"O ile dobrze pamiętam", czyli zeznania Opary
J. Opara w taki sposób przed Zespołem smoleńskim wspomina dzień tragedii: „podzieliliśmy się – Marcin Wierzchowski (…) udał się na teren lotniska Siewiernyj, natomiast my wraz... znaczy ja wraz ze współpracownikami udałem się na teren cmentarza (o której? - przyp. F.Y.M.) w Katyniu, gdzie mieliśmy też przypilnować i sprawdzić, czy aby na pewno wszystko, wszystko jest gotowe na przyjazd p. Prezydenta. Generalnie wszystko było gotowe, powoli zbliżał się, powoli zbliżała się godzina przyjazdu p. Prezydenta, my wyłączyliśmy telefony komórkowe, żeby nie zadzwoniły w nieodpowiedniej chwili. Po kilku minutach (o której? - przyp. F.Y.M.) zerknąłem na swój telefon wyciszony komórkowy i zobaczyłem kilkanaście nieodebranych połączeń, więc uznałem, że na pewno się coś pilnego stało, a dzwoniło kilka różnych osób (kto? - przyp. F.Y.M.). Oddzwoniłem do pierwszej osoby. To był, o ile dobrze pamiętam, Adam Juhanowicz z biura prasowego, który krzycząc powiedział, że koniecznie muszę wyjść poza teren cmentarza, bo musi ze mną porozmawiać, bo stała się jakaś tragedia. Po tym spotkaniu próbowałem ustalić, co tak naprawdę się stało, a na terenie cmentarza już wśród dziennikarzy (jakich? Czy dziennikarze nie pojechali na Siewiernyj? - przyp. F.Y.M.) pojawiały się (…) różne informacje, zresztą, bardzo sprzeczne. To znaczy, że jedni mówili, że samolot się rozbił, że wszyscy zginęli, inni mówili, że miał jakąś awarię (ilu tych dziennikarzy było? - przyp. F.Y.M.). Tak do końca nie było wiadomo, czy to chodzi o tupolewa, czy to o jaka czterdziestego.
http://www.youtube.com/watch?v=2GOdOCX5uu4
I uznałem, że najlepszymi, najbardziej wiarygodnymi informacjami na temat tego, co się stało, będą informacje od oficerów wojska garnizonu Warszawa, którzy byli na terenie cmentarza (czemu Opara nie zadzwonił natychmiast do Sasina albo do szefa BOR-u? - przyp. F.Y.M.). I o ile dobrze pamiętam, podbiegłem do płk. Śmietany i zapytałem go, co się stało. On powiedział, że samolot się rozbił, ale nic więcej nie wie. (Opara dalej do nikogo nie dzwoni, by dowiedzieć się czegoś więcej? Takie rozwiązanie byłoby przecież najprostsze – przyp. F.Y.M.) Podjąłem decyzję, że, no nie pozostaje nic innego, jak tylko zebrać współpracowników, tych których się da, zorganizować jakiś środek transportu (to nie mieli swojego służbowego auta? - przyp. F.Y.M.), by udać się na teren lotniska Siewiernyj.
(Jak więc się dostali na miejsce? Byli eskortowani przez Rusków? Skąd wiedzieli jak jechać? - przyp. F.Y.M.) Tam było kilku, kilkunastu, no trudno mi w tym momencie powiedzieć, pracowników ambasady polskiej w Moskwie, było sporo funkcjonariuszy różnych służb rosyjskich, od OMON-u po FSB, po celników, znaczy, to była taka, 20, 30 osób, no trudno mi powiedzieć, jak to się propozycjonalnie (?? - przyp. F.Y.M.) rozkładało między tymi służbami, ale było to około 20, 30 rosyjskich funkcjonariuszy. Po płycie lotniska w tym momencie (o której? - przyp. F.Y.M.) jeździły w stronę katastrofy, bo jak się okazało w stosunku do tego miejsca, w którym my byliśmy, to do miejsca katastrofy było jakieś 400, 500 metrów i pasem lotniska w tamtym kierunku przemieszczały się różnego rodzaju samochody. Były to karetki pogotowia, straże pożarne (…) mój odbiór był taki, że te samochody, które tam się przemieszczały, to mogłyby równie dobrze stać w muzeum techniki w Otrębusach, no, że to były samochody, rodem z lat, nie wiem, 50., 60. (czy to jest w tym momencie najistotniejsze? - przyp. F.Y.M.).
No i tam udaliśmy się w kierunku pracowników ambasady polskiej, no, żeby od nich jakby dowiedzieć się, jak wygląda tak naprawdę sytuacja. Oni też do końca w stu procentach nie byli pewni (??? - przyp. F.Y.M.), tym niemniej jeden z pracowników polskiej ambasady, no powiedział, że generalnie ten samolot się rozbił, ale prawdopodobnie trzem osobom udało się przeżyć katastrofę. Powiedział, że widział, czy słyszał, jak trzy ciała, znaczy, trzy karetki zabrały trzy ciała, które okazywały znaki życia. (…) Ta informacja jak szybko się pojawiła, tak szybko okazała się o tyle nieaktualna, że przyjechał jeszcze raz z terenu lotniska w Katyniu (??? - przyp. F.Y.M. - tak w oryginale) p. płk. Śmietana, do którego jeszcze raz podszedłem, czy który podszedł do mnie, już tego dokładnie nie pamiętam i który mi powiedział, że jest na 100% pewien, że nikt nie przeżył tej katastrofy. Powiedział, że taką informację ma od jakiegoś centrum operacyjnego lotu (??? - przyp. F.Y.M.), tzn. ja nie jestem w stanie dokładnie przytoczyć nazwy tej instytucji, na którą on się powoływał (…).
Po jakimś czasie, nie wiem, ile tam, ile czasu spędziliśmy w tym miejscu (w jakim? - przyp. F.Y.M.), ale pojawił się Jacek Sasin, który jakby był na terenie lotniska Siewiernyj w stosunku do nas myślę, że 40 minut wcześniej (a skąd Opara wie, kiedy przybył Sasin na lotnisko, skoro w Katyniu nie widział wyjazdu Sasina? - przyp. F.Y.M). Wyjechał zza tego szlabanu (jak to wyjechał? Zza szlabanu? To był na lotnisku czy poza lotniskiem? Czy też oni czekali przed lotniskiem? - przyp. F.Y.M.) i powiedział, że on musi wracać do Polski. Natomiast w tzw. międzyczasie okazało się (jak to „okazało się”? Kto to zakomunikował i kiedy? - przyp. F.Y.M.), że ma zostać powołany, ma zostać powołane coś na kształt sztabu kryzysowego i (…) ten sztab ma funkcjonować na terenie siedziby gubernatora obwodu smoleńskiego i że on przekazał mi taką informację, że on wraca do Polski, będzie mu towarzyszył Darek Gwizdała, a ja z grupą współpracowników mam zostać na miejscu i (I teraz kolejna, po tej o Sasinie przy szlabanie i o powołaniu sztabu, wyjątkowo ważna informacja – przyp. F.Y.M.) pojechać do tego sztabu, tak? No tak też się stało, do tego sztabu udaliśmy się, nie wiem, w czterech, pięciu pracowników kancelarii plus praktycznie cała obsada, cała obsada ambasady polskiej w Moskwie.”
Ta ostatnia informacja jest o tyle istotna, że potwierdza ona przypuszczenia nie tylko moje, ale i innych blogerów, że przez jakiś czas (godzina? dwie?) po „ogłoszeniu katastrofy” w ogóle polskich urzędników państwowych NIE BYŁO na Siewiernym. Jest to sytuacja wprost nieprawdopodobna i zaiste szokująca. Niewykluczone bowiem, że ci urzędnicy w żadnych wstępnych identyfikacjach ciał po prostu nie brali udziału – nie mówiąc o kontrolowaniu sytuacji i przekazywaniu jakichś informacji o niej do Polski.
Jak widzimy wyżej, historia opowiadana przez Oparę zawiera sporo skrótów czasowych – być może jest to wina materiału wideo, który chyba nie ma ciągłego charakteru i coś jest w nim powycinane, aczkolwiek, jeśli czyta się inne relacje Opary, wrażenie jest podobne. Wiele szczegółów w tej opowieści jest przemilczanych, a precyzyjne godziny poszczególnych zdarzeń nie istnieją. Sytuacja na cmentarzu w Katyniu opisana jest dość lakonicznie (czy były już nabożeństwa, czy nie? Skąd aż tylu dziennikarzy? Kiedy zniknęli borowcy? Gdzie Sasin? Itd.). Lotnisko Siewiernyj widzimy jak zza szyby miejskiego autobusu przemykającego w głąb Smoleńska. Za to Opara opisuje ruski „sztab” albo ruskie drezyny, nie zaś np. to, co się działo wokół wraku. Był więc w ogóle na pobojowisku?
Na pewno inną ważną informacją jest ta o 2 lub 3 listach ofiar (8'01''). Pojawienie się „najdłuższej” listy ofiar Opara tłumaczy tak, że została ona opracowana na podstawie „książeczki” MSZ-u i: „tam nastąpił drobny błąd, tzn. przy pewnych nazwiskach, to było około 10-ciu czy 12-tu osób, między innymi ja tam się znajdowałem, zabrakło w tej książeczce takiej gwiazdki i odnośnika tej gwiazdki, że dana osoba przebywa na miejscu już tam od 9-go, 9-go kwietnia.”
Jak tę samą historię (od Katynia po Siewiernyj) opowiada Opara w książce „Mgła”? Wracamy do Katynia:
„Pierwszą informację o tym, że wszyscy zginęli, dostałem, kiedy byłem jeszcze na terenie cmentarza katyńskiego. Przekazał mi ją pan pułkownik Grudziński z garnizonu warszawskiego. Kiedy pojawiły się pierwsze informacje, że był wypadek – pamiętam – tak naprawdę nie zaniepokoiłem się (?? - przyp. F.Y.M.). Mówiono, że są ranni, ale wielu osobom nic się nie stało (kto to mówił? - przyp. F.Y.M.). Później dowiadywaliśmy się („my”, czyli kto? - przyp. F.Y.M.), że ofiar jest coraz więcej, że coraz mniej osób przeżyło. A ostatnia wersja, która do nas dotarła, była taka, że przeżyły tylko trzy osoby, reszta nie żyje. Ta ostatnia informacja przekazana została nam przez przedstawicieli naszej ambasady (…). O ile dobrze pamiętam to pułkownik Grudziński lub pułkownik Śmietana powiedział, że ma informację z pewnego źródła, że nikt nie przeżył (...)” (s. 179-180)
I teraz dopiero ciekawostka (pamiętajmy, co mówił Opara wyżej, tj. o 40 minutach odległości czasowej między jego wyjazdem a Sasina):
„Na miejsce katastrofy jechaliśmy z cmentarza katyńskiego. Ruszyliśmy dziesięć, piętnaście minut po ministrze Sasinie, mieliśmy własny samochód z kancelarii. Trasę, którą normalnie pokonuje się w trzydzieści minut, przemierzyliśmy w dziesięć. Bez problemu wjechaliśmy na teren lotniska, zatrzymali nas przed płytą lotniska, gdzie kłębiło się wielu ludzi: służby federalne, nasi dyplomaci, konsulowie. Zostaliśmy poproszeni o opuszczenie samochodu. Staliśmy więc i czekaliśmy (nie ma ani słowa o przybyciu na „miejsce wypadku” - przyp. F.Y.M.) (…) Wszędzie biegali ludzie, krzyczeli, wszędzie jeździły samochody, czerwone – myślę, że straży pożarnej – także takie, które wyglądały jak karetki pogotowia. Wszystkie przypominały pojazdy, jakie w Polsce możemy zobaczyć na filmach Barei, które naprawdę mogłyby być główną atrakcją w muzeum techniki. Panował totalny chaos. Nikt nie wiedział dokładnie, co się stało, gdzie się stało? Rosjanie mówili: przecież czwarty raz podchodził do lądowania, kto to czwarty raz podchodzi do lądowania? Piloci – wina pilotów (…) Byli tacy, którzy mówili, że dwa razy widzieli przelatujący samolot, że przygotowywał się do lądowania i podrywał – tak mówili Rosjanie – że oni widzieli na własne oczy godzinę temu (czyli o której? - przyp. F.Y.M.), jak samolot podchodził do lądowania, odbijał, robił koło, wracał, znowu przelatywał, znowu odbijał. (…)
Minister Sasin wydał mi polecenie (kiedy, w jakich okolicznościach? Nie rozmawiali o „katastrofie”? Nie opowiadał Sasin od razu, co zobaczył? - przyp. F.Y.M.): miałem zostać na terenie lotniska, ponieważ minister musiał wrócić pilnie do Warszawy, bo – jak mówił – dzieją się tam niepokojące rzeczy. Zgodnie z wytycznymi ministra pojechałem (o której? - przyp. F.Y.M.) do sztabu antykryzysowego, który został powołany w Smoleńsku przy siedzibie gubernatora (...)” (s. 180-181)
A tak Opara opowiada w tegorocznym, styczniowym wywiadzie dla „NDz”:
„- Kiedy pojechał Pan do Smoleńska?
- Byłem tam od 9 kwietnia. Pracowałem w departamencie organizacyjnym odpowiadającym za przygotowanie wszystkich wizyt prezydenta, zarówno krajowych, jak i zagranicznych. W tym również tej w Smoleńsku. Moim zadaniem było sprawdzenie, czy wszystko jest gotowe na przyjazd prezydenta.
Przeprowadziliśmy wizję lokalną. Już o godz. 17.00 dnia poprzedniego byliśmy na cmentarzu w Katyniu, gdzie pod względem organizacyjnym zastaliśmy to, co pozostało po wizycie Tuska dwa dni wcześniej.
- Gdzie Pan był drugiego dnia, 10 kwietnia rano?
- Jako pracownicy kancelarii podzieliliśmy się obowiązkami. Część osób (jaka część, skoro tylko M. Jakubik był jeszcze z kancelarii? - przyp. F.Y.M.) z Marcinem Wierzchowskim pojechała na płytę lotniska. Kolega miał za zadanie powitać pana prezydenta, sprawdzić, czy wsiądzie do samochodu, i wraz z kolumną przyjechać na cmentarz katyński, gdzie byłem wraz z Jackiem Sasinem, Adamem Kwiatkowskim, Dariuszem Gwizdałą. Na cmentarzu byli także pracownicy Biura Kadr i Odznaczeń, bo podczas uroczystości przewidziano również odznaczenia.
- Ktoś do Pana zadzwonił z informacją o katastrofie?
- Gdy już byłem pewien, że wszystko jest zapięte na ostatni guzik, po prostu usiadłem i wyłączyłem dźwięk dzwonka w telefonie, by potem nieoczekiwanie nie zaczął dzwonić. W pewnym momencie intuicyjnie go wyjąłem (nie przestawił sobie telefonu na wibracje? - przyp. F.Y.M.) i zobaczyłem, że z ostatnich 5 minut mam 18 nieodebranych połączeń. Dookoła jednak był spokój, ludzie, kombatanci, zaproszeni goście - wszyscy oczekujący na przyjazd prezydenta.
- Kto dzwonił?
- Jacek Sasin, Adam Kwiatkowski, Adam Juhanowicz - różne osoby, które były na miejscu. Więc już byłem pewny, że coś się stało, choć nie wiedziałem co. Siedziałem obok kolegi z gabinetu szefa kancelarii Władysława Stasiaka. Zadzwoniłem więc do Adama z biura prasowego i mówię mu: "Adaś, wściekliście się wszyscy? Mam 18 nieodebranych połączeń na telefonie. Co się stało?". A on chaotycznie mówił do słuchawki: "Masakra, nawet nie wiem, jak ci to powiedzieć, wypadek. Sasin pojechał na lotnisko!". Stał obok dziennikarzy i miał już pierwsze informacje o katastrofie, choć mówiąc mi to wszystko, nie miał jeszcze pełnego obrazu, jak to naprawdę wygląda. Postanowiliśmy pobiec do samochodu (no więc pobiegli czy postanowili pobiec? - przyp. F.Y.M.), by czegoś więcej się dowiedzieć, a w międzyczasie podszedłem - o ile dobrze pamiętam - do pułkownika Śmietany z Garnizonu Warszawa odpowiedzialnego za kompanię reprezentacyjną i tzw. ceremoniał wojskowy, w przekonaniu, że jako wojskowy jest lepiej poinformowany o tym, co mogło się wydarzyć. Powiedział mi tylko, że "był wypadek". Początkowo myślałem, że może samolot po prostu zjechał z pasa, zawadził o coś i najwyżej tyle. Pojechaliśmy więc na lotnisko (nie wystarczyło zadzwonić do Sasina? - przyp. F.Y.M.).
- Kiedy Pan dotarł na Siewiernyj?
- Najwyżej półtorej godziny od wypadku. Gdy dojechaliśmy na miejsce, zostaliśmy zatrzymani tuż przed wjazdem na płytę lotniska. Nie mogliśmy się od razu dostać na miejsce katastrofy, gdzie byli już obecni pracownicy polskiej ambasady w Moskwie (w książce „Mgła” ci pracownicy czekali na lotnisku przy bramie wjazdowej – przyp. F.Y.M.)), w tym ambasador Tomasz Turowski. Stąd w tym momencie nie wiedzieliśmy dokładnie, co się w tym czasie stało. Na tę chwilę zarówno my, jak i ludzie na cmentarzu mieliśmy dwie informacje: był wypadek, trzy osoby przeżyły. Uważam, że dziś należy wyjaśnić, kto taką informację przekazał dziennikarzom czy agencjom informacyjnym? Prawdopodobnie był to ktoś z ambasady, a ja z dużą dozą prawdopodobieństwa śmiem twierdzić, że był to pan Tomasz Turowski. To on poinformował nas o tym, że samolot uległ katastrofie, ale trzy osoby wykazywały oznaki życia i zostały przewiezione do szpitala. Dziś dokładnie nie potrafię powtórzyć jego słów. Ale to on mówił, że trzy karetki zabrały trzy ciała do Smoleńska. Po około 20 minutach ta informacja została zdementowana. Prawdopodobnie któryś z oficerów z garnizonu warszawskiego powiedział mi: "Kuba, Kuba, przecież wszyscy zginęli, wiem to z dobrego źródła" (to już nie Grudziński ani Śmietana? - przyp. F.Y.M.).
- Co mówiono w tym czasie o przyczynach katastrofy?
- "Wina pilotów, wina pilotów, cztery razy podchodzono do lądowania". Taką informację przekazywano ludziom i oni to powtarzali. Być może zlewała się im wcześniejsza wiadomość o trudnościach z lądowaniem Jaka-40 oraz Iła-76. Pracownicy ambasady również mówili o kilkakrotnym lądowaniu. To, co przekazał mi jakiś Rosjanin, paradoksalnie jest lansowane do dzisiaj.
- Okazało się, że minister Jacek Sasin jest żyjącym najwyższym rangą urzędnikiem Kancelarii Prezydenta obecnym w Smoleńsku. Podjął więc decyzję, że będzie musiał wrócić do Polski?
- Jacek Sasin podjął taką decyzję około godz. 11.00 czasu polskiego. Próbowałem mu zorganizować powrót do Warszawy. Na lotnisku stał Jak-40, który wcześniej przywiózł polskich dziennikarzy. Poza tym w siedzibie gubernatora obwodu smoleńskiego zostało zorganizowane coś na kształt sztabu antykryzysowego (...)”
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110110&typ=po&id=po41.txt
Czyżby Sasin już o 11-tej wsiadł do jaka-40 i „czekał na wylot” przez następne kilka godzin, zaś niedługo po 11-tej Ruscy zwołali w siedzibie gubernatora „sztab”, do którego zjechali się (wszyscy?) polscy urzędnicy z ambasady i kancelarii, by „weryfikować listy ofiar”? To kto z Polaków w ogóle pozostał na Siewiernym w tamtym czasie? Paru borowców?
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 1651 odsłon
Komentarze
Opara
21 Czerwca, 2011 - 21:06
Czy on jest spokrewniony z Ryszardem Oparą?