Konsekwencje rewolucji kulturalnej.
Najnowsza (nr 9/2010) „Nasza Polska” zamieszcza artykuł Jacka Sądeja pt. „Konsekwencje braku wychowania”1. Autor analizuje w nim przyczyny towarzyszące coraz częstszym przykładom narastającej przestępczości wśród nieletnich, w tym przede wszystkim jej najcięższych przejawów w postaci zabójstw, pokazuje także podejmowane kroki mające temu zapobiec. Wczytajmy się w ten artykuł, by ocenić, w którym miejscu autor ma rację oraz gdzie są słabe punkty jego wywodu.
Zacząć należy od samego tytułu. Sądzę, że sprowadzenie zagadnienia do konsekwencji braku wychowania poznawczo zubaża jego sedno. Prawda, że coraz częstsze zdarzenia ukazujące brutalizację dzieci i młodzieży są konsekwencją, a zatem rezultatem czegoś, jednak powaga tematu wymaga wnikliwszego weń wgłębienia się. I dostrzeżenia, że problem jest konsekwencją rewolucji kulturalnej.
Można powiedzieć, że nie było czasów, kiedy dorośli nie mieli problemów z dziećmi i młodzieżą i to nawet wówczas, kiedy w społeczeństwie obowiązywały konserwatywne wzorce i tradycje wychowawcze, rodzinne oraz społeczne. Jak świat światem dzieci i młodzież „rozrabiali”, wszelako jednak dorośli potrafili radzić sobie z tymi problemami. Wynikało to przede wszystkim z samej konstrukcji życia rodzinnego opartego na modelu silnych związków wielopokoleniowych (pradziadkowie, dziadkowie, rodzice, wujostwo, wnuki i prawnuki), w których rodzina była czymś więcej niż najmniejszą jednostką społeczną. W takiej bowiem strukturze wyraźnie były ukształtowane funkcje i role poszczególnych osób, hierarchia ważności i szacunku, trwałość autorytetu, wewnętrzny „kodeks rodzinny” stanowiący o wzorcach moralnych i etycznych i to wszystko, co kształtowało u młodego człowieka późniejszą wartościową jednostkę społeczną.
Prawa dorastającego młodego człowieka były wprost proporcjonalne do stopnia wywiązywania się przez niego z coraz bardziej wzrastających obowiązków na nim ciążących, z jego odpowiedzialności cywilnej, dojrzałości, prawości charakteru, weryfikacji jego doświadczenia życiowego i wiedzy, subordynacji oraz wytrwałości. Wszystko jednak miało swój początek w kindersztubie, ćwiczeniu samokontroli, krytycznej samooceny, właściwego rozeznania swojego miejsca w strukturze rodzinnej i społecznej a także bycia poddawanym ocenie pod kątem realizacji norm moralnych i etycznych. Nie do pomyślenia było na przykład, by dziecko bądź osoba nastoletnia rościła sobie więcej praw, niż przysługujące jej prawa naturalne (jak np. prawo do zamieszkiwania w domu rodzinnym, „wiktu i opierunku” oraz prawa do czasu wolnego), jeśli swoim zachowaniem i postępowaniem nie udowodniła wielokrotnie, że na te większe prawa zasługuje. Symbolicznym tego przejawem było np. to, że do pewnego wieku biesiadowanie przez dzieci i młodzież przy wspólnym wraz z rodzicami i pozostałymi starszymi członkami rodziny stole było nierzadko niedopuszczalne. Z kolei, jeśli miało to już miejsce, to za aroganckie było uznawane zachowanie, by młody człowiek usiadł przy stole zanim uczynili to rodzice i inne starsze osoby, jak również by pierwszy sięgał po pożywienie. Także takim zachowaniem było, gdy taki człowiek pozwalał sobie na wdawanie się w dysputy na tematy osób dorosłych nie będąc zapytanym o zdanie. Dotyczyło to również odejścia od stołu nie mając na to zgody ojca bądź matki. Nie było również do pomyślenia, by młody człowiek siedział wówczas, gdy do niego na stojąco zwracał się ktoś starszy, zaś gdy ten czynił to na siedząco to tamten czekać musiał na zgodę do zajęcia pozycji siedzącej. Podobnie było w przypadku spoufalania się przez dziecko bądź nastolatka wobec rodzica lub innej osoby dorosłej. Normą było również, że wola i decyzja ojca, matki, dziadków, wujków itp. była definitywna dla dziecka i nastolatka. Kłamstwo jak również kradzież były surowo penalizowane w formie kar cielesnych i nie spotykało się to z dezaprobatą społeczną. Czymś również nagannym były niepunktualność, uchylanie się od pomocy w domu lub samowolne dokonanie w nim jakiejś zmiany. Trzeba wobec tego dostrzec, że w tamtych czasach program kształtowania osobowości młodego człowieka wiązał się nie tylko z krzewieniem w nim zasobu wiedzy przydatnej w życiu (na porządku dziennym było np. to, że dorastający młody człowiek towarzyszył swojemu rodzicowi w jego zwykłych zajęciach i obowiązkach, ucząc się przy tym np. zawodu) lecz przede wszystkim dyscypliny i akceptowanego społecznie kodeksu moralnego i etycznego. Stąd m.in. wiele instytucji miało charakter zwyczajowy (nieformalny), gdyż wynikało to z całego procesu wrastania przez młodego człowieka w życie lokalnego środowiska, zaś pierwszym „poligonem doświadczalnym” była wielopokoleniowa rodzina. Co wolno robić a czego nie wolno nie było wówczas potrzeby spisywać, ponieważ te azymuty były w człowieku zaszczepianie na niwie rodzinnej.
Skąd się wobec powyższego, to wszystko brało? Otóż, w tamtych czasach rodzina (a właściwie, ród) była jakby formą „małej ojczyzny”, w której dorastający, młody człowiek rozwijał swój charakter, nabywał prospołeczne postawy obywatelskie oraz weryfikował nie tylko to, jak sam postrzegał otaczający go świat lecz również jak sam był przez niego postrzegany. Taka rodzina, nierzadko w całości zamieszkała w jednej miejscowości, była trwałym elementem lokalnej społeczności, angażującym się od pokoleń w jej rozwój gospodarczy, kulturowy, administracyjny, społeczny, obywatelski, stanowiąc coś więcej niż tylko jedną z wielu zorganizowanych form więzi międzyludzkich. Współdziałanie takich rodzin ze sobą, aczkolwiek niepozbawione nieraz konfliktów i zatargów, było trwałym fundamentem, na którym opierał się rozwój lokalnego środowiska. Było tak, ponieważ zweryfikowane praktycznie doświadczenia, wnoszone przez każdą rodzinę do życia wspólnotowego i, tzw. mądrość życiowa, pozwalały na to, by ci, którzy przyczyniali się do rozwoju tego życia, zajmowali w nim zasłużone i poczesne miejsce. Rodzina zatem wewnętrznie jak i na zewnątrz była silną instytucją społeczną, z którą pozostałe (tj. władza publiczna, Kościół i powstające organizacje społeczne) musiały się liczyć. Skoro rodzina swoim potencjałem finansowym, ekonomicznym, intelektualnym, a i bardzo często pewną charyzmą, wnosiła wraz z innymi ogromny wkład w kształtowanie, zagospodarowywanie i urządzanie lokalnego środowiska, w którym wyrosła od pokoleń, to jej znaczenie rosło wprost proporcjonalnie do nakładu tych sił i środków, które składały się na dziedzictwo przeszłości. To było to wszystko, co można starać się określić, jako: substancja mieszkaniowa, instytucje komunalne i użyteczności publicznej, ośrodki kulturalne, punkty handlowe i usługowe, infrastruktura, tereny rekreacyjne itp. itd. Daje się to odnaleźć w środowisku małych miasteczek i na terenach wiejskich. To wszystko było dziełem wspólnej wiedzy, zapału i wytrwałości tych, którzy współdziałali ze sobą „z dziada, pradziada” jako silne zgromadzenia rodzinne. Te społeczności znały się doskonale ze sobą od wielu pokoleń, ich trwałe więzi pozwalały na to, by dzieci oraz młodzież nie pozostawały poza kontrolą. Wzajemne przenikanie się tych rodzin, więzami pokrewieństwa, wspólnymi przedsięwzięciami jak również sympatiami, pozwalały na to, by młodsze pokolenia nie były pozostawione same sobie. Zresztą młodsze pokolenia, wyrastające w takim otoczeniu, dosyć szybko uświadamiały sobie to, że niejako jest ono jego „własnością”, o którą trzeba się troszczyć tak samo, jak robiły to poprzednie, gdyż jest to w dobrze pojętym ich interesie własnym. Stąd też m.in. brała się samoistna wrażliwość na przestrzeganie norm moralnych i etycznych. Z czasem, rzecz jasna, dochodziły do tego również inne formy oddziaływania społecznego na życie młodszych pokoleń, jak np. instytucje oświatowe, wychowawcze, rozrywkowe itp., które w znacznym stopniu pozostawały w domenie władzy publicznej (w tym również – państwowej). Jednak, nawet wówczas dla młodego człowieka rodzina była głównym punktem odniesienia oraz podstawowym miejscem socjalizacji. Ma się rozumieć, że i wtedy występowały różnorakie patologie, nierzadko z udziałem dzieci i młodzieży, jednakże ich minimalizowanie, bo przecież nie całkowita likwidacja, odbywało się poprzez współdziałanie pomiędzy silnymi środowiskami rodzinnymi a resztą instytucji publicznych.
Wszystko zaczęło się zmieniać wtedy, kiedy w rozsypkę poszła instytucja wielopokoleniowej rodziny, jako podstawowego normotwórczego i socjalizującego dla młodszego pokolenia, środowiska. Do tego przyczyniła się wzmożona mobilność ludzi, którzy błyskawicznie tracili kontakt z miejscami, z których się wykorzeniali, zaś z nowymi nie czuli się dostatecznie związani. Efektem tego stało się rozprzężenie dotychczasowych norm moralnych i etycznych, na co najsilniej zareagowały właśnie dzieci i młodzież, gdyż ich naturalna wrażliwość oraz podatność na wpływy środowiskowe zyskały grunt sprzyjający poszerzaniu własnej niezależności i zwykłej w takim wieku postawie oporu i buntu przeciwko światu dorosłych. Temu wszystkiemu towarzyszyło wzrastające przekonanie o prawie młodzieży do „wyszumienia się”. Stąd też częściowo trafnie Sądej odnotowuje spostrzeżenia Michała Borkowskiego, iż zachowania, nawet agresywne, wśród dzieci są „odzwierciedleniem wzorców otrzymywanych w domu.” Napisałem „częściowo trafnie”, gdyż problem nie zawęża się jedynie do bicia przez ojca (a dlaczego nie przez matkę?) jako argument perswazji – kary, nawet cielesne są naturalnym instrumentem wychowawczym – lecz do społecznego przyzwolenia na to, że młodzież ma prawo do wszystkiego. Właśnie owe „wzorce”, a w zasadzie „antywzorce” są tą istotną przyczyną brutalizacji dzieci i młodzieży. Zastanówmy się w związku z tym jak postępuje, tzw. „przeciętna” (ryzykując zarzut pewnej generalizacji) rodzina.
By w to wniknąć należy wpierw ustalić, na ile dzisiejsze rodziny są takowymi oraz czy spełniają właściwe im funkcje. Dzisiejsze rodziny coraz bardziej stają się luźnymi związkami formalnymi, w których więzy uczuciowe i duchowe zastępowane są przez zwykłe relacje cywilne pomiędzy poszczególnymi członkami (rodzicami i dziećmi). Ich życie jest zdominowane przede wszystkim poprzez dążenie do zapewniania warunków i dóbr materialnych, co możliwe jest już wyłącznie przy współudziale dwojga pracujących rodziców. W dawnej wielopokoleniowej rodzinie wystarczało, by jedno z nich (najczęściej ojciec) było obarczone tym obowiązkiem, by móc utrzymać swoją rodzinę (jak na ironię wówczas najczęściej wielodzietną), z kolei pozostali starsi jej członkowie czerpali swoje utrzymanie ze źródeł zgromadzonego przez całe życie majątku bądź byli alimentowani przez swoje dorosłe dzieci. W tamtych czasach obawa przed utrzymaniem się na starość nie była zbyt silna, gdyż na to składał się dorobek całego życia. Z drugiej strony koszty życia w stosunku do siły nabywczej ludności nie były zbytnio wysokie, chociaż zdarzały się również okresy drożyzny i głębokiej biedy. Ponieważ gospodarka miała charakter rodzinny, to nieomal cała część zgromadzonego przez pokolenia dobrobytu pozostawała w rękach silnych organizmów rodzinnych, które dysponowały wystarczającym zasobem czasu, by móc realizować szereg funkcji społecznych, w tym m.in. socjalizacją młodszych pokoleń. Niepracujące starsze pokolenie pomagało dorosłemu młodszemu w prowadzeniu domu i utrzymywaniu, tzw. „ogniska domowego”, z powodzeniem zastępując bądź uzupełniając pozostałe (tj. publiczne) instytucje oświatowe, wychowawcze, kulturalne i rozrywkowe. Innymi słowy mówiąc, przeważnie zawsze był ktoś, kto mógł zaopiekować się dziećmi i młodzieżą. Rewolucja kulturalna w postaci rozbicia wielopokoleniowej rodziny i jej atomizacja spowodowały, że to socjalizujące zaplecze uległo wyraźnemu osłabieniu. Nasiliło się to dodatkowo wskutek zwiększonej mobilności ludzi, podążających za nowymi miejscami pracy.
Ogromne masy społeczeństwa przestawiły się więc bardzo szybko na wykonywanie funkcji socjalizujących przez zewnętrzne instytucje publiczne, tj. państwo, Kościół oraz organizacje pozarządowe. Dzieci i młodzież stały się błyskawicznie „niczyje”. Niby jeszcze pozostające w rodzinie, a jednak już poza nią: na przysłowiowej ulicy w kręgach różnych subkultur, w różnych organizacjach bądź to kościelnych bądź świeckich itp. Cóż tak naprawdę to spowodowało? Czyż był jakiś przymus, by dziecko „eksportować” poza rodzinę? By pozbawiać się wpływu na jego kształtowanie, wychowanie, na jego dorastanie? Moim zdaniem, to był świadomy wybór świata dorosłych, które postanowiło żyć lepiej niż poprzednie pokolenia. Lepiej, ma się rozumieć, w kategoriach materialnych. Ojciec, matka, lub ściślej rzecz ujmując, mąż, żona, to dzisiaj partnerzy we wspólnej spółce cywilnej o nazwie „Rodzina s.c.”, choć tak naprawdę, to „z o.o.” Więź duchowa i uczuciowa staje się coraz bardziej jakby pochodną realizacji wspólnych celów materialnych i „szacowania” wzajemnego wkładu w osiągnięcie okresowego wyniku ekonomicznego i finansowego. To bezustanne licytowanie się, wykłócanie się nieraz o detale niemające żadnego znaczenia, a przede wszystkim to życie pod presją środowiskową poddającą pod rywalizację zyskania lepszej stopy życiowej. Bo przecież, jeśli Malinowscy wzięli kredyt na większe mieszkanie bądź dom, to dlaczego my nie mamy tak samo. Bo skoro, Kowalscy co pięć lat zmieniają samochód, to my także musimy. Bo, gdy Piotrowscy sobie kupują co trzy do pięć lat sprzęt audiowizualny full-wypas, jeszcze bardziej inteligentną zmywarkę, chłodziarko-zamrażarkę, pralkę etc., to my nie możemy być gorsi. A i przydałaby się „profesjonalna” deska snowboardowa, wypasione „górale”, narty pierwszy szyk mody itp. itd. Leczymy się też prywatnie, zakupy robimy w galerii handlowej itd. itd. Zaś na wakacje zimowe i letnie, to też gdzieś w Dolomity lub nad Morze Śródziemne. Znamy to wszystko. Prawda? Z góry przepraszam wszystkich Kowalskich, Malinowskich i Piotrowskich.
Sądzę, że wiele problemów wychowawczych, w tym również i najbrutalniejszych patologii, jest funkcją pewnego przyjętego w takiej lub owej rodzinie stylu życia niż swego rodzaju „dopustem bożym” bądź dysfunkcjonalnością systemu społeczno-polityczno-gospodarczego. W tym również nie ma żadnego determinizmu. Czyż można zająć się własnym dorastającym dzieckiem, skoro oboje rodziców pragnie robić spektakularną i błyskawiczną karierę zawodową (w biznesie, nauce, kulturze itp.), jeśli to wymaga poświęcenia gros czasu i jest się rodzicem „weekendowym”? Oczywiście, że mając codziennie kontakt z dzieckiem przez 2-2,5 godziny rano oraz 4-5 godz. późnym popołudniem i wieczorem w tygodniu ma się nikły wpływ na jego rozwój i wychowanie. W najlepszym razie jest to 7 godzin w ciągu doby (pomijając czas snu), w znacznie bardziej realnym, jeszcze krócej. W pozostałym czasie dziecko jest z domu „wyeksportowane”. Do szkoły, na ulicę, na podwórko, gdzieindziej i stamtąd, jak choroby zakaźne, przynosi do domu różne wzorce, a tak właściwie „antywzorce”. W domu natomiast wskutek zmęczenia i rozdrażnienia rodziców jest również w dużym stopniu pozostawione samo sobie. Dla „świętego spokoju” niech sobie ogląda telewizję, buszuje po internecie, coś tam sobie pakuje do głowy przez oczy i uszy byleby tylko nie przeszkadzało. A ono uwielbia tak nie przeszkadzać, bo cóż lepszego może być, jeśli nie „rozwałka” w internetowej grze szwarccharakteru, którego może nazwać imieniem swojego nielubianego kolegi bądź koleżanki lub „pana od matmy”. Ma się rozumieć, że kogo na to stać, to posyła swoje dziecko bądź dzieci na różnorakie zajęcia pozaszkolne, i takie formy organizowania im czasu „wolnego” są godne pochwały, lecz w dalszym ciągu te funkcje wychowawcze są realizowane przez instytucje zewnętrzne (kluby, świetlice, kółka zainteresowań, wspólnoty religijne itp.) Rodzic jest tylko dodatkiem, zresztą coraz szybciej przeszkadzającym w tym, by dziecko mogło się „wyszumieć” i „wyhulać”, bo takie jest ponoć prawo jego wieku.
No to sobie zaczyna coraz bardziej szumieć i hulać. Z początku jest to na tyle niegroźne i „niewinne”, że zaczynając od drobnych incydentów podczas „zimy w mieście”, „zielonej szkoły”, pierwszych kolonii i obozów, a w trakcie całego roku szkolnego w zwykłych bójkach na terenie szkolnym i poza nim oraz gdzieś tam na podwórku, rozpoznaje granice społecznej aprobaty swoich czynów. Popalić papierosy, coś tam zdewastować, zniszczyć, popsuć, może „pożyczyć bez zgody właściciela”, coraz częściej nie wracać na czas do domu, to są pierwsze kroki na z początku wąskiej ścieżce lecz coraz szybciej i coraz szerszej drodze do wszystkiego najgorszego. Jak „zgredy” tego i owego nie dostrzegą, to można nieco bardziej się „podkręcić” i np. się upić bądź „skuć” jakimś ziołem, i dalej sprawdzać, na ile się można wyszumieć i pohulać. Reagują czy nie reagują? Dla, tzw. „świętego spokoju” rzadko kiedy reagują, zaś mając tego świadomość szukają jakby na to alibi, twierdząc, że dziecko potrzebuje wyrozumiałości, tolerancji, że przecież nie wolno go ograniczać. Bo…, bo podobno ma jakieś „prawa”. Co więcej, cała masa, tzw. autorytetów się na potwierdzaniu tego wymagistrowała, wydochtoryzowała, wyhabilityzowała, porobiła zawrotne kariery, stała się ekspertami i wyszkoliła legiony następców powtarzających to, jak mantrę. Setki, jeśli nie tysiące artykułów, wypowiedzi w telewizji i radio, uzasadnień do takich lub innych propozycji prawnych itd. itd. Bezsprzecznie jest to wszystko ładnie ubarwione barokowym, kwiecistym i sugestywnym językiem oraz swadą oratorską, mającą nie pozostawiać cienia wątpliwości o słuszności twierdzeń o „prawie” do wyszumienia się i wyhulania przez dzieci i młodzież. Umiejętnie to wchodzi w podświadomość i staje się prawdą nieomal objawioną. I tak jest to bezrefleksyjnie „łykane” przez „statystycznego” rodzica, o ironio im wyżej wykształconego tym łatwiej, który nie ma dość chęci, by zadać sobie trud i krytycznie spytać, czy ta owa „prawda” nie jest bynajmniej dla niego także szkodliwa. „Pan ekspert z telewizora (lub najczęściej, pani) powiedział, to tak ma być. A jak jeszcze skwapliwie temu przytaknęła moja ulubiona dziennikarka, to już w ogóle nie może być inaczej.” Tak sobie myśli „statystyczny” rodzic. A gdy taką prawdę objawioną powielekroć usłyszy bądź przeczyta od znanego piosenkarza, sportowca, aktora, reżysera, biznesmena, lekarza itp., to jest już dokumentnie utwierdzony w tym, że jest to poprawny sposób wychowywania. A już broń Boże, by dziecku coś zakazać bądź zabronić. „Że jak? Mój Patryk kogoś skopał na przerwie? Kogoś huknął krzesełkiem? To nie-mo-żli-we. Bo proszę, mój Patryk, to taki miły chłopiec. Jemu trzeba dać się tylko wyszumieć i wyhulać.” No, to Patryk za parę lat „sprzeda” komuś kosę. A jak?
Szok przychodzi wtedy, kiedy latorośl znajomych bądź przyjaciół popełnia rzeczywiście ciężkie przestępstwo i skuta jest przez policję wyprowadzana z domu, szkoły, pubu, dyskoteki. Zaś szok jest tym większy, gdy o tym przeczyta w gazecie. Tak, to ma wtedy szansę skruszyć każdy beton i ugruntowane przekonania. Wówczas wszyscy popadają w konfuzję, rodzice, znajomi, władze szkolne i oświatowe, koledzy i koleżanki takiego dzieciaka…. Wielu jest „zszokowanych”, „zaskoczonych”, „nie może uwierzyć”, „zdruzgotanych” i… w ogóle „to się panie w głowie nie mieści”, „Co to się dzieje?” Proste umysły nie szukają nawet prostych wniosków.
Pójście zaś po linii najmniejszego oporu z reguły kończy się wtarabanieniem się w maliny. Wszystko zaś „kasa, Misiu, kasa…”.
1 Niestety, ale "Nasza Polska" nie zamieszcza wielu artykułów z wydań papierowych, więc nie da się wstawić odpowiedniej linki.
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 1076 odsłon
Komentarze
Moherowy Fighter
3 Marca, 2010 - 08:53
Krzysztof J. Wojtas
Pomija Pan najbardziej istotny wątek prowadzący do rozbicia rodziny, a tym samym zmian kulturowych - wprowadzenie ubezpieczeń spolecznych.
Kiedy zabezpieczenie na starość oparte jest nie na rodzinie, a na pieniądzu.
To jeden z elementów "Upadku Cywilizacji Zachodu".
Rozwiazanie zostało wprowadzone celem wymuszenia większej "wydajności" społeczeństwa. Trzeba pracować nie tylko w celu zabezpieczenia na starość, ale i na stado urzędasów, którzy to kontrolują - kradnąc część, a część sprzeniewierzając.
Póki była to tylko część - system działał. Obecnie ta część jest już znacznie przekraczająca połowę, a dodatkowo obecny kryzys finansowy (mochlojki) zabrał dalszy kawałek.
No ciekaw jestem do czego doprowadzi sytuacja braku jakichkolwiek ograniczeń degeneracji systemu społecznego.
Dlatego, jeśli rozważać kwestie wychowania - należy zastanowić się nad celem, jakiemu to wychowanie ma służyć.
Ci, co godzą się nabrak kontroli społecznej wychowania młodzieży muszą ponieść tego konsekwencje - umrzeć w opuszczeniu i upodleniu - bo tym skończy się ten eksperyment.
Początki już widać.
Krzysztof J. Wojtas