako dziecko miałem taką książeczkę: „Niels Paluszek”. Były to bajki napisane przez Astrid Lindgren. Do dziś uważam, że nie ma na świecie smutniejszej książki. Każda ta bajka, przepięknie ilustrowana, to opowieść o samotnym dziecku. Żeby to zrozumieć trzeba jednak dorosnąć. I oni, ci którzy w Szwecji i Norwegii czytali te bajki, pomyśleli, że nie może być tak jak było, nie może być tak, że samotny chłopiec siedzący w zimnym mieszkaniu, bo brakuje na opał, musi wyobrażać sobie, że Niels Paluszek zaprasza go do mysiej dziury, gdzie jest ciepło, miło i przytulnie. Postanowili, że kiedy dorosną zmienią wszystko. I zmienili. Ponoć chcieli dobrze. Teraz mają Breivika i prywatną fundację odbierającą dzieci emigrantom, bo ci nie potrafią ich wychować. Za chwilę pojawił się na bezdrożach północy pewien stateczny jegomość w kapeluszu, w czarnym ubraniu, ze złotą dewizką zegarka. Mocno przypominający szeryfa z Dzikiego Zachodu. Ktoś zauważy, że w każdym mieście do którego przybywa odwiedza sklep pasmanteryjny. Trudno będzie jednak rzucić na niego jakieś podejrzenie.
Pokusa by stwierdzić: u nas tego nie będzie bo nie ma powszechnego dostępu do broni, jest wielka. Tyle, że to nieprawda. U nas takie sytuacje także się zdarzały, a ich częstotliwość była mniejsza ponieważ większość z nas chodziła na religię, ci zaś którzy nie chodzili odbierali w domu wychowanie, wykluczające tego rodzaju patologie. I nie miało właściwie znaczenia, czy to dom katolicki, żydowski czy pogański. Sądzę, że brało się to właśnie z silnej obecności Kościoła w naszym życiu. Kościoła hierarchicznego i triumfującego, a nie kościoła patrzącego na wiernych jak sroka w gnat, kościoła podejrzanych kaznodziejów wyglądających jak Wild Bill Hickock będących tak blisko „ludzkich spraw”, że sami musieli co tydzień latać do pasmanterii.
Bezpieczeństwo osobiste zawdzięczamy więc nauce Kościoła, a nie temu, że broń jest w rękach esbeków, milicji i jakichś innych służb. To, że ona jest od zawsze w ich rękach i w niczyich innych oznacza jedynie, że łatwiej u nas niż gdzie indziej zmontować prowokację przeciwko komuś ważnemu, prowokację ze zbrodnią i dziećmi w tle.
Nie chcę przesadzić, ale to chyba dość charakterystyczne dla takich systemów, dla systemów kastowych, gdzie broń ma tylko jedna z kast, że wielkie procesy, wielkich zbrodniarzy obłożone są zawsze podejrzeniem, że są po prostu prowokacją. Ja nie mam dobrych współczesnych analogii na zilustrowanie tego przykładu, ale mam dwie analogie historyczne, które służą dziś za anegdoty. Opowiadane są jednakowoż z pewną ostrożnością. Chodzi mi o słynną XVII wieczną „wampirzycę” Elżbietę Batory oraz o marszałka Francji Gillesa de Rais. Oboje zostali oskarżeni o ciężkie zbrodnie na tle seksualnym, w pierwszym przypadku, w przypadku Elżbiety chodziło o to, by pozbawić ją majątków na Słowacji, tych samych, w których od zawsze znajdowało się złoto i inne metale. Człowiekiem zaś który zmontował przeciwko niej prowokację był Jerzy Turzo. Potomek rodziny Turzo, która współpracowała wiek wcześniej z Jakubem Fuggerem.
Jeśli zaś chodzi o marszałka de Rais, sprawa jest taka, że pan ów oraz jego przygody nadają się w sam raz do tego, by opisać nędzę i ześwinienie ludzi współpracujących z Kościołem. Pedofil, homoseksualista, wielokrotny morderca i współpracownik Joanny D'Arc, świętej Kościoła Powszechnego, otoczonej kultem od dnia swej śmierci. Nie ma jednak o nim żadnego filmu, jest jedna wydana po polsku książka, zawierająca akta całej sprawy. Nie chcę dowodzić niewinności Gillesa, ale powiedzieć, że był to człowiek bezwzględnie oddany Francji, a jego dobra stanowiły klucz do serca królestwa, które otoczone ze wszystkich stron właśnie dogorywało. Jego proces zaś zmontowali Anglicy. Powieszono go i byłby to dobry przykład dla następnych pokoleń, nie mówię, że dla nas, ale było mnóstwo okazji, by tę sprawę naświetlić i pokazać szczegóły. Wszyscy milczeli.
Co innego Breivik. O nim będzie się mówić i mówić.
Smutny ten tekst, ale jakoś tak wyszło. Przypominam, że na stronie www.coryllus.pl trwa promocja książek Toyaha. Jego najnowszą książkę można kupować po 20 złotych plus koszta wysyłki, a cały pakiet jego książek po 70 złotych plus koszta wysyłki. Zapraszam. Www.coryllus.pl
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 1679 odsłon
Komentarze
@coryllus
6 Stycznia, 2013 - 10:25
Zupełnie poważnie i bez cienia złośliwości polecam lekturę książki Rene Reouven "Słownik zabójców". Mimo że zamieszczone tam biogramy są mocno zbeletryzowane - a zatem mało wiarygodne - warto.