Racjonalizacja motoryzacji

Obrazek użytkownika Free Your Mind
Kraj

Zawrót głowy od sukcesów, jak mawiał Josif Wissarionowicz. Jak nie 120 ustaw na rocznicę działania cudacznego rządu, to wejście do strefy euro w 2011 r. lub zmiany dotyczące prawa jazdy.

Rozmach rządu na każdym musi robić wrażenie. Nic dziwnego więc, że Gleb Chlebowski zapowiadał na jesień wybuch bomby atomowej w Sejmie. Już widzę oczyma wyobraźni tego grzyba, co się nad Wiejską unosi i te wybebeszone fotele parlamentarzystów, bo roboty faktycznie będzie fest. Ale do rzeczy. Otóż Ministerstwo Infrastruktury proponuje dalekosiężne zmiany dotyczące sposobu nabywania przez obywateli prawa jazdy, np. wydawanie tego dokumentu na 15 lat (czemu nie na 5 lub na rok?), okres próbny w ramach którego posiadacz prawa jazdy będzie mógł jeździć z prędkością 50 km/h itp., o czym obszernie pisze "Polska". Wszystkie te rewolucyjne pomysły są, rzecz jasna, dla naszego dobra i znakomicie korespondują z niedawnymi zapowiedziami rządu, że w ramach polepszania bezpieczeństwa na drogach instalować się będzie więcej fotoradarów.

Chciałbym do tych propozycji dorzucić własne, jeszcze bardziej rewolucyjne i co więcej, wychodzące naprzeciw potrzebom odkorkowania nie tylko naszej zabiedzonej pod względem drogowej infrastruktury stolicy. Należałoby bowiem, wg mnie, zacząć od wydawania zezwoleń na samochody. W peerelu, co starsi pamiętają, funkcjonowały tzw. talony na auta, a więc już wtedy przednia myśl socjalistyczna dostrzegała, że nie każdy może sobie z takiego luksusu, jakim jest pojazd mechaniczny, korzystać. Dziś warto tę myśl podjąć na nowo i z jeszcze większym rozmachem. Zezwolenia na auto wydawałaby odpowiednia komisja w urzędzie miejskim (lub wojewódzkim, rzecz do ustalenia w gronie fachowców rządowych) po rozpatrzeniu sytuacji danego (potencjalnego) kierowcy.

Procedura dopuszczania kierowcy do posiadania samochodu obejmowałaby przede wszystkim całą serię pytań od: "po co ci to?", poprzez "kto ci ten pomysł podsunął?", po "na jak długo trza ci to?" itp. Gdy już taki petent przebrnąłby przez serię pytań, komisja przeprowadzałaby drobiazgowy wywiad środowiskowy pozwalający ustalić, czy ewentualne posiadanie auta nie stanowiłoby zagrożenia dla otoczenia (bo np. petent jest nieco krewki albo głośno używa wyrazów po powrocie pieszo z roboty do domu). Następnie dokonywano by dokładnych pomiarów, jaka jest odległość do punktów docelowych, do których najczęściej się udaje dany petent (zakład pracy, najbliższy sklep, kolektura totolotka etc.), po to by ustalić, czy petent nie przesadza z oszacowaniem swoich potrzeb dotyczących poruszania się za pomocą pojazdu zmechanizowanego. Gdyby się okazało, że petent wcale nie ma tak daleko do tych punktów, jak mówił, to nie tylko nie uzyskiwałby zezwolenia na auto, lecz dodatkowo nakładano by na niego karę za wprowadzenie komisji w błąd i obciążano by kosztami prowadzenia całej dotychczasowej procedury. Ponadto o ponowne ubieganie się o zezwolenie na samochód taki petent mógłby się ubiegać dopiero po (udokumentowanej, oczywiście) zmianie adresu zamieszkania.

Nie ma bowiem żadnych wątpliwości, że nie każdemu obywatelowi auto się należy, a tym samym swoboda poruszania się. Im więcej obywateli na ulicach i drogach, tym większy bałagan, o czym wie nie tylko policja, ale i każdy zatroskany o losy swojej posady urzędnik. Gdyby pierwszy etap procedury dopuszczania do posiadania samochodu dany petent przeszedł pomyślnie, to w etapie drugim zbierałaby się komisja psychiatryczna, która ustalałaby profil osobowościowy oraz stopień odchyleń psychicznych danego petenta od normy (komisyjnie ustalanej, rzecz jasna). Jej diagnozę oceniałaby trzecia komisja, która wystawiałaby dokument o zgodzie lub niezgodzie na dopuszczenie danego petenta na zdawanie egzaminu z topografii i geografii. Tajemnicą poliszynela przecież jest, że jeśli kierowcy nie znają dobrze ukształtowania terenu i nie mają mapy w głowie, to jeżdżą po głupiemu, powodując natychmiast wypadki, nic zaś na drogach nie jest tak potrzebne jak porządek. No, nie ma co ukrywać, że największy porządek jest na drodze, która jest zupełnie pusta, ponieważ nie ma wtedy zanieczyszczeń, śmietnisk na poboczach, załatwiania się w lesach, pożarów (od iskier lecących z silników), zniszczeń nawierzchni (koleiny, dziury etc.), no i przede wszystkim wypadków. Taki ideał jednak jest trudny do osiągnięcia we współczesnych czasach ze względu na to, że coraz większej ilości obywatelom zaczyna się roić, że muszą mieć samochody.

Po przejściu powyższych etapów petent zdawałby egzamin na prawo jazdy, który trwałby tyle co matura lub nawet dłużej. Petent musiałby się wykazać znajmością nie tylko wszystkich znaków drogowych we wszystkich krajach świata, ale i wszelkich mozliwych sytuacji na drodze, na parkingu (strzeżonym i niestrzeżonym) oraz w garażu. Dopiero po zdaniu tego egzaminu mógłby petent stanąć przed komisją, która, oceniwszy stan osobowy rodziny i częstotliwość wyjść domowników z domu przyznawałaby odpowiedni do potrzeb danego petenta samochód.

Jestem pewien, że moje pomysły pozwoliłyby zracjonalizować proces motoryzacji, który w naszym kraju zupełnie wymknął się spod kontroli i żywię nadzieję, że Ministertswo Infrastruktury z tychże pomysłów skorzysta.

http://www.polskatimes.pl/stronaglowna/43565,rzad-szykuje-rewolucje-w-egzaminach-na-prawo-jazdy,id,t.html

Brak głosów

Komentarze

W tym wszystkim chodzi o ściągnięcie kasy.
Pomysły na kierowców zawodowych to w ogóle przechodzą wszelkie granice przyzwoitości.
A jak będzie można kręcić lody!

Pozdrawiam

Vote up!
0
Vote down!
0
#3979