Zradza czy nie zradza, a ktoś płyciznę zdradza

Obrazek użytkownika Zygmunt Zieliński
Kraj

Na ETAWiadomości 20 września 2021 pojawił się artykuł Ewy Raczyńskiej p.t. Ilu rzeczy byśmy nie wiedzieli, gdyby nie minister Czarnek? Autorka usiłuje być dowcipna – rzecz bardzo wymagająca – i zachęca do przeczytania jej wywodów następującym tekstem: „Jeśli ktoś się zastanawia, po co nam minister Czarnek, to myślę, że odpowiedzi nie musi szukać zbyt długo. Spytał dziś: "czy ja państwu wszystkim muszę tłumaczyć?" i chwilę później wytłumaczył nam wszystkim, że rodzic to ten "co zradza potomstwo". Ilu rzeczy byśmy nie wiedzieli, gdyby nie minister Czarnek?”

Nic by nie było na rzeczy, gdyby autorka użyła sobie na dość niezwykłym w polszczyźnie słowie „zradza”, powiedzmy, rzadko w użyciu, a także gdyby sprostowała wiek ludzkości na ziemi. Pomyłka z tymi miliardami lat bytowania człowieka na ziemi jest śmieszna, ale bywają śmieszniejsze i nawet abominacja do pana Czarnka nie podnosi ciśnienia błyskotliwą erudycją pani Raczyńskiej. Natomiast coś, co ją dogłębnie bulwersuje wyraziła w innym zdaniu, dla całości wywodu istotnym: „W zamierzeniu (warte podkreślenia "zamierzeniu") ustawodawcy rodzicami powinny być osoby, od których człowiek rzeczywiście i bezpośrednio pochodzi. Jako matka do aktu stanu cywilnego wpisywana jest więc kobieta, która urodziła dziecko, natomiast jako ojciec - mężczyzna, z którym matka poczęła dziecko”.

To „w zamierzeniu” zawiera ładunek ideologiczny przy którym miliardy czarnkowe to mały brzdąc. Można się domyślać, że wiedza pani redaktor górująca nad nieuctwem pana Czarnka objawia czytelnikowi, że o tym, kto jest ojcem i matką decyduje prawo, a minister jako prawnik stwierdza, że osoby „zradzające” potomstwo, to mężczyzna i kobieta, nazywane ojcem i matką, czyli rodzicami.

Cały ten wywód byłby niezłym tekstem dla jakiegoś skeczu, gdyby sprawa nie była tak poważna a dysputa tak głupia.

 

Bo czego autorka omawianego tu tekstu chce dowieść? Znowu jest to sprawa tak oczywista jak sposób przychodzenia dziecka na świat. Mianowicie autorka wskazuje na adopcję, przysposobienie dziecka w przypadku braku biologicznych rodziców, nie wchodząc w przyczyny tegoż braku. Mamy tu zjawisko występujące via facti, tzn. że rodzina przyjmująca takie dziecko i stwarzająca mu warunki egzystencji spełnią zadania rodzicielskie i per analogiam może być nazwana ojcem i matką. Otóż to, a nie inaczej. Tym ojcem musi być wszakże mężczyzna o tą matką, kobieta.

To przecież proste i żaden prawnik ani ideolog zmienić tego nie może. A autorce artykułu właśnie o to chodzi, że może.

Szydło z worka wychodzi właściwie w jednym zdaniu ale wszystko mówiącym:

„Znam też Olgę i Dominikę. We dwie wychowują nastoletnią córkę Olgi. Mieszkają razem, bo się kochają, bo we dwie potrafiły stworzyć nastolatce dom pełen miłości i zrozumienia, w którym dziewczyna uczy się tolerancji, szacunku do każdego człowieka”.

Rzecz jasna, dobrą stroną tego casusu jest to, że jednak jest tam matka tego dziecka, a czego ono się uczy patrząc dzień w dzień na związek lesbijek, to jednak sprawa wymykająca się osądowi nie tylko autorki, lecz chyba także owych niewiast.

Jasne jest, że artykuł to takie preludium do czegoś istotnego, a tym jest adopcja dzieci przez pary homoseksualne. Dlatego eksponowanie przypadków, kiedy rodzice biologiczni nie spełniają obowiązków rodzicielskich, a przejmują je osoby adopcyjne. Jeśli ktoś waży się wyciągać z tego wniosek, że rodzicielstwo, a zatem rodzinę można zrównać ze związkami, o których wyżej mowa, to powinien zrozumieć jedno: tolerancja nie oznacza pogodzenia się kogoś heteroseksualnego z sytuacją, w której musi żyć w otoczeniu homoseksualistów. A dziecko żyjące w takiej sytuacji jest na to skazane.

 

To fakt nie ulegający dyskusji. Stąd też następujące zdanie budzi nie tylko wątpliwości, ale brzmi fałszywie pod każdym względem, nawet jeśli fakt w nim poruszamy jest prawdziwy:

 

„Jest Teresa. Lat 65. Nigdy nie poznała kobiety, która ją urodziła, ani mężczyzny, który tę kobietę zapłodnił. Przez całe swoje życie rodzicami nazywała tych, którzy uratowali jej życie, bo "rodzic" według definicji ministra Czarnka chciał się jej pozbyć. Ona nigdy tej, która ją zrodziła, nie nazwała matką. Ale rodzicami nazywa tych, którzy ją wychowali, którzy ją kochali, którzy dali jej wiele ciepła, bezpieczeństwa i otworzyli przed nią nowe możliwości.”

 

Wszystko dobrze, ale co tu przeczy definicji rodzica jaką podaje minister Czarnek?

Niechęć i swoiste poglądy autorki nie powinny kasować logiki. Ktoś może niegodnie się prezentować jako rodzic, ale nim być nie przestaje, podobnie jak rodzicem nigdy nie będzie ktoś kto dziecko wychował, choć powinność rodzica on na siebie bierze. Tymi sprawami nie wolno się bawić ani po to, by kogoś uderzyć, ani by mówić po jego myśli. Dlaczego pani redaktor tak czyni? Nie wiem, ale tak jest. To problem wpędzony przez nią w ślepy zaułek, a szkoda, bo sprawa jest ważna. Takie pojęcia jak ojciec, matka małżeństwo rodziców, a nie jego parodia to rzeczy nietykalne, bo cały ład społeczny na nich spoczywa.

Zygmunt Zieliński.

Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (6 głosów)

Komentarze

Logika to jeden z głównych przeciwników w walce ideologicznej. 

Vote up!
6
Vote down!
-1

Krispin z Lamanczy

#1631568