Klincz

Obrazek użytkownika Free Your Mind
Idee

Dobrze się dzieje, że pojawiają się polemiki pomiędzy samymi konserwatystami, ponieważ ilustrują one to, jak wiele jest różnic między nami, zwłaszcza jeśli chodzi o rozpoznawanie i diagnozowanie kulturowych zagrożeń. Z tekstu toyaha, który był łaskaw podjąć się ze mną dyskusji, ktoś niezbyt zorientowany w tym, co ja piszę, mógłby wywnioskować, że ja toczę iluzoryczne boje z wyimaginowanym wrogiem („FYM polemizuje w gruncie rzeczy wyłącznie z duchami”), że jakąś moją obsesję stanowią czerwoni, co przesłania mi dostrzeganie rzeczywistych niebezpieczeństw we współczesnej Polsce, że jestem niepoważny („w odróżnieniu od niego, ja jestem poważny”, zaznacza toyah), że zajmuję się jakimiś młodymi kolesiami, którymi nie warto się przejmować oraz że mam „w dużym poważaniu” lewaków piszących na s24 (to akurat jest zgodne z prawdą – dodałbym więcej: ludzi świadomie wyznających lewacką ideologię, po doświadczeniu komunistycznego ludobójstwa i terroru, uważam za niepełnosprawnych umysłowo). Toyah przypomina przy okazji dość oczywistą rzecz, a mianowicie taką, iż lewacy mają to do siebie, iż zakłamują otaczającą rzeczywistość, nazywając swoich wrogów za pomocą określeń, które zwykle przypisywało się samym lewakom. Tak samo więc, jak sowieciarze nazywali USA zagrożeniem dla pokoju, a ekspansję ludobójczego komunizmu jako „walkę pokój” - tak samo lewacy dziś mają czelność nazywać konserwatystów „bolszewikami”, co toyah przywołuje z pełną powagą, zaś co (owo lewackie nazywanie) mnie wcale nie dziwi, ponieważ lewacy mają to do siebie, iż żywią się generalnie kłamstwem. Oni inaczej, niż zakłamując rzeczywistość, mówić nie potrafią i w jakiś perwersyjny sposób, czują się z kłamstwem na ustach dobrze. Przypominają w tym ludzi, którzy oddani łajdactwu rozsmakowali się w złu i sprawia im przyjemność dręczenie czy krzywdzenie innych.

Toyah udziela mi dobrej rady, bym zabrał się za tych, co traktują antykomunistów w bolszewicki sposób, a nie za jakichś mitycznych czerwonych, tak jakby jedno z drugim nie miało związku. Wydawało mi się do tej pory, iż mój „przekaz politologiczny” jest stosunkowo klarowny, III RP uważam za rezultat umowy czerwonych z różowymi, który przybrał postać rządów nomenklaturowych trwających (nie licząc wyłomów Olszewskiego i kaczystów) blisko 20 lat, ale też pozwolił czerwonym stać się realną, legalną siłą polityczną i kulturową, mogącą wpływać na naszą rzeczywistość, co jest zabójcze dla polskiego systemu. Symbioza czerwonych z różowymi jest widoczna, a ich zgodny sprzeciw wobec jakichkolwiek prób dekomunizacji i desowietyzacji potwierdza tezę, że te dwa środowiska są ze sobą mocno zrośnięte na zasadzie wzajemnego klientelizmu. Tymczasem zdaniem toyaha, czerwoni nie stanowią już żadnego poważnego zagrożenia („Machnij już przyjacielu ręką na tych komunistów. Oni albo już dogorywają, jak parę dni temu wszyscy mieliśmy okazję obserwować na przykładzie Jaruzelskiego, albo robią z siebie idiotów, których swoją drogą i Jaruzelski i Urban i cały klub parlamentarny SLD ma głęboko w dupie.”), a prawdziwi wrogowie Kościoła są gdzie indziej.

I wychodziłoby na to, że są nimi Doda i jakiś żałosny gostek z pewnej metalowej grupy, który podnieca się niszczeniem Biblii na koncertach i swoją służbą Szatanowi. Mam nadzieję, że toyah pisze to pół żartem, pół serio, ponieważ nie takich już „artystów” widział świat (fala jakiegoś wyjątkowego powszechnego satanizmu w muzyce była za czasów Slayera – dziś to wszystko są popłuczyny po popłuczynach), i nie takie bluźnierstwa - a mimo to, katolicy dalej uczestniczą w Eucharystii, chrzczą dzieci i przystępują do Komunii św. Jeśli bowiem pop kultura miałaby faktycznie tak niszczącą siłę, jaką się jej czasem przypisuje, to już dawno nie byłoby kościołów, lecz wyłącznie dyskoteki i techno parties, ewentualnie „czarne msze”. Osobiście zresztą korzystam z pop kultury pełnymi garściami, śledząc ewolucję muzyki najprzeróżniejszych nurtów i w niczym nie zakłóca to mojego życia religijnego czy duchowego, jedynie modlę się za co bardziej porąbanych czy zagubionych życiowo twórców.

Prawdziwi wrogowie Kościoła zawsze sytuują się po stronie ideologii i polityki, uważam. Oczywiście nie każdy, kto głosi jakąś ideologię, od razu musi wskakiwać w mundur sowiecki i zaganiać ludzi do koncłagru. Część propagandzistów, takich choćby, jak ci młodzi przywołani przeze mnie w poście, który tak zadziwił toyaha, może swoje pitolenie traktować wyłącznie w kategoriach przymilania się potencjalnym sponsorom czy przyszłym oficerom prowadzącym. W każdym jednak kraju, tak też i w Polsce, istnieją środowiska i ludzie, którzy tego typu antykatolicką ideologię są w stanie wcielać w życie dosłownie z marszu za pomocą zmian prawnych i powoływania się na precedensy, jak choćby ten niedawny z krzyżami we włoskiej szkole. Gdyby tak nie było, to przecież w Hiszpanii (a więc katolickim kraju) nie prowadzono by od momentu przejęcia władzy przez lewaków, tak otwartej wojny z Kościołem i cywilizacją życia, wojny, o której dość często możemy poczytać w polskiej prasie.

Wbrew temu, co sugeruje toyah, wcale nie sądzę, by można było zbagatelizować zagrożenie lewactwem w dzisiejszych czasach, zresztą wsłuchując się w wypowiedzi komunistycznych polityków w Polsce, to można nabrać pewności, że gdyby tylko mogli (a jest to kwestia wyłącznie pewnego wsparcia ze strony eurokracji), wprowadziliby dokładnie te wszystkie „udogodnienia cywilizacyjne”, które eurolewactwo forsuje jako panaceum na rozmaite problemy społeczne, a więc „aborcję na życzenie”, „litościwą śmierć”, „małżeństwa homoseksualne” etc. oraz – podkreślam - rugowaliby religijność ze sfery publicznej. Tylko bowiem religia stanowi bastion opierający się relatywizmowi i permisywizmowi moralnemu, które dla lewactwa są środkami do niszczenia „burżuazyjnego porządku”.

Gramsci i Marcuse byli naprawdę przenikliwymi myślicielami, uznawszy, że droga przez instytucje oraz przez deprawację moralną jest o wiele skuteczniejsza aniżeli praktyki ludobójcze, jeśli chodzi o realizację ideałów rewolucji. Wiem, że zabrzmi to dla wielu osób znajomo, lecz pewne rzeczy trzeba powtarzać – otóż komunistów uważam za największych zbrodniarzy XX wieku (to akurat potwierdza historia) i największe zagrożenie cywilizacyjne, jakie kiedykolwiek pojawiło się na Ziemi. Ostatnią więc rzeczą, jaką należałoby czynić, to zlekceważyć i komunistów, i komunizmu, z ich niszczycielskim potencjałem kłamstwa i przemocy. Jeśli bowiem mamy świadomość tego, iż czerwoni „demontując system” dokonali jedynie założenia owczej skóry „socjaldemokratów” czy „socjalliberałów” - i mamy świadomość tego, że zbrodnie komunistyczne ani system komunistyczny NIE zostały rozliczone – to z jednej strony należy zagrożenie cywilizacyjne, jakie ze sobą niosą, traktować serio, a z drugiej, wiedzieć, jak silny i bezwzględny jest to przeciwnik (nie tylko polskiej) kultury, skoro tak sprytnie udało mu się z jakichkolwiek rozliczeń wywinąć.

W cieniu takiego przeciwnika rozmaici „postsolidarnościowcy” (czyli różowa nomenklatura), którzy zbili fortuny na konsumowaniu fruktów władzy i na panoszeniu się na scenie politycznej, a którzy wszelkich „dekomunizatorów” czy też osoby krytykujące III RP od jej pierwszych lat (nie chodzi przecież tylko o ludzi takich jak J. Kaczyński), nazywali oszołomami i wielkopańskim gestem odsyłali na badania psychiatryczne - są doprawdy cienkimi leszczami, a nie żadnym wcielonym złem. Potęga różowej nomenklatury zbudowana została przecież na betonowym fundamencie pezetpeeru i historycznego kompromisu z juntą Jaruzela, nie zaś na sile politycznej „różowych”. Gdyby w czerwcu 1989 r. rozpisano wolne wybory, to układ sił w przeciągu paru lat wyglądałby w Polsce zupełnie inaczej i na pewno żadne „partie ludzi mądrych” nie zaistniałyby dłużej niż przez jeden polityczny sezon, zaś wujek Bronek ten czy inny, miałby mnóstwo czasu na pisanie pamiętników kombatanta, a nie na politykowanie. Jeśliby więc pojawił się teraz ktoś, kto przetnie gordyjski węzeł porozumienia z czerwonymi, to Polska ma szansę na odzyskanie jako takiej politycznej wolności, pozwalającej na wypracowanie podstaw do samo-rządzenia się Polaków (i do sanacji kraju), a w ten sposób rozwalenia kieratu skonstruowanego przez czerwono-różową nomenklaturę, która żeruje na podatnikach.

Ten proces dochodzenia do samo-rządności i do sanacji państwa jest jednak powstrzymywany przez dwie siły – czerwoną i różową. Jesteśmy, jako obywatele, w klinczu od 20 lat. Komuniści wiedząc, że odzyskanie podmiotowości przez Polaków doprowadziłoby w pierwszym rzędzie do dokonania bilansu działalności czerwonych, zrobią wszystko, by opóźnić ten proces, a najlepiej, by całkowicie go powstrzymać. Wszczynanie wojny religijnej jest jednym ze skutecznych sposobów na takie opóźnianie, zresztą takie wojny już parokrotnie oni urządzali, nawet za pontyfikatu Jana Pawła II. Różowi natomiast, z jednej strony chroniący czerwonych (na których wsparcie w chwilach próby mogą zawsze liczyć), z drugiej zaś chcący się trochę wyemancypować, by zająć poczesne miejsce na eurosalonach, powstrzymują te procesy (dochodzenia do podmiotowości) we własnym interesie. Uważam, że błędne jest demonizowanie którejkolwiek z tych grup nomenklaturowych, zważywszy na fakt, że ich członkowie to ludzie zakłamani i tchórzliwi, bojący się tych, którym powinni służyć, a więc polskich obywateli. Nie zmienia to jednak mojego generalnego osądu, iż zagrożenia, o których piszę, są bardzo poważne i wcale nie wyimaginowane.

http://toyah.salon24.pl/138070,czy-diabel-chodzi-wciaz-w-leninowce

Brak głosów

Komentarze

"Proces ....powstrzymywany ..."
Taka jest ich racja bytu i to ich buduje , jednoczy z braku innych jasnych celów .
Z drugiej jednak strony trzeba twardo walnąć w pierś ,"Nasza wina".
"grzechy główne" - głownie !!!!

Vote up!
0
Vote down!
0
#37096