Krótka piłka dla Kłopotowskiego

Obrazek użytkownika Free Your Mind
Kraj

Lubię czytać załgane książki, dlatego że pokazują mentalność ich autorów. Oczywiście są podstawowe dwa rodzaje rodzaje załganych książek. Pierwsze z nich to te publikowane za komunizmu (vide lektura Reykowskiego, Schaffa, Putramenta, Passenta, Toeplitza i wielu wielu innych), drugie – za postkomunizmu. Pierwsze powstawały w nastroju „czasów ostatecznych”, zgodnie z którym komunizm przywieziony z armią czerwoną jest nieodwracalny, wobec tego zadaniem intelektualisty większego lub mniejszego jest tłumaczyć opornym więźniom obozu koncentracyjnego zwanego „państwo socjalistyczne”, na czym polega uświadomiona konieczność i jej wielorakie aspekty. Drugie to spojrzenie na obóz koncentracyjny „z perspektywy czasu”. Dla jasności powiem, że chodzi o książki pisane przez ludzi związanych czynnie przez większość swego życia z peerelem i jego flagowymi instytucjami (władzą, Bezpieką, mediami etc.). W tych ostatnich publikacjach ujawnia się taka zaskakująca prawidłowość, że okazuje się, iż pewne „co straszniejsze” momenty dziejów III RP (z góry domyślamy się, które momenty) ukazują się w oczach obserwatorów z peerelowskim stażem gorsze od stalinizmu.

Taką książką jest perła, którą znalazłem w jednym z księgarskich śmietników (są jeszcze takie miejsca na tym potiomkinowskim świecie, gdzie można znaleźć rzeczy, o których nie śniło się antykomunistom) pt. „Prywatna historia telewizji publicznej” napisana przez Tadeusza Pikulskiego (MUZA S.A., Warszawa 2002). Sam autor spędził w medium peerelowskim spędził szmat życia (ponad 30 lat), po stanie wojennym przeszedł pozytywnie weryfikację, a potem się ostał za wszystkich prezesów „nowej Polski”. No, co by nie mówić, ale fachowiec, jakich wielu w naszej rzeczywistości i to we wszystkich kluczowych branżach :). Nic więc dziwnego, że zabrał się za opisanie dziejów czołowego medium związanego z inżynierią dusz i z tego opisu wychodzi, że tak właściwie to względy propagandowe były w TVP drugorzędne (a czasami i trzeciorzędne), pojawiły się jedynie momentami za Gierka, potem nieco za Jaruzela, ale tak naprawdę, to dopiero, gdy „prawica” zaczęła szarpać za wszarz fachowców z Woronicza i okolic. Z tej książki nie dowiemy się (choć pokaźna jak diabli), jaki był skład komisji weryfikacyjnych na Woronicza oraz kto zajmował się niszczeniem archiwaliów telewizyjnych, poza marnymi ogólnikami (że „coś wycinano” lub „czegoś nie dopuszczano”) nie dowiemy się, jak działała cenzura - za to z detalami poznamy kulisy urzędowania „pampersów” (określenie ponoć wymyślone przez tegoż Pikulskiego) i wszelkie próby stosowania „opcji zerowej” wobec peerelowskiej machiny służącej do pieriekowki. Całej książki nie da się opowiedzieć - stanowi wielki hymn na cześć peerelowskiej TV, jej „wkładu w kulturę” itd., a bałwochwalstwo wobec ludzi telewizji (okraszone dla złagodzenia lekkim krytycyzmem wobec genseków) przypomina pradawne czasy, gdy artyści paradowali uśmiechnięci na 1 maja, rzucając goździkami w stronę trybuny honorowej i stojącej na niej buraków ćwikłowych, umundurowanych lub nie, na szczęście zawiera materiał zdjęciowy, który dla ludzi nieznających „twarzy peerelu” może być bezcenny (wprawdzie w Sieci jest strona np. Ireny Dziedzic, ale to rak na bezrybiu, niestety – nie znajdziemy wszak stron poświęconych słynnym spikerom, prezenterom dziennika, „Pegaza”. „Ekranu z Bratkiem”, NURT-u itd.).

Zaczytuję się w takich rzeczach, tak jak z wielką uwagą wsłuchuję się w programy radiowe gloryfikujące peerel (to była dopiero kultura, panie), czy z odpowiednią admiracją pochylam się nad reedycją peerelowskich seriali, ponieważ daje mi to namacalny dowód, że żyję w kraju stanowiącym kulturową kontynuację „Polski Ludowej”. Temat ten zresztą obszernie powróci w najnowszej, czerwcowej odsłonie Miasta Pana Cogito, choćby w znakomitym eseju Rolexa, więc nie będę uprzedzał wypadków, jednakże wspominam o tych klimatach dawnej epoki, bo oto czytam zaskakujący tekst red. Kłopotowskiego, który ni z gruszki, ni z pietruszki cieszy się, że redakcja „Krytyki Politycznej” będzie miała własną kawiarnię przy Nowym Świecie. Pal diabli już samego Sierakowskiego i jego czerwoną drużynę, którzy w kręgach warszawskich cieszą się estymą taką, jak „pryszczaci” w latach 70. w kręgach PZPR-u, pal diabli też sam lokal (nie takie „wrogie przejęcia” widzieliśmy za III RP), pal diabli samą „KP” z jej neokomunizmem dla ludzi z wykasowaną pamięcią. Interesuje mnie sam Kłopotowski, który najwyraźniej uznał, że istnieje ktoś taki jak „intelektualista lewicowy” i co więcej, może ten intelektualista być fajny.

Gdy czytywałem Kłopotowskiego w „Życiu” (zanim T. Wołek zwariował), to w jego felietonach można się było natknąć na wszystko, ale nie na jakąś aprobatę dla środowisk lewicowych. Zresztą każdy szanujący się obserwator życia politycznego, jako tako znający historię, nawet bez wczytywania się w książki np. P. Johnsona, wie, że intelektualizm (pojmując go tu na razie inuicyjnie) kłóci się z hołdowaniem ideologii komunistycznej, gdyż to ostatnie wiąże się właśnie z antyintelektualizmem i trzymaniem się, mówiąc po herbertowsku, „paru pojęć jak cepów”, podczas gdy powinność intelektualisty wiąże się z krytycyzmem, niechęcią wobec prostackich rozwiązań, a przede wszystkim ze sprzeciwem wobec przemocy, którą z kolei ideologia komunistyczna uważa za podstawowy środek w rozwiązywaniu społecznych problemów. Kiedy więc intelektualiści lewicowi napatrzą się na ogrom zbrodni dokonywanych w trakcie budowania raju na ziemi, to czasami przychodzi chwila otrzeźwienia i uciekają z frontu ideologicznego (jak postąpił choćby Miłosz, Bauman czy Kołakowski), nie zmienia to jednak faktu, że jeśli ktoś hołduje tradycji komunistycznej, to musi wyrażać zgodę na zamordyzm, który stanowi klucz do zagadki „sukcesu” komunizmu w XX w. Jeżeli zaś ktoś w XXI w. gloryfikuje ideologię komunistyczną, to nie może już powiedzieć, że „nie słyszał” o zbrodniach dokonanych przez marksistów-leninistów albo że mu się wydaje, że „może nie będzie tak źle” - tylko że w pełni świadomie angażuje się w krzewienie ideologii mającej charakter skrajnie antyhumanitarny.

Można to potraktować na jaja. Wolałbym jednak, by Kłopotowski nie był w towarzystwie, które kibicuje neomarksistom. Dla mnie ani neomarksizm, ani neomarksiści nie są jajcarzami, z którymi można podebatować, by poczuć jakąś intelektualną gorączkę. W sytuacji, gdy polska kultura przeżywa z jednej strony renesans peerelu, z drugiej jakiś totalny niedowład spowodowany „transformacją”, zachwalanie kolejnych inicjatyw lewicowych (przy takiej nieprawdopodobnej klace, jaką mają i w komercyjnych, i w „publicznych” mediach) zakrawa na jakąś perwersję. Mam nadzieję, że to tylko chwilowe zaburzenie kulturowego widzenia u Kłopotowskiego, nie zaś słabnący wzrok.

http://klopotowski.salon24.pl/112597,lewica-jest-ciekawsza

Brak głosów

Komentarze

Zadziwiające są takie opinie jak ta przywołana Kłopotowskiego o nadwiślańskich popłuczynach żizki!
Doprawdy trudno doszukać się logiki, po co taki Kłopotowski to czyni!
Czasami w tvpinfo jestem skazany wysłuchiwać pseudoneomarksistowskiego bełkotu Sierakowskiego i zastanawiam się po jakiego grzyba go zapraszają, skoro on ma tak niewiele do powiedzenia!
pzdr

Vote up!
0
Vote down!
0

antysalon

#24201