Latanie rozczarowuje

Obrazek użytkownika coryllus
Kultura

Samoloty małe, odrapane, stoją jak sieroty obok siebie na tym lotnisku. Strach oczywiście na to wszystko patrzeć, ale w środku jest jeszcze gorzej. Te laski w chustkach siedzą nad jakimś stołeczku, przy drzwiach jak etażnaja w ruskim hotelu i pilnują, żeby ludzie za często do kibelka nie latali. Do tego jeszcze zajmują się handlem obwoźnym, żenada. Wożą jakieś duperele w koszyku i każą to ludziom kupować. Ludzie nie są tym zainteresowani i cała sytuacja jest ciut krępująca. Samolot leci, huczy i nie wszystko jest tam takie jak sobie wyobrażałem. Do tego w moim samolocie cały czas śmierdziało popularnymi, a to za sprawą pierwszego oficera.
Na pokładzie jak wiadomo nie wolno palić, grozi to srogimi karami i denerwuje bardzo dziewczyny, które kręcą się po pokładzie. Świat zaś jak wiadomo rządzi się prawami opisanymi przez Marcela Prousta w powieści W poszukiwaniu straconego czasu. Nie zawsze jednak człowiekowi przypomina się smak magdalenki z dzieciństwa, czasem może przypomnieć się smród popularnych, a wszystko przez – co podkreślam – pierwszego oficera. Nazywał się ten facet Krzysztof Wielgosz. Zupełnie jak mój kolega z lat młodzieńczych wsławiony tym, że za 50 zeta pożerał szklanki. Potrafił także palić trzy popularesy na raz, co wzbudzało w nas zrozumiały entuzjazm, bo jak wiadomo człowiek normalny zielenieje i mdleje po zapaleniu dwóch popularnych.
Tak więc kiedy tylko z głośnika dowiedziałem się, że pierwszy oficer to Krzysztof Wielgosz, od razu zaczęło mi w całym samolocie śmierdzieć tym niezrównanym i nie dającym się z niczym porównać aromatem. I tak do samego Londynu.
Przez te popularne pierwszego oficera nie mogłem przed lotem i w trakcie zachować się jak człowiek na poziomie, a powinienem. Świat jest dziwny bowiem i sprawia człowiekowi różne niespodzianki. W tym samym co ja samolocie leciał do Londynu autor niesamowitej zupełnie książki Enigma. Bliżej prawdy. Mieszka w Grodzisku jak ja, poznaliśmy się, a nawet zrobiłem z nim wywiad, ale udałem że go nie poznaję i chyba jestem usprawiedliwiony. Sami rozumiecie, popularne, 9 tysięcy metrów nad ziemią, - 44 stopnie za oknem i turbulencja nad Holandią. No to jak tu z facetem pogadać? Do tego niewyspane dzieci i cztery sztuki bagażu podręcznego.
Na lotnisku deszcz, przy odbiorze bagażu głównego okazało się zaś, że w czasie przerzucania kufra wygięli drut na którym trzymały się kółka. Drut gruby jak palec, więc należy się poważnie zastanowić czy warto ten bagaż im w ogóle powierzać. My póki co nie mamy wyjścia, pewnie zniszczą go całkiem w drodze powrotnej do Warszawy.
W samym Londynie jest po prostu świetnie. Z okna sypialni widzę ferrari należące do syna sułtana Brunei. Wczoraj byliśmy na placu zabaw, bardzo fajnym, a potem w drodze do Tesco zahaczyliśmy o grób Constable’a. Pomnik jak pomnik, nic ciekawego, ale za to w Tesco….! Zupełnie nie spodziewałem się tego co tam zastaliśmy. Oferta jak w Polsce za Gomułki, tyle że wszystko w folii, a nie w papierze. Po prostu bieda. Nie ma co jeść . Nie ma nic normalnego do kupienia, że o kiełbasie nie wspomnę. Z rzeczy teoretycznie jadalnych był tylko boczek i ser pleśniowy. Jakoś sobie poradziliśmy, ale szok utrzymywał się długo i właściwie nie minął do tej pory. Dziś idziemy na Camden, żeby zobaczyć tych wszystkich wytatuowanych cudaków z kolczykami w sutkach i nosach oraz sklepy z wyposażeniem dla nich. Potem zrobimy sobie spacer nad kanałem koło ZOO. Może być nieźle. Może jakieś większe Tesco trafi się po drodze. A w nim kiełbasa.

Brak głosów