O upodmiotowieniu
Leszek Cisowy zupełnie słusznie doszukuje się wyjaśnienia naszych niepowodzeń w budowaniu normalnego, nowoczesnego, zachodniego państwa w braku upodmiotowienia polskiego społeczeństwa. Problem pozbawienia Polaków podmiotowości w procesach „obalania komunizmu” i „ustrojowej transformacji” należy jednak widzieć równocześnie z kwestią upodmiotowienia tych grup społecznych, które w tychże procesach uczestniczyły, przyznawszy sobie prawo do stania ponad prawem i ponad resztą obywateli, co z czasem przybrało postać uformowania się starej i nowej nomenklatury, które dzisiaj czują się zupełnie nietykalne.
Dane społeczeństwo może czuć się upodmiotowione, jeśli jest spełnionych kilka podstawowych warunków. Po pierwsze, obywatele dysponują środkami pozwalającymi na wpływanie na życie społeczne i kontrolowanie go na wszystkich jego szczeblach. Obywatele mogą w sposób nieskrępowany wybierać swoich przedstawicieli do najrozmaitszych władz, instytucji itd., a zarazem mogą sprawdzać, czy owi przedstawiciele działają pro publico bono, czy postępują godziwie, czy są uczciwi - czy też są hipokrytami i cynikami wykorzystującymi swoje urzędy do realizowania prywatnych korzyści i zawiązywania przeróżnych sitw. Po drugie, państwo funkcjonuje jako praworządne, a prawo w równym stopniu dotyczy wszystkich, nie zaś wykorzystywane jest przez grupy uprzywilejowane (nomenklatura) do represjonowania grup nieuprzywilejowanych. Po trzecie, mechanizmy gospodarcze są skonstruowane w taki sposób, że prowadzenie działalności ekonomicznej nie wiąże się z wchodzeniem w nieformalne układy z „grupami uprzywilejowanymi”, tylko z uczciwymi relacjami między dostarczycielami poszczególnych usług/produktów a ich odbiorcami. Po czwarte, między ludźmi sprawującymi władzę a obywatelami panują relacje podrzędności i służby (wynikające ze spełnienia pierwszego z wymienionych warunków), nie zaś nadrzędności i uzurpacji.
Żaden z tych warunków (a podejrzewam, że listę można by wydłużyć) nie został spełniony przy „wychodzeniu z peerelu”. Strach elit dogadujących się przy jajowatym stole przed upodmiotowieniem społeczeństwa był tak wielki, że nie tylko nie dopuszczono od razu do w pełni wolnych wyborów, lecz i później pilnowano, by za wszelką cenę nie doszło do rozliczenia poprzedniej epoki, a więc, do zbudowania podstaw praworządnego państwa. Co więcej, straszono obywateli establishmentem peerelowskim, bezpieczniakami etc. (na zasadzie „jeśli ich nie udobruchamy, to nie wiadomo, co będzie – może nawet komunizm wróci”), a w ramach zagospodarowywania miejsca w nowej rzeczywistości polityczno-społecznej, przeprowadzono zupełnie bezprawną (!) i pozbawioną jakiejkolwiek społecznej kontroli procedurę uwłaszczania starej nomenklatury. Później zaś, w celu zabezpieczenia zdobyczy „nowej Polski”, zablokowano wczesne i nieśmiałe próby przywracania praworządności w postaci dekomunizacji i lustracji. W ten sposób wyłoniła się nowa nomenklatura i zawiązała wielka wspólnota interesów, która obecnie ma postać układu rządzącego niemalże nieprzerwanie od 20 lat.
Już kiedyś wspominałem o tym, jaką najważniejszą lekcję wzięto z fiaska komunizmu wojennego, a więc tego, który legł u podstaw peerelu i który miał w Polsce swoje szczególne nasilenia w okresie bierutowskim i w czasie jaruzelszczyzny. Uznano, że opresja społeczna jest nie do wykonania, jeśli konsumpcja jest na poziomie koncłagru, czyli jeśli ludzie muszą walczyć o każdy kęs chleba czy o skrawek ubioru. Wiedząc, że Polak głodny, to zły, a nawet bardzo zły, doprowadzono do sytuacji, w której opresja społeczna zostanie złagodzona (odejście od terroru bezpośredniego w stylu sowieckim), a społeczeństwu zapewni się „małą stabilizację”. Określenie „mała” należy brać dosłownie, gdyż nie zezwolono na wyłonienie się klasy średniej – ta bowiem zaczęłaby i uzurpatorskiej władzy patrzeć na ręce i z czasem demaskować, a nawet unieważniać mechanizmy scalające obie pookrągłostołowe nomenklatury. Obywatel może się nażreć czipsami przed dobrym telewizorem, ale żeby czasem nie czuł się współgospodarzem państwa, bo wtedy zacznie domagać się równych praw dla wszystkich, zniesienia rozmaitych haraczy, likwidacji monopoli drenujących kieszenie, zdecydowanej walki z korupcją w administracji itd., a więc zacznie dążyć do wywrócenia porządku postkomunistycznego. Smycz została więc wydłużona, tak by obywatel się zbytnio nie rzucał i nie chciał kąsać karmiącej ręki. Uzurpatorskie elity wychodziły bowiem z założenia, że one nie tylko wielką łaskę robią społeczeństwu „przywracając mu wolne państwo”, lecz i są szczególnie predestynowane do tego, by stać na czele tego państwa. Z owej predestynacji wynikało prawo do nietykalności i niekaralności.
To ciekawe, że tak jak dla komuchów społeczeństwo stanowiło mieszaninę dziczy, co potrafi tylko na ulicach się awanturować lub też tłumami wali na nabożeństwa religijne, gdzie wchłania opium dla mas, tak dla oświeceniowców spod znaku „wujka Bronka et consortes” stanowiło bezhołowie, które wymaga ekspertów pilnujących, by proces „dojrzewania do demokracji” przebiegał bezkolizyjnie. Proces upodmiotowienia społeczeństwa kłócił się z samą ideą „porozumienia ponad podziałami”, ponieważ takie upodmiotowienie musiałoby pociągnąć za sobą ustanowienie sprawiedliwego porządku prawnego, ergo – dokonanie rozliczenia zbrodni i złodziejstw dokonanych w poprzedniej epoce, a zarazem niedopuszczenie do przenoszenia patologii (charakterystycznych dla komunizmu) na obszary polityczno-społeczne nowego państwa. Poza tym upodmiotowienie to wymagałoby równouprawnienia politycznego zarówno obywateli, jak i wszelkich grup politycznych (stowarzyszeń, ugrupowań, partii etc.), co z kolei mogłoby skutkować tym, że żaden „wujek Bronek”, „wujek Tadek” czy inny „wujek Adam” nie znalazłby się w parlamencie, tylko weszłaby dzicz, która np. chciałaby zacząć budowę państwa od zapełnienia więzień zbrodniarzami komunistycznymi. Z całego „porozumienia ponad podziałami” zostałyby wióry, Urban i jemu podobni chodziliby w szarych drelichach za kratkami lub też ratowaliby się ucieczką do ciepłych krajów (gdzie nie ma ekstradycji), żaden peerelowski „derektor” nie byłby „panem prezesem”, no i żadne „partie ludzi mądrych” by nie mogły świecić przykładami mądrości, koncyliacji oraz dalekowzroczności. Przy takim rozwoju wypadków nie tylko Jaruzel, ale i Wałęsa nie zostałby pewnie prezydentem „nowej Polski”. I jak by to wtedy wyglądało? Co by bracia Moskale na to powiedzieli? A bracia Niemcy?
http://cisowy.salon24.pl/124050,elity-i-narod
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 2599 odsłon
Komentarze
masz pełna rację, FYM!
8 Września, 2009 - 19:55
Nawet jeśli "układ z Magdalenki" nie został zawarty, to i tak zaistniał w praktyce. Na dodatek wśród nowych elit, które zresztą o to właśnie się pożarły, istniało przekonanie o bezdyskusyjnym prawie decydowania za społeczeństwo. Arogancko-przemądrzałe Kuronia, Michnika i Mazowieckiego, oraz chamsko-cwaniackie Wałęsy. Nie przypadkiem Wałęsa nosił się i zachowywał jak cesarz, a UD-cy mieli czelność rzucić publicznie tekst o "przypadkowym społeczeństwie". Tymczasem komuchy przez nikogo nie niepokojone, a nawet wspierane ("lewa noga" i przyjaźnie Adaś - Olo) urządzały się jak najlepiej w nowym porządku i czekały na kompromitację "styropianu", która zresztą nastąpiła bardzo szybko.
Teraz też społeczeństwo nie jest podmiotem, a przedmiotem manipulacji. Jedyne, czego się władcy jeszcze trochę obawiają to dziki populizm, czyli uprawiany przez kogoś innego niż oni sami.
------------------------- "Dixi et salvavi animam meam"
Dixi
8 Września, 2009 - 21:32
tak naprawdę to władcy nie obawiają się dzikiego populizmu, a wybuchu niepokojów społecznych. Stoczniowcy już czymś takim grożą, a ze stoczniowcami nie ma żartów, jak wiemy :)
Wpisuję moją dzisiejszą odpowiedź dla FYM-a
8 Września, 2009 - 23:47
Artykuł od wielu godzin "zapiwniczony"
Moim zdaniem jedynym wyjściem jest ogólnopolski, bezterminowy STRAJK PROTESTACYJNY zorganizowany przez S. i inne ZZ (uchylające się byłyby do tego zmuszane masową utratą członków, czyt.ciepłych posad dla "działaczy", których nb należy trzymać z daleka od przywództwa).
Powinniśmy, póki jeszcze istniejemy, skopiować działania Wielkiej Solidarności. Kogo wziąć na doradców - już wiemy. Z bezpieką sobie poradzimy. Przywódców sprawdzić w IPN.
Uważam, że nie mamy nic do stracenia, a do zyskania Polskę Niepodległą i godność Narodu, zamienianego na naszych oczach w niewolników.
Piszę to z pełną odpowiedzialnością i śmiertelnie poważnie. Malkontenctwa nie dopuszczam. Konstruktywne rady - mile widziane!
Urszula
to włąśnie wedle nich dziki populizm:):):)
9 Września, 2009 - 14:52
Związki zawodowe i PiS, to przecież "populiści", a nie cywilizowani POlitycy.
------------------------- "Dixi et salvavi animam meam"