4 rocznica zamachu smoleńskiego i 74 ludobójstwa w Katyniu...

Obrazek użytkownika krzysztofjaw
Kraj

Jutro mijają już 4 lata od tragedii smoleńskiej, największej hekatomby polskich elit w historii. Przez ten okres wiele razy pisałem o moim smutku, ale też o zmienności emocji: od rozpaczy poprzez złość, modlitwę, gniew i chęć zemsty. Emocje w końcu trochę opadły a dziś niemal pewna hipoteza zamachu tylko potwierdza moje pierwsze tragiczne przypuszczenia: dokonano zbrodni na pasażerach.

Osobiście mój zasób słów na wyrażenie mojego bólu po stracie tylu wielkich Polaków już się wyczerpał, podobnie jak wyczerpał się ów zasób słów, którymi opisałem haniebne, rządzące nami elity tzw. III RP lub lepiej chyba PRL-bis. Pozostaje mi tylko dziś wołanie o jak najszybsze znalezienie winnych zamachu i odpowiednie ich ukaranie oraz poszukiwanie odpowiedzi na pytanie: Dlaczego?

Inną kwestią, która musi zostać rozstrzygnięta, jest sposób dokonania zamachu. Dla mnie osobiście sprawa jest jasna. Istnieją trzy hipotezy jego przebiegu:

1) W samolocie lecącym do Smoleńska w powietrzu (tuż przed lądowaniem) nastąpiły wewnętrzne wybuchy, które spowodowały tragedię i śmierć wszystkich pasażerów,
2) Ładunki znajdujące się w samolocie zostały zdetonowane tuż po wylądowaniu a żyjących jeszcze rannych pasażerów lotu "dobito" lub uprowadzono,
3) Dokonano wcześniejszej "maskirowki" w miejscu ewentualnego lądowania a pasażerów zabito gdzie indziej. Pozostaje pytanie gdzie oraz czy wszystkich wymordowano.

Ja - uwzględniając wyniki prac Komisji Parlamentarnej pod przewodnictwem A. Macierewicza -  skłaniam się do hipotezy pierwszej, choć oczywiście trzeba badać je wszystkie. Niezależnie jednak od sposobu dokonania zamachu pewnym jest to, że był to zamach na polskie elity, było to morderstwo z premedytacją.

Dokonałem dziś po raz kolejny retrospekcji moich notek na temat tej tragedii i ponownie odkryłem, że tak naprawdę od pierwszego dnia gdzieś w podświadomości czułem, że przystąpiono do ostatecznej bitwy z Narodem Polskim… w wojnie o pozbawienie Polaków Ojczyzny, tożsamości narodowej, wiary, majątku i zasobów naturalnych, poczucia wspólnoty a w końcu utratę przez Polskę suwerenności i niepodległości.

To, co się stało tego kwietniowego dnia 2010 roku jest jakby ukoronowaniem zdrady narodowej dokonanej przy "okrągłym stole", gdzie w imię „pojednania” do rozmów przystąpiły dwie strony: kaci i ofiary. Chociaż i to jest kłamstwo, bo tak naprawdę przy okrągłym stole ofiar nie było, tak naprawdę to też byli to tylko prawie kaci udający pokrzywdzonych ludzi opozycji.

Większość przecież tzw. strony opozycyjnej to byli socjaliści, trockiści, dla których internacjonalistyczne idee socjalistyczne były zawsze najważniejsze. Wielu z nich było przecież TW a w większości dla tych, którzy nimi nie byli, raczej idea odrodzenia wolnej i suwerennej Polski była zupełnie obca, tym bardziej, że wielu z nich było i jest nam etnicznie obca. Kiedyś ktoś powiedział, że przy okrągłym stole spotkali się czerwoni i różowi, TW i ich prowadzący oraz, że chcieli tylko jednego: aby w spokoju przejść okres transformacji i znów być największymi beneficjentami nowej Polski lub też po prostu chcieli ją choć w części zawłaszczyć dla siebie w imię budowy wyimaginowanej w chorej wyobraźni tzw.: Judeopolonii.

Teraz już wiemy, że "okrągły stół" był w sumie wymyślony przez sowieckie KGB i GRU (w sensie dopuszczenia do współrządzenia tzw.: „konstruktywnej opozycji”). Wiedzieli o tym "nasi" opozycjoniści z Bolkiem na czele, którzy wyeliminowali z obrad niemal wszystkich polskich patriotycznie nastawionych opozycjonistów. Wiedzieli o tym dobrze wstrętni prosowieccy komuniści w postaci Wolskiego czy Kiszczaka.

Nieżyjący już profesor Wieczorkiewicz w wywiadzie ]]>opublikowanym po jego śmierci przez Rzeczpospolitą]]> tak przedstawiał sytuację (wytłuszczenie - pytania dziennikarza):

„…Panie profesorze, czy w swoich analizach nie przecenia pan roli tajnych agentów i służb?
Historyk, który mówi krytycznie o tak zwanej spiskowej teorii dziejów, jest historykiem niepoważnym, hołdującym historii dla idiotów lub prostaczków, którzy wierzą w to, co widzą w telewizji i czytają w gazetach. Jest bowiem historia prawdziwa i historia medialna, fasadowa. Ta prawdziwa w dużej mierze toczy się za kulisami. A za nimi działają przede wszystkim tajne służby.

W Polsce także?
Oczywiście. Weźmy choćby sprawę wyjazdu Michnika do Moskwy w 1989 roku...

Nie sugeruje pan chyba, że Michnik był agentem?
Agentem nie był. Był natomiast potężnym graczem, działającym właśnie za kulisami. W 1989 roku pojechał do Związku Sowieckiego, aby dogadać się z tamtejszymi towarzyszami ponad głową Jaruzelskiego. Był zbyt inteligentnym, zbyt ambitnym człowiekiem, żeby nie dojść do wniosku, że sam III RP nie zbuduje i nie zrealizuje swoich koncepcji. Dlatego próbował podjąć współpracę z Moskwą, ale podkreślam – nie była to współpraca natury agenturalnej, tylko rodzaj gry politycznej. Michnik tłumaczył to sobie zapewne mniej więcej tak, że idzie z tymi progresywnymi, liberalnymi towarzyszami spod znaku Gorbaczowa, żeby poprawić komunizm. Hasło Michnika i Gorbaczowa było przecież takie samo: socjalizm z ludzką twarzą.
(…)
Rozumiem, że skłania się pan do tezy, że upadek komunizmu był operacją służb specjalnych?
Tak. Wiele źródeł wskazuje, że była to gigantyczna, przemyślana i kontrolowana operacja. W szczegółach oczywiście mogła się wymknąć spod kontroli, bo każda taka akcja ma swoją dynamikę. Ale ostatecznie wszystko się udało. Celem służb było bowiem zachowanie kontroli nad finansami podczas transformacji ustrojowej. Następnie zaś dzięki tym pieniądzom oraz powiązaniom i doświadczeniu przejęcie kontroli nad państwami byłego imperium i nowo powstałą Rosją.

Dlaczego komunistyczne służby miałyby coś takiego zrobić?
KGB doszło do wniosku, że należy położyć kres istnieniu pasożyta, za jaki uważało partię. Przecież organizacja ta stała się całkowicie zbędnym czynnikiem. Służby były tak potężne, że za pomocą zakulisowej gry mogły doskonale same kontrolować imperium. Mieć władze i zarabiać pieniądze. Aby to jednak osiągnąć, trzeba było usunąć komunistów. Już wcześniej ludzie, którzy kierowali bezpieką – Jeżow, Beria i inni – próbowali zrobić mniej więcej coś podobnego. Stalin, a później Chruszczow potrafili się jednak obronić (…)”.

Czyż w takim ujęciu śmierć tylu Wybitnych Polaków, Patriotów z prezydentem na czele mogła być przypadkiem? Oczywiście nie!

Pytanie jest jedno (wraz z uzupełniającym): Kto był inicjatorem a kto bezpośrednim wykonawcą zamachu i czy oni działali wspólnie i w porozumieniu? Można postawić dodatkowe pytanie: Kto najbardziej - wewnętrznie i zewnętrznie wobec Polski - na tym zyskał?

Nie znamy ostatecznych odpowiedzi na te pytania. Niemniej uważam, że beneficjenci III RP postawili wszystko na jedną kartę lub ten "wypadek" tylko przyspieszył bieg zdarzeń. Postawili wszystko ponownie na powrót do dawnych stref wpływów ustalonych po II Wojnie Światowej z uwzględnieniem późniejszych zmian geopolitycznych… teraz już bez przewodniej roli ideologii komunistycznej, ale liberalno-globalistycznej. Ich kierunek jest dla mnie jasny: wasalizacja Polski wobec Rosji, międzynarodowych lichwiarzy i niemieckiej Unii Europejskiej z domieszką apriorycznie chorych celów judaizacji naszej Ojczyzny.

I mam takie przeczucie, graniczące z pewnością, że ta śmierć była na rękę właśnie zarówno chyba Rosji, UE i polskim piewcom III RP… ale także być  może USA czy Izraelowi, a szczególnie międzynarodowym instytucjom finansowym o czym piszę m.in. w notce: "]]>Konflikt ukraiński a zamach smoleński (1)]]>"

Bo tak naprawdę obecnie w świecie liczą się własne interesy największych.

O’Bama jest miałkim politykiem, figurantem realizującym cele syjonistycznego gremium nadrzędnego. Europa stała się dla Ameryki Północnej w sumie garbem i ciężarem. "Reset" USA w stosunkach z Moskwą przyniósł opłakane skutki, co widać teraz w czasie konfliktu rosyjsko-ukraińskiego. UE zaś jest zdominowana przez Niemcy, które są przychylne wobec Rosji i gotowe zawsze porozumieć się w sprawie „zasięgu wzajemnych wpływów”. Rosja od lat próbuje odbudować swoją potęgę imperialną ponownie „skupiając” wokół siebie dawne republiki radzieckie i kraje postsocjalistyczne. To „skupianie” ma nieraz formę uzależnienia ekonomicznego, energetycznego (Polska i inne kraje z przewagą rosyjskich dostaw nośników energii), nieraz oficjalnej wojny (jak z Gruzją w 2008 roku a teraz konflikt na Ukrainie), dokonywania przewrotów rękami swoich agentów (Kirgistan w kwietniu 2010), czy też poprzez „demokratyczne” wybory, które wygrywają prorosyjscy kandydaci (Armenia). Organizacje żydowskich syjonistów natomiast cały czas żądają od nas zapłaty wyimaginowanych przez nich odszkodowań za mienie utracone podczas II WS w wysokości niebotycznych 65-67 mld USD i prowadzą antypolską kampanię na całym świecie, która próbuje nas obarczyć o wojenny holocaust.

W tym kontekście przede wszystkim polityka wschodnia L. Kaczyńskiego, który skupił wokół siebie takie kraje jak: Litwa, Łotwa, Estonia, Ukraina, Gruzja, częściowo Kazachstan i Azerbejdżan… była szczególnie dla Putina ciosem i musiała wzbudzać po prostu wściekłość. Mało tego L. Kaczyński potrafił powstrzymać Rosję przed zaanektowaniem Gruzji, uratował jej niepodległość i stał się Bohaterem Narodu Gruzińskiego.

L. Kaczyński mając poparcie owych krajów i stając na ich czele zbudował bardzo silny geopolitycznie „podmiot międzynarodowy”, z którym zaczęli się liczyć już wszyscy: i z zaciśniętymi zębami oraz ze zdziwieniem Unia Europejska, i w sumie z podziwem, ale i irytacją USA oraz z nieskrywaną złością Rosja.

Jakże symptomatycznie brzmią dzisiaj więc ]]>słowa Prezydenta Kazachstanu Nursułtana Nazarbajewa]]> (z początku marca 2010 roku), który stwierdził: „…w czasie (…) spotkania z prezydentem Rumunii Traianem Basescu w Astanie wyraził przekonanie, że kazachska ropa mogłaby być dostarczana nowo zbudowanym rurociągiem przez Azerbejdżan i Gruzję do Morza Czarnego, skąd tankowcami byłaby przewożona do rumuńskiego portu Konstanca, a stamtąd rurociągiem docierałaby do Triestu nad Adriatykiem”.

]]>Według zaś Financial Times:]]> „Nowy szlak eksportowy dopomógłby Kazachstanowi w zmniejszeniu zależności od rosyjskich rurociągów, przez które obecnie przepływa większość kazachskiej ropy eksportowanej na rynki zachodnie (…) W ocenie analityków Nazarbajew znów jest przekonany, że kaukaska ropa może być eksportowana na Zachód przez region płd. Kaukazu. W czasie krótkiej wojny rosyjsko-gruzińskiej w sierpniu 2008 roku miał co do tego wątpliwości”.

Polska w osobie Głowy Państwa i jego współpracowników byłaby jednym z sygnatariuszy podpisania umowy o budowie takiego rurociągu, co było już całkiem realne po przedwstępnym podpisaniem przez L. Kaczyńskiego listu intencyjnego dotyczącego jego budowy. Dodatkowo rozpoczęcie intensywnej eksploatacji polskich: gazu łupkowego i ropy łupkowej uniezależniłoby Polskę od rosyjskich dostaw a rurociąg bałtycki stałby się nieefektywny ekonomicznie...


Odnosząc się natomiast do ewentualnych wewnętrznych przyczyn dokonania zamachu nie pozostaje mi nic innego jak przytoczyć moje własne słowa z postu ]]>Dlaczego zginął Lech Kaczyński]]>? (wciąż polecam analizę przedstawionej tam grafiki): "...W sumie nałożyło się na prawdopodobną konieczność zamachu wiele powodów, ale najważniejszym, który może dać odpowiedzieć na inne oraz przybliżyć moment odkrycia sprawców jest odkrycie kto w Polsce zyskiwał najbardziej na zgładzeniu polskich elit, a szczególnie na śmierci śp. Lecha Kaczyńskiego. Otóż - odnosząc się tylko do wewnętrznych powodów zgładzenia śp. Lecha Kaczyńskiego - skłaniam się do postawienia hipotezy, że osobą, która najbardziej - sensu stricto - zyskiwała na śmierci śp. Lecha Kaczyńskiego był B. Komorowski a - sensu largo - ludzie, którzy postanowili usadowić go na fotelu prezydenta Polski...".

Analizując wszystko to, co działo się przed i po tragedii można jednoznacznie stwierdzić, że 10 kwietnia 2010 roku wewnętrznie dokonano w Polsce  szczegółowo zaplanowanego zamachu stanu, niemalże wypowiedziano Polsce wojnę!

Zauważmy tylko, że B. Komorowski zanim została potwierdzona śmierć Prezydenta przejął jego obowiązki! Było to złamanie Konstytucji RP i stanowiło bezsprzecznie znamiona zamachu stanu! Dalej potoczyły się wypadki jak w rozpisanym scenariuszu: włamania i przeszukania pokoi sejmowych i nawet mieszkań wybranych tragicznie zmarłych osób, przejęcie Kancelarii Prezydenta oraz BBN-u (w poszukiwaniu aneksu do raportu z likwidacji WSI), buszowanie zastępczyni w gabinecie szefa IPN, niejasności w śledztwie i przekazanie go Rosjanom. Wcześniej było celowe rozdzielenie wizyt D. Tuska i śp. Prezydenta, na miejscu tragedii zaś nie zabezpieczono wraku ani miejsca rozbicia się samolotu, dopuszczono do przewiezienia zwłok do Moskwy (nie do Polski!), umożliwiono przejęcie czarnych skrzynek przez Rosjan. Żadne istotne dowody (wrak, czarne skrzynki i inne ) do tej pory nie wróciły do Polski i nie zostały przez polskich specjalistów przebadane...


Nie mogę też oprzeć się wrażeniu, że B. Komorowskiemu strasznie się spieszyło dotrzeć do urzędów Prezydenta L. Kaczyńskiego zanim wejdą do nich jego jeszcze żyjący urzędnicy (był dzień wolny). Ponadto wymowa splotu tych działań jest porażająco pozbawiona emocji oraz jakiegokolwiek przejawu szoku i zdziwienia tragedią. Zresztą do dzisiaj B. Komorowski cały czas jest zimny i egoistycznie oraz bezwzględnie spokojny. Pamiętamy te jego uśmiechy wymieniane z D. Tuskiem podczas przylotu trumny ze śp. prezydentem L. Kaczyńskim....

Pisząc o tym niczego oczywiście nie insynuuję, ale przedstawiam po prostu fakty wewnętrzne i zewnętrzne, które spowodowały m.in. brak na pogrzebie śp. Pary Prezydenckiej przywódców USA i UE… a przybycie np. Włodarza Rosji. Pamiętam też jak jeszcze przed wyborami prezydenckimi gen. M. Dukaczewski (ostatni szef WSI) już mroził szampana, którego zamierzał wypić za zwycięstwo wyborcze B. Komorowskiego.

Jaka jest przecież sytuacja wewnętrzna w Polsce to wszyscy wiemy. Pisałem o tym wielokrotnie… niech kwintesencją będzie tylko stwierdzenie, że po 1989 roku (a tak naprawdę od czasów Wolskiego, czyli 1980) Polską nieformalnie prawdopodobnie rządzi środowisko związane z dawnymi wojskowymi służbami specjalnymi powiązane bardzo mocno z czarną i szarą strefą mafijno-biznesową a także z obecnym prezydentem Polski.

Pisząc o zamachu smoleńskim warto jednak zastanowić się nad pewną cienką granicą pomiędzy opisywaniem i demonstrowaniem przeciwko znanym nam realnie faktom i wydarzeniom, które wedle nas są tragiczne dla Polski a faktami lub wydarzeniami, które relatywnie i w odniesieniu do przeszłości, teraźniejszości oraz przyszłości wydawały się równie negatywnie wpływać na losy Polski i Polaków.

Apeluję tedy, aby w ogólnej dyskusji nad zbrodnią smoleńską nie zapominać o ludobójczej zbrodni katyńskiej z roku 1940 ani innych zbrodniach dokonanych na narodzie polskim. Przy całej tragicznej wymowie i konsekwencjach zamachu smoleńskiego nie możemy przestać mówić i pamiętać w tych dniach o okrutnym, sowieckim mordzie z roku 1940!

Zbrodnia smoleńska mogła bowiem wydarzyć się niejako tylko w wyniku ludobójstwa i mordu katyńskiego, dokonanego na Polakach w kwietniu 1940 roku i to w okrutny przecież sposób przez komunistycznych, marksistowskich Sowietów...  Dokładnie 70 lat po tej zbrodni ludobójstwa zginęło w tym samym niemal dniu i miejscu znów wielu Polaków, z których większość stanowiła prawdziwe elity mogące w przyszłości zrobić wiele dobrego dla naszej Ojczyzny. W tym kontekście te dwie zbrodnie niejako są tym samym, czyli  "ścięciem głowy" Polsce i należy o obydwóch należycie pamiętać!

Te dwie zbrodnie skłaniać też winny do zastanowienia się nad ich konsekwencjami, podobnie jak i w przypadku innych zbrodni i działań, które mają na celu zniszczenie Polski.

Prezydent Lech Kaczyński z pozostałymi pasażerami feralnego samolotu leciał uczcić śmierć 22 tysięcy najznamienitszych Polakóww, którzy mogliby stanowić "trzon" powojennych elit budujących ponownie wolną Polskę. Tych ludzi po II WŚ zabrakło a później również zabrakło też relatywnego przywódcy im podobnych - generała W. Sikorskiego, który też w przedziwny sposób zginął w katastrofie lotniczej...

Wielu naszych rodaków zabrakło po II WŚ. Też tych, których mordowali marksistowscy, nizistowscy Niemcy... Zabili wielu naukowców, ale też zwykłych ludzi... Zabrakło też tych, którzy zginęli w Powstaniu Warszawskim. Jakże nasza Ojczyzna musiała też zubożeć tracąc żołnierzy wyklętych i ich sprzymierzeńców... Ilu też Polaków wymordowało polskie i sowieckie tzw. "bezpieczeństwo" po wojnie a ilu zmuszono do emigracji po ogłoszeniu Stanu Woejennego (1,5 mln osób?)... Jakże wszystkich ich zabrało i brakuje nam do dzisiaj...

Pamiętajmy zawsze o nich wszystkich tak, aby nowe zbrodnie nie zacierały wagi zbrodni przeszłych.

Na koniec jeszcze tak refleksyjnie...

Wymordowanie w kwietniu 1940 roku około 22 tysięcy, elitarnych pod względem wiedzy, wykształcenia i wielu innych cech, Polaków przez sowieckie - w większości składające się na tym obszarze z ludzi pochodzenia żydowskiego - hordy NKWD nie pozwoliło nam odbudować prawdziwie wolnej Polski aż do dziś! Obawiam się, że zbrodnia smoleńska może niestety okazać się dla Polski równie negatywna i długookresowo  zaprzepaścić nasz wysiłek w odbudowę naszej, wolnej Ojczyzny...

Pozdrawiam


Zostaw za sobą dobra, miłości i mądrości ślad...
]]>http://krzysztofjaw.blogspot.com/]]>
kjahog@gmail.com

5
Twoja ocena: Brak Średnia: 4.7 (13 głosów)

Komentarze

nas przez wieki i roznymi metodami usmiercili miliony Polakow wczesniej okradajc ich i pozniej  czesto ich wykorzystujac do nieludzkiej pracy w sabaczych warunkach glebokiej Rosji.Mordowali nie tylko tych co stawili czynny opor okupantowi najpierw carskiemu, a pozniej sowieckiemu.mordowali tych co by mogli pomyslec wedlug nich  o takim oporze.dotyczylo to przedewszytkim inteligencji.ale to nie koniec mordowano ich cale rodziny nie szczedzac malych dzieci,ktore mogly by nosic patryjotyczna polska krew.

Metoda dekapitacji narodu przetrwala do dzis dzieki komunistycznym janczarom jakim jest miedzyinymi palkownik KGB Putin,ktory nienawidzi Polski i Polakow.

Wykorzystujac siec agenturalna w Polsce,ktora nigdy nie zostala zdemaskowana i zlikwidowana i ktora ma sie bardzo dobrze,oraz wciaz podlegle mu pewne sluzby, uzywajc zdrajcow wczesniej przygotowanych jak Tusk czy Komorowski bez najmniejszych

przeszkod dokonal 10 kwietnia likwidacje elity polskiej w Smolensku i dokonano zamachu stanu w wyniku tej likwidacji.

Komuna nigdy w Polsce nie zostala obalona i dalej trwa walka narodu z ta banda, ktora w 89 roku uzywajac Solidarnosci to co wczesniej ukradla Poalakom mogla w ciagu ostatnich lat "prawnie "sie na tym uwalszczyc,poprzez niby prywatyzacje zapominajac o reprywatyzacji, gdzie najpierw powinno sie oddac zagrabione mienie bylym wlascicielom.

W tym postPRLowskim procesie  uwalaszczania sie komuny na prywatnym mieniu zyjacych jeszcze wlascicieli czy ich spadkobiercow, uczestniczy caly  skorumpowany system sadowniczy rodem z PRLu, oraz cala banda nowobogackich funkcjonarjuszy, ktorzy wlasciwie trzymaja wladze w Polsce i za plecow takich slupow jak Tusk

rzadza i niszcza wszytkich, ktorzy im stana na drodze wspolpracujac nawet z djabelm ze wschodu.

To oni przyszli tu do Polski z krasna armia i mordowali patryjotow polskich z podziemia zeby ich pozniej okrasc i rzadzic tak, aby im i ich rodzinom kosztem Polakow zylo sie dostatnie i ta walka wciaz trwa miedzy kacapska cholota i ich pomiotami a Polakami.

 

Po zamachu smolenskim jak za czasow PRLu uruchomiona prymitywna propagande dla mas o wielkiej milosci Polakow do Rosjan,banda ktora uczestniczyla w zamachu badzbyla na uslugach zdrajcow mam na mysli media dzien w dzien nas bombardowla o koniecznosci pobratania sie z mordecami i oczywoscie przy okazji kamuflowala zamch i wine przelewala na niewine osoby w bedace w wysadzonym w powietrze samolocie.

Niktorzy tu rusofile dziwia sie nagle ze teraz nagle wybuchla fala nienawisci do kacapow, tak jak bysmy my Polacy kiedykolwiek ich kochali.

Moze lemingi lyknely ten zastrzyk milosci do rosjan wsztrzykiwany nam pod kopule kazdego dnia z glownych sciekow ale nie prawdziwi Polacy ktorzy znaja historje i prawde o Smolensku.

Vote up!
8
Vote down!
-1
#1422413

Podzielam Twoje wzburzenie i poglądy. Mam nadzieję, że w końcu dowiemy się jak było naprawdę... jeszcze za naszego zycia...

Pozdrawiam

Vote up!
3
Vote down!
0

krzysztofjaw

#1422419

Po 68 latach od śmierci wciąż nieznane jest miejsce pochówku Tadeusza Łabędzkiego. Możliwie, że ten zabity przez stalinowskich oprawców strzałem w tył głowy "Żołnierz Wyklęty" w ogóle nie ma swojego grobu.Tadeusz Łabędzki urodził się 24 grudnia 1917 r. w Filadelfii, w Stanach Zjednoczonych. Pochodził z rodziny o patriotycznych korzeniach. Jego ojciec Bronisław w 1905 roku został zesłany na Syberię za organizowanie strajku szkolnego. Strajk rozpoczął się na terenie Królestwa Polskiego po masakrze robotników w Petersburgu i był prowadzony pod hasłem powrotu nauczania języka polskiego do szkół i polonizacji całego systemu oświaty. Z Syberii Bronisław Łabędzki zdołał zbiec i wyjechał do USA.
W 1919 r. rodzina Łabędzkich wróciła do kraju, zaś Bronisław Łabędzki zakupił majątek w Mrodze Dolnej, w powiecie brzezińskim, gdzie zamieszkała cała rodzina.

Tadeusz uczęszczał do najlepszego w Łodzi Gimnazjum im. Mikołaja Kopernika. Co ciekawe, szkoła powstała w 1906 r. dzięki ustępstwom władz carskich, jakie miały miejsce właśnie po strajku szkolnym organizowanym przez jego ojca. W latach 1914-1921 siedemnastu uczniów i wychowanków szkoły poległo za ojczyznę.
Tadeusz Łabędzki w trakcie nauki w gimnazjum podjął działalność w Narodowej Organizacji Gimnazjalnej (NOG-a). W 1935 r. uzyskał maturę i w następnym roku rozpoczął studia na Wydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Stał się równocześnie jednym z najaktywniejszych działaczy narodowych młodego pokolenia.Łabędzki był członkiem Związku Akademickiego Młodzież Wszechpolska, kierowanego wówczas przez Jana Ostoję Matłachowskiego. Była to w tym czasie największa organizacja studencka w Polsce. W samej Warszawie, wraz z organizacjami współpracującymi, liczyła ponad pięć tysięcy członków. Człon "wszechpolska" wyrażał dążenie do zjednoczenia i połączenia w całość wszystkich ziem polskich oraz akcentował więź narodową i równy status wszystkich Polaków.
Młodzież Wszechpolska wydawała od 1937 roku pismo "Wszechpolak" ukazujące się z podtytułem "Narodowe Pismo Akademickie". Redaktorem naczelnym został Tadeusz Łabędzki.
Po wybuchu II wojny światowej działacze Młodzieży Wszechpolskiej rozproszyli się i działali w różnych strukturach podziemnych. Tadeusz Łabędzki na początku października 1939 r. był współzałożycielem, a następnie jednym z przywódców Narodowo-Ludowej Organizacji Wojskowej, działającej do września 1942 r. Organizacja ta łączyła działalność typu administracyjnego i zbrojnego. Kierowana przez Jana Matłachowskiego i Karola Stojanowskiego, działała w opozycji do władz podziemnego Stronnictwa Narodowego. Swoje struktury posiadała w Warszawie, Łodzi i Częstochowie.
W 1942 r. organizacja znalazła się w szeregach Narodowych Sił Zbrojnych. Rok później Tadeusz Łabędzki, wraz z Janem Kornasem, Januszem Gorczykowskim i Zygmuntem Zagórowskim, rozpoczął przegotowania do reaktywowania Młodzieży Wszechpolskiej. Ostatecznie nastąpiło to w lutym 1944 r., po długich negocjacjach z podziemnym Stronnictwem Narodowym i NSZ.
On sam stanął na czele Chorągwi Warszawskiej MW. W jej ramach funkcjonowały dwa piony: wewnętrzny - skupiający członków Stronnictwa Narodowego oraz przedwojennych, z Młodzieży Wszechpolskiej. Drugi pion stanowili nowi kandydaci.
W ramach obu pionów działały grupy środowiskowe. Kandydaci przechodzili specjalny kurs z zakresu ideologii ruchu narodowego i pracy zawodowej, kończący się rozmową kwalifikacyjną. Nowi członkowie składali przysięgę według roty o następującym brzmieniu: "Walkę o Wielką Polskę uznaję za cel mego życia, pragnę jej poświęcić wszystko, aż do życia włącznie. Wstępując w szeregi Młodzieży Wszechpolskiej ślubuję wierność idei narodowej, posłuszeństwo władzom organizacyjnym oraz zachowanie tajemnicy. Tak mi dopomóż Bóg. Amen".
Przed wybuchem Powstania Warszawskiego organizacja liczyła w aglomeracji warszawskiej około 120 członków, w tym 25 kobiet. Tadeusz Łabędzki był jednym z czołowych przywódców, został również redaktorem reaktywowanego w podziemiu pisma "Wszechpolak". W 1944 roku ukazały się cztery numery. Pismo miało charakter teoretyczno-programowy. Zawierało bieżącą publicystykę polityczną, artykuły dotyczące ideologii ruchu narodowego, gospodarki i historii.

Ważnym elementem działalności Młodzieży Wszechpolskiej w tamtym czasie był stosunek do Powstania Warszawskiego. Pisał o tym Wiesław Chrzanowski:
"Kierownictwo Młodzieży Wszechpolskiej środowiska warszawskiego, którego byłem członkiem, miało krytyczny stosunek do wywołania powstania jeszcze przed podjęciem decyzji o jego rozpoczęciu. Pamiętam już jak był zarządzony stan pogotowia, jak trzy razy na dzień gromadziliśmy się w oddziałach. Odbyliśmy posiedzenie zarządu i nawet podjęliśmy próby dotarcia do członków Rady Jedności Narodowej.
Tadeusz Łabędzki dotarł do Zbigniewa Stypułkowskiego [członka Zarządu Głównego SN], apelując, żeby hamować te próby. Co prawda, my nie przypuszczaliśmy, że dowództwo wywoła powstanie, nie mając pewności, czy Armia Czerwona zajmie Warszawę w ciągu 2-3 dni. Dlatego nie braliśmy pod uwagę, jak gigantyczne mogą być straty. Natomiast problem był całkiem inny. Przecież już było wiadomo, co Armia Czerwona zrobiła z oddziałami AK w Wilnie. Ale nawet nie tylko w Wilnie, bo w Wilnie można było jeszcze tłumaczyć, iż oni uważali, że to jest teren Związku Radzieckiego. Ale już były wiadomości znane z Lublina o aresztowaniu Delegata Rządu, o aresztowaniu Komendanta Okręgu AK i uważaliśmy, że decyzja o Powstaniu to jest nic innego, tylko generalna dekonspiracja, która doprowadzi do wyłapania, wysłania na Wschód i poważnego załamania oporu.
Wtedy uważano, że przychodzi nowa okupacja, że będzie potrzebny nowy ruch oporu, tym bardziej, że zdawaliśmy sobie sprawę, że przecież już wtedy ze strony AL i innych grup komunistycznych penetracja podziemia polskiego była dość poważna. [...] Byliśmy zatem jednoznacznie przeciwni, ale jak rozkaz przyszedł, wszyscy żeśmy się na stanowiskach stawili".
Mimo tak krytycznego nastawienia w tej sprawie członkowie Młodzieży Wszechpolskiej w powstaniu wzięli aktywny udział. Po jego zakończeniu, ich ocena była druzgocąca. W listopadzie 1944 r. na łamach "Wszechpolaka" napisano, że:
"Powstanie Warszawskie przyniosło Polsce niepowetowane straty, prawie żadnych natomiast korzyści. Wywołanie powstania jest karygodną zbrodnią, z którą odpowiedzialność ponoszą pewne polskie ośrodki. Tak oceniło to te wypadki społeczeństwo, tak wyglądają one w rzeczywistości. Starsi politycy wstrzymują się jeszcze od zajęcia wyraźnego stanowisko wobec tych wydarzeń. My, młodzi, uważamy, że jedynie jasne uświadomienie prawdy, może oczyścić atmosferę. Winni muszą ponieść odpowiedzialność, tylko w ten sposób zdoła się utrzymać autorytet naszych instytucji i władz..."
Po zakończeniu wojny Tadeusz Łabędzki kontynuował walkę, tym razem z komunistami, stając się jednym z "Żołnierzy Wyklętych". Był w stałym kontakcie z członkami Komendy Głównej Narodowego Związku Wojskowego, którego był członkiem. W dalszym ciągu redagował "Wszechpolaka", wydając dwa kolejne numery. Pierwszy z nich ukazał się w październiku 1945 r. Kolportażem zajął się m.in. Lechosław Roszkowski, który dostarczył sprzęt poligraficzny i finansował pismo. W drukarni wydawane były również ulotki i materiały programowe Młodzieży Wszechpolskiej.
Mieszkanie Tadeusza Łabędzkiego w Łodzi przy ulicy Kilińskiego 86 stało się z kolei miejscem konspiracyjnych spotkań, m.in. KG NZW. Z jego inicjatywy, wraz z Januszem Kornasem, Władysławem Furką, Zygmuntem Zagórowskim i Januszem Goryczkowskim, podjęta została próba odbudowy struktur Młodzieży Wszechpolskiej. W maju 1945 r., za pośrednictwem Jerzego Pilacińskiego, Łabędzki nawiązał kontakt z Wiesławem Chrzanowskim.
Nie udało mu się jednak dotrzeć do ówczesnych władza Stronnictwa Narodowego, nie uzyskał więc akceptacji na szefa narodowej młodzieży akademickiej. Mimo tego polecił W. Chrzanowskiemu przygotowanie deklaracji ideowej, która w nowych warunkach miała określić ustrój komunistyczny jako sprzeczny z polską racją stanu, nakazać walkę z ideologią marksistowską.
Sama organizacja miała mieć charakter wychowawczy. We wrześniu 1945 r. wraz z Jerzym Pilacińskim podał do wiadomości Prezydium Stronnictwa Narodowego, że 16 września odbył się zjazd Młodzieży Wszechpolskiej, który wybrał swoje władze i podjął uchwały dotyczące kierunków dalszej działalności. Faktycznie taki zjazd się nie wydarzył.
Tadeusz Łabędzki został aresztowany 7 kwietnia 1946 r. w kotle założonym przez funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa w Łodzi w mieszkaniu L. Roszkowskiego przy ul. Gdańskiej. Z siedziby łódzkiego UB został przewieziony do siedziby Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w Warszawie. Był tam torturowany m.in. przez Adam Humera. Według innego więźnia, przebywającego wówczas w MBP, nikogo nie wydał.

Po brutalnym śledztwie, zmaltretowany i skatowany w nieludzki sposób przez Humera i innych komunistycznych oprawców, 9 kwietnia - trzeciego dnia po uwięzieniu - został zamordowany strzałem w tył głowy. Jego ciało zostało pochowane w nieznanym miejscu. Symboliczny grób Tadeusza Łabędzkiego znajduje się na Cmentarzu Wojskowym w Warszawie w Kwaterze "Na Łączce". Jeden z tropów wskazuje na Otwock lub jego okolice, jako miejsce potajemnego pochówku. Inny na prosektorium Akademii Medycznej przy ul. Oczki w Warszawie. Komuniści często przekazywali ciała swoich ofiar na sekcje zwłok.
Jego bliscy współpracownicy Leszek Roszkowski, Tadeusz Zawodziński i Jan Morawiec zostali skazani na śmierć i wyroki wykonano. Było to zresztą zgodne z ówczesną polityką władz komunistycznych, które starały się eksterminować wszystkich członków organizacji narodowych.
W 1992 r. Adam Humer stanął przed sądem, oskarżony o zbrodnie przeciwko narodowi polskiemu. Został skazany na dziewięć lat więzienia za wymuszanie zeznań, tortury, upokarzanie i głodzenie więźniów. Zmarł w listopadzie 2001 r. podczas przerwy w wykonywaniu kary. Zarówno on jak i inni komunistyczni oprawcy w żadnym momencie nie wykazali skruchy, a wielu z nich do dziś uniknęło kary.
Na domu, w którym Tadeusz Łabędzki mieszkał w Łodzi przy ul. Kilińskiego 86 odsłonięta została tablica. Dokonał tego Wiesław Chrzanowski wraz z Haliną Łabędzką, siostrą Tadeusza i matką Ewy, Marka i Stefana Niesiołowskich, a jedną z ulic łódzkich nazwano jego imieniem.
W 2012 r. prezydent Bronisław Komorowski odznaczył pośmiertnie Tadeusza Łabędzkiego Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.
Młodzież Wszechpolska została reaktywowana 2 grudnia1989 r. w Poznaniu i działa do dziś. Podobnie wznowione zostało pismo "Wszechpolak", ukazujące się w latach 1992-2007.
Włodzimierz Domagalski

Vote up!
4
Vote down!
0
#1422421

Powiniennes pojsc na jakis kurs jezyka polskiego aby nie szpecic taka "polszczyzna" tej strony. To jest wprost niesamowite aby w stosunkowo krotkiej odpowiedzi popelnic kilkadziesiat bledow. Kazdemu moze od czasu do czasu przydarzyc sie jakis blad lub literowka ale tylu bledow nie popelnia nikt, to jest poziom nizszych klas podstafufki a moze gorzej, to jest cos gorszego od bula-Komoruskiego. W twojej odpowiedzi brakuje jeszcze tylko przypomnienia, rzekomej milosci J. Kaczynskiego do zydow. Krzysztof chyba tylko przez grzecznosc nie objechal ciebie.

Vote up!
2
Vote down!
-2

Bądź zawsze lojalny wobec Ojczyzny , wobec rządu tylko wtedy , gdy na to zasługuje . Mark Twain

#1422456

 

W maju 1942 roku na terenie jednego z powiatów Turyngii odbyła się masowa egzekucja 20 Polaków. Był to odwet za zamordowanie miejscowego żandarma, który zginął z rąk dwóch polskich robotników przymusowych. Na szubienicy został powieszony jeden ze sprawców oraz 19 więźniów obozu koncentracyjnego przywiezionych z oddalonego aż o 180 km Buchenwaldu.

 
Więźniowie obozu w Buchenwaldzie oczekujący na egzekucję
/Odkrywca
 
 
ZBRODNIA W POPPENHAUSEN. MUSICIE NA TO PATRZEĆ... (CZ. 2)

(to druga część artykułu "Zbrodnia w Poppenhausen". Tutaj znajdziesz część pierwszą) Do tej pory, na podstawie danych z aktów zgonu, udało się Pani nawiązać kontakt z kilkoma rodzinami ofiar. Oczywiście nie zawsze się to udaje. Na jakie konkretne problemy natrafiła Pani w trakcie czytaj więcej

 

Oprawcy nigdy nie zostali ukarani, a pamięć o zbrodni pielęgnuje i dokumentuje od wielu lat miejscowy działacz społeczny i polityczny. Dociera do świadków, kompletuje dokumentację, co roku organizuje uroczystości rocznicowe. Mimo że udało mu się zrekonstruować przebieg i okoliczności dramatycznych wydarzeń sprzed 70 lat, wciąż brakowało odpowiedzi na najważniejsze pytania tej tragicznej historii.

Kim były ofiary? Czy rodziny kiedykolwiek dowiedziały się o losie swych najbliższych?

 
 
 
 

 

Chcąc to ustalić, musiał pozyskać partnera w naszym kraju, który by wspomógł jego poszukiwania. A w świetle wciąż dla wielu obopólnie trudnych relacji między Polską a Niemcami, w kwestii zbrodni i okrucieństw II wojny światowej, wymagania były szczególne. Jak się okazało, jego metodyczne podejście przyniosło oczekiwany efekt.

Z Urszulą Banach spotykamy się w opustoszałym, z powodu ferii zimowych, Zespole Szkół Technicznych w Kolnie, gdzie pracuje jako nauczycielka języka niemieckiego. Naszym gospodarzem jest dyrektor placówki p. Eugeniusz Gromadzki. Za chwilę dowiemy się intrygujących szczegółów wielowątkowej historii, której poznanie zawdzięczamy niemieckiemu społecznikowi i polskiej nauczycielce, która świadoma wagi tej historii, zaangażowała się w nią z pełnym poświęceniem i detektywistyczną pasją.

Czytaj więcej na http://fakty.interia.pl/historia/news-zbrodnia-w-poppenhausen-musicie-na-to-patrzec-cz-1,nId,1407402?utm_source=paste&utm_medium=paste&utm_campaign=chrome

 

 

 

 

 

 

 

 

Izabela Kwiecińska, Piotr Maszkowski: Gdzie upatrywać początku tej historii, która z tego co się orientujemy, nie ma nic wspólnego z Kolnem, czy nawet jego dalszymi okolicami.

Urszula Banach: -Było to dla mnie, podobnie jak dla Państwa zapewne jest, zaskoczenie. Pod koniec 2012 roku przeglądając któregoś listopadowego dnia skrzynkę pocztową, zauważyłam skierowaną do mnie, w języku niemieckim, informację od niejakiego Bernda Ahnicke. Zdziwiłam się, bo wcześniej zupełnie nie miałam z nim kontaktu, a jego nazwisko nic mi nie mówiło. Pan Ahnicke napisał, że szuka w naszym kraju szkoły partnerskiej, która byłaby gotowa zrealizować wspólny, polsko-niemiecki projekt historyczny dotyczący II wojny światowej. Początkowo podeszłam do jego propozycji dość sceptycznie, po pierwsze nie znałam tego człowieka, po drugie nie jestem historykiem tylko germanistką, i choćby z tego względu wydawało mi się, że niewiele mogę pomóc.

- Zastanowiło mnie również, dlaczego z tą propozycją zwrócił się akurat do mnie, pomijając już fakt znajomości mojego adresu e-mailowego... Wkrótce wszystko się wyjaśniło, jak to w życiu bywa, naszą współpracę zainicjował zbieg przypadków. Okazało się, że moje dane figurują w bazie nauczycieli realizujących polsko-niemieckie projekty edukacyjne oraz międzynarodowe programy wymian młodzieży. Organizuję w swojej szkole przedsięwzięcia tego typu od 2010 roku, m.in. współpracując z Polsko-Niemiecką Współpracą Młodzieży. Pan Ahnicke zwrócił się więc do kilku osób, których dane znajdowały się w owej bazie, nie kierując się jakimś szczególnym kryterium. Moje nazwisko, Banach, zapewne widniało na samej górze listy, a moja szybka reakcja na e-maila p. Ahnicke zadecydowała. Tego samego dnia bowiem odpisałam mu, prosząc o podanie szczegółów tego projektu. Jak mówił później, mój błyskawiczny odzew spowodował, że uznał mnie za perspektywicznie solidnego partnera. W trakcie dalszej wymiany korespondencji, zaprezentował założenia planowanego projektu, które wydały mi się niezwykle interesujące.

 
Więźniowie obozu w Buchenwaldzie oczekujący na egzekucję.
/Odkrywca
 

Czego dokładnie miał dotyczyć?

- Pan Bernd Ahnicke realizuje społecznie w Realschule w Heldburgu projekt historyczno-badawczy "Nigdy więcej wojny", poświęcony zbrodniom nazistowskim popełnionym w czasach narodowego socjalizmu na terenie powiatu Hildburghäuser w Turyngii. Największą z nich była masowa egzekucja 20 Polaków przeprowadzona w Poppenhausen w maju 1942 roku, na temat której zebrał obszerny materiał źródłowy. Na początku nie zdradzał jednak szczegółów tej sprawy, ja się też nie dopytywałam, skupiając się na organizacji programu jego wizyty - bo takowa została w trakcie wcześniejszych ustaleń zaplanowana. W jej trakcie mieliśmy zapoznać stronę niemiecką z Miejscami Pamięci Narodowej w okolicach Kolna związanymi z II wojną światową.

To zapewne niezwykle trudne wyzwanie, by zaprezentować gościom zza zachodniej granicy tak dramatyczne świadectwa przeszłości, w rejonie, gdzie wojna odcisnęła szczególnie tragiczne piętno.

- To prawda, dlatego program wizyty był bardzo przemyślny. Do Kolna pan Ahnicke przyjechał w czerwcu 2013 roku z czterema uczennicami z Realschule w Heldburgu. Pokazaliśmy im m.in. cmentarz leśny w nieodległym od Kolna Jeziorku. W 1942 roku Niemcy zamordowali tam ok. 60 pensjonariuszy domu opieki w Pieńkach Borowych, rok później, tyleż samo więźniów politycznych z więzienia w Łomży oraz podobną ilość zakładników wywodzących się z łomżyńskiej inteligencji, rozstrzelanych w odwecie za działalność partyzancką na terenie Okręgu Białostockiego. Na miejscu, przy obelisku, odczytany został wzruszający list p. Tadeusza Rydzewskiego, jedynego żyjącego obecnie świadka tej masakry. Byliśmy również na terenie działającego w latach 1941-1944 obozu przejściowego w Boguszach-Prostkach dla jeńców wojennych, Żydów z likwidowanych gett Podlasia i Litwy oraz Polaków. Na młodzieży z Niemiec całość przygotowanego programu zwiedzania wywarła piorunujące wrażenie, z pewnością dla obu naszych stron było to trudne doświadczenie, któremu jednak sprostaliśmy.

Jednak właściwa współpraca miała się dopiero rozpocząć...

 
Jan Sowka (Sówka) tuż przed egzekucją…
/Odkrywca
 

- Przede wszystkim wizyta ta była swojego rodzaju testem, w jej trakcie docieraliśmy się, jako przyszli partnerzy. Pan Ahnicke zdawał sobie wcześniej sprawę z potencjalnych trudności i różnic, jakie nas dzielą w kwestii burzliwej przeszłości. Spędziliśmy razem kilka dni, jednak był to czas wystarczający, by się dobrze poznać, nabrać zaufania, a także wymienić doświadczenia i poglądy. Nawiązała się nić sympatii zarówno pomiędzy nami, jak i młodzieżą.

W Niemczech, z oczywistych względów, temat zbrodni hitlerowskich jest tematem trudnym i niezbyt często poruszanym. Na tym tle działalność pana Ahnicke zdaje się należeć do rzadkości. Co zatem zadecydowało, że poświęcił się badaniu tak złożonego, zwłaszcza w ujęciu lokalnym, zagadnienia?

- Bernd Ahnicke ma 66 lat, więc należy do pokolenia wychowanego już po wojnie, któremu nie do końca rozliczona przeszłość epoki narodowego socjalizmu, ciąży na sumieniu. Traktuje czasy hitlerowskie jako przestrogę i źródło zła, które nie powinno się nigdy odrodzić. Ma głęboką świadomość i wewnętrzną potrzebę głoszenia prawdy o zbrodniach II wojny światowej, Holokauście i współczesnym wizerunku tych wynaturzeń. Nie są to tylko jego przekonania, ale również wieloletnia i aktywna działalność społeczna, polityczna i edukacyjna, m.in. w organizacjach antyfaszystowskich przeciwdziałających ruchom neonazistowskim w Turyngii.

- Obecnie jest na emeryturze, wcześniej pracował jako mistrz budowlany, był również radnym z ramienia partii Die Linke (niemiecka lewicowa partia polityczna) w Hildburghausen. Od lat bada zbrodnię popełnioną przez Niemców na terenie Poppenhausen, lecz jest to jedna z wielu spraw, którymi się zajmuje. Bez wątpienia dotyczy jednak największego przestępstwa wojennego, jakie miało miejsce na terenie jego powiatu w czasach II wojny światowej.

Zbrodnia ta pozostaje chyba do dziś w cieniu innych, zaś w Polsce niewiele o niej wiadomo. Co udało się w tej sprawie ustalić?

- Gdy w kwietniu 1945 roku Amerykanie wkroczyli do Buchenwaldu, przejęli dokumentację obozową, której załoga nie zdążyła zniszczyć. Wkrótce materiały te trafiły do Stanów Zjednoczonych, lecz po wojnie systematycznie były zwracane do Niemiec. Wśród nich znajdowały się również archiwalia dotyczące egzekucji 19 polskich więźniów obozu w Buchenwaldzie, przeprowadzonej w oddalonej o 180 km miejscowości Poppenhausen 11 maja 1942 roku. Była to zarówno dokumentacja zdjęciowa, na której zostały utrwalone przygotowania do niej, i jej przebieg, negatywy z aktami zgonu ofiar, a także fragmenty korespondencji prowadzonej w tej sprawie pomiędzy władzami policyjnymi, a komendanturą obozu w Buchenwaldzie.

 
Pamiątkowa tablica ustawiona w miejscu egzekucji – w lesie pomiędzy Einöd i Poppenhausen.
/Odkrywca
 

- Bernd Ahnicke, jako mieszkaniec Hildburghausen, o zbrodni w Poppenhausen usłyszał wiele lat temu, zachowała się bowiem w pamięci jej świadków. Nie mówiono jednak o tym zbyt chętnie. W miejscu egzekucji w latach 60. umieszczona została skromna tablica pamiątkowa poświęcona ofiarom, lecz prawda i okoliczności o egzekucji z biegiem czasu popadały w zapomnienie. Jej sprawcy nigdy nie zostali pociągnięci do odpowiedzialności, nikt, nigdy, ich nie ścigał. Dziś jest to już zapewne niemożliwe, niemniej, wciąż istnieje możliwość udokumentowania tej historii dla potomnych, oraz oddania właściwej czci jej ofiarom.

- Bernd Ahnicke wiele lat temu rozpoczął kompletowanie rozproszonych źródeł dokumentujących tę zbrodnię. Poszukiwał ich w Niemczech oraz USA, docierał do nielicznie już żyjących świadków egzekucji, przeprowadzał z nimi wywiady. Udało mu się wiele ustalić, jednak wciąż brakowało mu podstawowych informacji - kim byli powieszeni oraz, czy rodziny wiedziały, jaki los spotkał ich najbliższych.

Jakie są znane szczegóły tej tragedii?

- Pochodzący z Themaru miejscowy funkcjonariusz policji porządkowej Albin Gottwald miał 41 lat. W cywilu był wikliniarzem, w żandarmerii oberwachtmeistrem. Jego praca polegała m.in. na kontrolowaniu pracowników przymusowych z Polski, przebywających na robotach w rejonie Hildburghausen. Swoje obowiązki wypełniał z sadystyczną skrupulatnością. Był bardzo mściwy, za drobne uchybienia nakładał wysokie kary, nadużywał władzy, za byle przewinienie bił do nieprzytomności.

- Szczególnie upatrzył sobie i uwziął się na młodego robotnika z Polski Jana So(ó)wkę. Wiemy o nim niewiele. Urodził się w 1922 roku w polskiej rodzinie zamieszkującej Thayngen w Szwajcarii. Był podobno bardzo inteligentny i oczywiście perfekcyjnie mówił po niemiecku. Sowka przyjaźnił się z Mikołajem Stadnikiem, z którym pracował w jednym gospodarstwie. Obaj byli prześladowani przez Gottwalda i niejednokrotnie przez niego pobici. Poprzysięgli mu zemstę. Prześledzili jego trasę z domu do pracy, i w nocy z 26 na 27 kwietnia 1942 roku wspólnie zaczaili się na Niemca. Gdy ten jechał rowerem, napadli na niego, zadając mu 19 ciosów nożem... następnie ukryli jego ciało w gliniance. Wrzucili też tam swoje poplamione krwią ubrania, przykrywając wszystko chrustem. Gdy rano mający wrócić ze służby policjant nie pojawił się w domu, żona wszczęła alarm. Już po pierwszym przeszukaniu przez policję okolic, którymi zwykł wracać, natrafiono na jego zwłoki.

- Znalezione obok ubrania robocze świadczyły, że morderstwa mogli dokonać pracownicy przymusowi. Lecz nie były dowodem. Te pojawiły się dopiero po kilku godzinach. Okazało się, że z jednego z gospodarstw oddaliło się dwóch Polaków, zabierając rower i nowy garnitur bauera. Byli nimi Jan Sowka i Mikołaj Stadnik, którzy przewidując rozwój wypadków uciekli z zamiarem przedostania się do Polski. Mikołajowi Stadnikowi udało się, chociaż jego dalsze losy pozostają do dziś tajemnicą. Jan Sowka został dwa tygodnie później złapany na dworcu kolejowym w Bambergu. 

Konsekwencje nie trudno przewidzieć...

- Tak. Już 6 maja 1942 roku Wydział Policji Państwowej w Weimarze polecił kierownictwu obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie wyselekcjonowanie 19 polskich więźniów, którzy na rozkaz reichsführera SS mieli zostać powieszeni - w ramach odpowiedzialności zbiorowej za zabójstwo niemieckiego policjanta. W tej sprawie oczywiście nie był przewidziany proces.

 
 
 

- Egzekucja publiczna została zaplanowana na 11 maja 1942 roku, w lesie, pomiędzy miejscowościami Poppenhausen i Einöd, dokładnie w miejscu, gdzie został zamordowany żandarm.

- Wydarzeniu władze nadały wymiar propagandowy, obligując do uczestnictwa w nim ok. 800 robotników przymusowych z okręgu Hildburghausen i sąsiednich. Rozkaz brzmiał jak wyrok: musicie na to patrzeć... W makabrycznym spektaklu mieli uczestniczyć także przedstawiciele władz lokalnych i organizacji partyjnych.

- Egzekucja rozpoczęła się o 10:30 rano. Poprzedziło ją przemówienie funkcjonariusza SS ku przestrodze, aby nikt więcej nigdy nie ośmielił się podnieść ręki na Niemca.

- Co dwie minuty wieszano kolejnych więźniów, najmłodszy miał 19 lat, najstarszy 37. Na końcu powieszono Sowkę, który musiał się przyglądać śmierci niewinnych ludzi...

- Gdy już wszystkich powieszono, przyszła na niego kolej... Zawiązano mu na szyi pętlę tak, by umierał najdłużej. Świadkowie zeznali, że konał ponad 6 minut.

- Po egzekucji zwłoki załadowano na ciężarówki, lecz nie od razu nastąpił ich wywóz do Buchenwaldu. Oprawcy zajechali na rynek w Hildburghausen, gdzie umyli ręce przy studni, a następnie, udali się do miejscowej restauracji na obiad. Tam, w doskonałych humorach, śmiali się i żartowali, m.in. z wymiotującego podczas egzekucji starosty. Zwłoki ofiar najprawdopodobniej zostały spalone w obozowym krematorium.

Nie trzeba wyobrażać sobie przebiegu tej zbrodni, by poczuć grozę. Wystarczająco sugestywne są zdjęcia wykonywane w jej trakcie...

- Tak, ten makabryczny spektakl został udokumentowany. Do dziś zachowały się zdjęcia z przygotowań i przebiegu egzekucji wykonane przez lokalnego fotografa. Nie tylko z egzekucji. Również utrwalone zostały na kliszy wizerunki kilkudziesięciu robotników przymusowych, których ściągnięto z całego powiatu. Ku przestrodze. Podobno każdy z nich musiał zapłacić za ich wykonanie z własnej kieszeni...

- Świadkowie tego zdarzenia już dziś w większości nie żyją, jej sprawcy zapewne również. Niewiele zachowało się relacji opisujących dramat mordowanych więźniów Buchenwaldu. Wśród miejscowych, nieliczni do dziś chcą o tym pamiętać, opowiedzieć prawie nikt. Wciąż jednak żyje człowiek, w którego pamięci dzień 11 maja 1942 roku wrył się wystarczająco głęboko. Bernd Ahnicke dotarł do niego 70 lat później...

Jak mu się to udało?

- Dzięki jednej z publikacji jaką na temat zbrodni w Poppenhausen zamieścił w prasie.

 
/OdkrywcaUrszula Banach, nauczycielka j. niemieckiego z Zespołu Szkół Technicznych w Kolnie tropiąca losy rodzin zamordowanych w Poppenhausen.
 

- Mieszkający obecnie we Francji Kazimierz Grzybowski, w czasie wojny był robotnikiem przymusowym w pobliskim Schweickerhausen. Do dziś utrzymuje kontakty z synem gospodarzy, u których był zatrudniony. Dzięki temu dotarła do niego informacja o poszukiwaniach świadków egzekucji z 1942 roku, które prowadzi p. Ahnicke. Kazimierz Grzybowski ma obecnie 94 lata i pochodzi z miejscowości Sarny. Po Kampanii Wrześniowej ukrywał się kilka miesięcy w lesie, a następnie trafił do obozu jenieckiego. Stamtąd wysłany został do pracy w Turyngii. Miał wiele szczęścia, rodzina u której przebywał traktowała go z szacunkiem, broniąc często przed szykanami żandarmerii. Znał dobrze zarówno Jana Sowke, Mikołaja Stadnika, jak i Albina Gottwalda.

- Doskonale zapamiętał również egzekucję z 11 maja 1942 roku, którą do dziś ma przed oczami. Było to dla niego, jak i dla innych robotników przymusowych z okolicy, traumatycznym przeżyciem.

- Do dziś na wspomnienie tego dramatu niezwykle się wzrusza. Jest w świetnej kondycji, rozmawiałam z nim przez telefon. Co ciekawe, nigdy po wojnie nie wrócił do Polski. Pod jej koniec zapoznał młodą Niemkę, z którą się ożenił i wspólnie zamieszkali we Francji. Mimo sędziwego wieku nadal prowadzi samodzielnie auto i już zapowiedział swój przyjazd w tym roku na rocznicowe uroczystości do Poppenhausen.

- Przed nami leżą fotokopie aktów zgonu wszystkich 20 ofiar egzekucji z 11 maja 1942 roku. Skrupulatny urzędnik niemiecki, na maszynie do pisania, wpisał w poszczególne rubryki dane osobowe ofiar. Musiał to zrobić dużo wcześniej. Na miejscu kaźni umieszczał jedynie, już ręcznie, numer kolejny i godzinę zgonu. Równo, co dwie minuty.

- Dane osobowe, imię i nazwisko, miejsce urodzenia w wielu przypadkach wypisane są fonetycznie, co utrudnia obecnie ich identyfikację. Szczególnie jeżeli chodzi o miejscowości skąd pochodzili więźniowie. Dziś ma to szczególne znaczenie, bowiem dotarcie do rodzin zamordowanych jest ostatnim ogniwem wieloletniego procesu odtwarzania historii tej zbrodni. To dzieło życia p. Urszuli.

Od kilku miesięcy wykonuje Pani, całkowicie społecznie, benedyktyńską pracę przypominającą nieco działania detektywa. W jej trakcie trzeba pokonać liczne przeszkody i przełamać nie tylko własne opory, lecz także emocje ludzi, z którymi nawiązuje Pani kontakt. Nie jest to na pewno łatwe zajęcie?

- Większość ofiar egzekucji, zgodnie z zapisem na aktach zgonu, pochodziła z małych miejscowości. Po ich rozszyfrowaniu i selekcji rozpoczęłam, głównie w oparciu o dane z internetu, poszukiwania kontaktów telefonicznych do osób o takich samych lub podobnie brzmiących nazwiskach. Gdy takich nie znalazłam, kierowałam zapytania do lokalnych, samorządowych władz, lub wykorzystywałam namiary z lokalnych ogłoszeń. Jest to praca z ludźmi, więc tak jak w życiu, spotkałam się z różnymi reakcjami i postawami. Zarówno z całkowitą ignorancją, jak i niezwykłą życzliwością. Jednak wciąż mam pewne opory, bo przecież nie każdy może mieć ochotę na powrót do odległych czasów, do wspomnień, które wiążą się z utratą najbliższych..

 

Vote up!
2
Vote down!
0
#1422485

Zbrodnia w Poppenhausen. Musicie na to patrzeć... (cz. 2)

Do tej pory, na podstawie danych z aktów zgonu, udało się Pani nawiązać kontakt z kilkoma rodzinami ofiar. Oczywiście nie zawsze się to udaje. Na jakie konkretne problemy natrafiła Pani w trakcie swych poszukiwań?
- Na pierwszych akcie zgonu widnieją dane Piotra Laskowskiego ze wsi Chodybki. Dzwoniłam do tej miejscowości, rozmawiałem z sołtysem, który stwierdził, że nic mu to nazwisko nie mówi. Odniosłam jednak wrażenie, że najwyraźniej nie miał ochoty się angażować i pośredniczyć w jakichkolwiek kontaktach. Tym samym musiałam zrezygnować.
- Podobnie było w przypadku Stefana Tokarskiego, który pochodził z Rykał k. Grójca.
- Z kolei Nikodem Zawadzki, zgodnie z zapisem w akcie zgonu, pochodził ze wsi o niezwykle popularnej w Polsce nazwie Julianów. W połączeniu z często powtarzającym się nazwiskiem, odnalezienie właściwej rodziny jest praktycznie niemożliwe. Po trzech próbach zakończonych niepowodzeniem wstrzymałam się, na razie, z kontynuowaniem tego tropu.
- Nie natrafiłam również na żaden ślad Władysława Pasiaka z Pabianic.
- Edward Broszko pochodził z kolei ze wsi Susiec nieopodal Majdanu Sopockiego. Zadzwoniłam tam, i pani sołtys ustaliła, że żyje żona rodzonego brata Edwarda Broszki - w Grabowicach. Próbowałam ustalić jej numer, ale jak na razie, bez rezultatu. Mam jednak przeczucie, że przy odrobinie szczęścia uda mi się nawiązać ten kontakt.
- Rodziny Henryka Wajdenfelda szukałam w Łodzi, gdzie udało mi się ustalić 12 osób noszących to nazwisko. Jak na razie, zdobyłam namiary do dwóch z nich, lecz nieco zniechęciła mnie reakcja jednej z pań. Potwierdziła co prawda, że znała poszukiwanego przeze mnie człowieka, ale w pewnym momencie, w trakcie rozmowy, wybuchła, krzycząc do słuchawki, że nie chce mieć z nim nic wspólnego. Wnioskuję jednak, że wystąpiła zbieżność nazwisk i miała na myśli kogoś zupełnie innego. W drugim przypadku, ktoś niezbyt zainteresowany odesłał mnie do Ameryki, gdzie rzekomo miał mieszkać człowiek z poszukiwanej rodziny.
Wśród ofiar są również osoby urodzone poza obecnymi granicami naszego kraju.
- Tak Józef Pikur i Michał Makowski pochodzili z miejscowości Sokal i Konotopy na Ukrainie, zaś Jan Prybyla ze słowackiej wsi Mýto pod Ďumbierom na Słowacji. Niestety, możliwości prowadzenia poszukiwań za granicą mam poważnie ograniczone. Zwłaszcza za naszą wschodnią granicą, gdzie ludność wspomnianych miasteczek była zmuszona po wojnie w większości do ich opuszczenia.
Cóż, oczywiste jest, że tego typu poszukiwania są niezmiernie trudne. Ale przecież bardzo wiele udało się Pani do tej pory ustalić.

- To prawda, głównie dzięki życzliwości zupełnie obcych ludzi. Szczęśliwy splot okoliczności sprawił, że w pewnym momencie, po paśmie niepowodzeń, nastąpił poważny zwrot.
- Nastąpiło to, gdy poszukiwałam kontaktu z rodziną Tadeusza Guzka z Ignackowa. Na szczęście jest jedna miejscowość o tej nazwie w Polsce, bo jak wspominałam, czasami zdarza się, że jest ich nawet 20 w całym kraju.
- Zadzwoniłam do sołtysa tej wsi p. Piotra Skoniecznego. Mimo że nie znał mnie, ani wcześniej nie słyszał tego nazwiska, obiecał, że postara się wszystkiego dowiedzieć. Dwa dni później oddzwonił. Ogromnie się zaangażował. Sprawdził akta parafialne, szukał metryki urodzenia w Urzędzie Stanu Cywilnego, rozmawiał nawet z najstarszymi mieszkańcami wioski, pytał w całej gminie - niestety, nikt nigdy nie słyszał, ani nie kojarzył nazwiska Guzek. Powiedział jednak, że mimo wszystko ma coś dla mnie. Dotarł bowiem do notatek miejscowej akuszerki z początku XX wieku, która odnotowywała odbierane przez siebie porody. Okazało się, że 24 marca 1911 roku (rok urodzenia T. Guzka widniejący na akcie zgonu) przejeżdżająca, przypadkowo, przez Ignackowo kobieta, urodziła w tym dniu chłopca. Niedługo później przyjechał jej mąż i zabrał ich w kierunku Włocławka. Był to jakiś kolejny trop. We Włocławku dotarłam do jedynej osoby noszącej nazwisko Guzek, jednak zupełnie nie powiązała Tadeusza jako członka swojej rodziny.
- Wówczas Pan sołtys Skonieczny skontaktował mnie z zaprzyjaźnionym redaktorem Adamem Wilmą. Opowiedziałam mu całą historię egzekucji w Poppenhausen, którą on opublikował w "Gazecie Pomorskiej", ukazującej się w regionie, skąd pochodziły aż trzy ofiary tej zbrodni.
- Dzięki czytelnikom udało się, niedługo później, odnaleźć rodzinę Leona Jarocha ze Świekatowa i ustalić, że był zawodowym żołnierzem, który przebywając na robotach w Niemczech, prawdopodobnie, zataił swoją prawdziwą profesję. Być może właśnie za to trafił do Buchenwaldu, najbliżsi jeszcze długo po wojnie oczekiwali na jego powrót, wiedząc jedynie, że zaginął.
- Do rodziny Stanisława Kaźmierczaka z Kobylej Łąki nieopodal Bydgoszczy, co prawda nie udało się dotrzeć, lecz po publikacji artykułu red. Wilmy jeden z czytelników odnalazł w Łubieniu Pomorskim metrykę jego urodzenia. Nadal jednak nie ma możliwości, aby ustalić, gdzie trafiła jego rodzina.
- Udało mi się również ustalić rodzinę Jana Smolarka z Maleni koło Łasku. Początkowo, gdy tam telefonowałam, nikt nic nie wiedział, co dziwne, nie byłam też w stanie uzyskać numerów do sołtysa. Wszystko więc znowu szło nie tak. Znalazłam jednak ogłoszenie sprzedaży domu w Maleni, gdzie podany był numer telefonu. Zadzwoniłam. Powiedziałam, że niestety, nie w sprawie kupna nieruchomości, ale rozmówca był na tyle uprzejmy, że wysłuchał mojej opowieści. Gdy oznajmiłam, że chodzi mi o rodzinę Jana Smolarka okazało się... że p. Agnieszka Klimuszko to jego prababcia i jednocześnie matka Jana! Miała w swoim życiu czterech mężów i właśnie z jednym z nich - Janem Smolarkiem - miała syna o tym samym imieniu, który zginął w czasie wojny.
Który moment poszukiwań utkwił Pani szczególnie w pamięci?
- Jednym z bardziej wzruszających momentów moich poszukiwań było odnalezienie syna i żony Bronisława Pokorskiego z Częstkowa k. Łasku.
- Pani Zofia ma obecnie 97 lat i do grudnia minionego roku nie znała losów swojego męża. Poznali się przed wojną na jednej z potańcówek, niedługo później się pobrali. Wojna ich rozdzieliła. On we wrześniu 1939 roku trafił do obozu jenieckiego, a następnie na roboty do Niemiec. Mieli kontakt ze sobą do lutego 1942 roku, kiedy mąż trafił, z nieznanych przyczyn, do Buchenwaldu. Potem wszelki słuch o nim zaginął. Na domiar złego, wkrótce do pracy w III Rzeszy została wywieziona pani Zofia, która musiała oddać ich małego synka pod opiekę dziadków. Niestety, niebawem chłopiec został im odebrany i umieszczony, jako sierota, w domu dziecka w Łodzi. Pierwsza wróciła do kraju p. Pokorska. Natychmiast odzyskała dziecko, lecz na próżno czekała na męża. Szukała go przez 20 lat, bez rezultatu. Cały czas łudziła się, że może jednak żyje. Dopiero w 1963 roku jej nadzieje zostały brutalnie rozwiane podczas regulowania w sądzie praw własności do gospodarstwa, które chciała przepisać na syna. Przyszła wtedy informacja z Niemiec, że jej mąż zmarł w Poppenhausen... na zapalenie płuc. Prawdy o jego losie dowiedziała się dopiero ode mnie, w grudniu 2013 roku.

Jaki przypadek najbardziej Panią zaskoczył?
- Był taki moment... w trakcie poszukiwań rodziny Adama Szczerkowskiego, który pochodził z miejscowości Działoszyn k. Wielunia.
- Okazało się, że w tamtejszej okolicy sporo osób nosi to nazwisko. Udało mi się jednak skontaktować m.in. z emerytowaną nauczycielką nota bene p. Szczerkowską, która co prawda nie była spokrewniona z interesującą mnie rodziną, lecz ustaliła istotne informacje o wdowie po Adamie Szczerkowskim. Po wojnie związała się z b. więźniem obozu w Auschwitz, za którego chciała wyjść za mąż. By móc to uczynić, złożyła w 1948 roku wniosek do sądu o uznanie jej zaginionego na wojnie męża za zmarłego. Mimo że nieznane były jego losy, na podstawie sprawdzonych informacji, dotyczących jego pobytu w obozie jenieckim, stwierdzono urzędowo, że nie przeżył niemieckiej niewoli. Okazało się również, że jego rodzina wyjechała z Działoszyna do... Bielawy na Dolnym Śląsku, gdzie odnalazła się wnuczka Adama Szczerkowskiego, która poinformowała mnie, że nadal żyją jego 3 córki. Cała rodzina była niezwykle poruszona informacjami, jakie im przekazałam, gdyż dopiero teraz dowiedzieli się o jego tragicznym losie.
Pani poszukiwania wciąż trwają. W którym momencie, z panem Ahnicke stwierdzicie, że czas je zakończyć i podsumować. Znając realia, takie działania mogą trwać w nieskończoność...
- Moje poszukiwania są nadal w toku. Wciąż nie udało mi się do wszystkich dotrzeć, chciałabym też poznać osobiście tych, z którymi rozmawiałam do tej pory telefonicznie, bądź wymieniałam korespondencję. Warto byłoby też nagrać wywiady z wciąż żyjącymi starszymi ludźmi, gdyż byłby to doskonały materiał dokumentalny. Dobrze byłoby zdążyć ze wszystkim przed planowanymi na 11 maja tego roku uroczystościami w Poppenhausen. Zostanie wówczas wmurowana nowa tablica pamiątkowa, więc zależy nam, aby o tym fakcie poinformować jak największą ilość krewnych ofiar.
- Dziękując za rozmowę, życzymy powodzenia w dalszych poszukiwaniach i jednocześnie obiecujemy bacznie je śledzić. Jeżeli się uda, zjawimy się również w Poppenhausen na uroczystościach rocznicowych.

Lista straconych w Poppenhausen (akty zgonów)
1. Piotr Laskowski, ur. 29 VI 1917 r., Chodybki, godz. śmierci - 10:50
2. Józef Pikur, ur. 4 II 1919 r., Sokol koło Konotop, dystrykt Galicja, godz. śmierci - 10:52
3. Edward Broszko, ur. 16 IV 1921 r., Susiec gm. Majdan Sopocki, godz. śmierci - 10:54
4. Stefan Tokarski, ur. 20 I 1915 r., Rykały pow. Grójec, godz. śmierci - 10:56
5. Kazimierz Skorczyński, ur. 13 III 1920 Sosnowiec, woj. Katowice, godz. śmierci - 10:58
6. Stanisław Kaprzyk, ur. 10 II 1920 r., Dąbrowa, woj. Katowice, godz. śmierci - 11:00
7. Tadeusz Guzek, ur. 24 III 1911 r., Ignackowo, godz. śmierci - 11:02
8. Nikodem Zawadzki, ur. 17 XI 1922 r., Julianów, godz. śmierci - 11:04
9. Władysław Pasiak, ur. 21 V 1912 r., Pabianice, pow. Łódź, godz. śmierci -1:06
10. Michał Makowski, ur. 28 VII 1920 r., Konotopy, pow. Hrubieszów, godz. śmierci - 11:08
11. Jan Smolarek, ur. 29 X 1915 r., Malenia, pow. Łask, godz. śmierci - 11:10
12. Bronisław Pokorski, ur. 17 X 1909 r., Czestków, pow. Łask, godz. śmierci - 11:12
13. Stanisław Kaźmierczak, ur. 19 X 1916 r., Kobyla Łąka, godz. śmierci - 11:14
14. Leon Jaroch, ur. 18 VII 1916 r., Świekatowo, pow. Świecie, godz. śmierci - 11:16
15. Władysław Sokal, ur. 6 I 1908 r., Sina, woj. Sółka, godz. śmierci - 11:18
16. Jan Prybyla, ur. 20 VI 1913 r., Mýto pod Ďumbierom, pow. Brezno, godz. śmierci - 11:20
17. Jan Jaros, ur. 7 I 1920 r., Kraszew, pow. Łódź, godz. śmierci - 11:22
18. Adam Szczerkowski, ur. 24 XI 1904 r., Działoszyn, pow. Wieluń, godz. śmierci - 11:24
19. Henryk Wajdenfeld, ur. 25 XII 1915 r., Łódź, godz. śmierci - 11:26
20. Jan Sowka, ur. 19 X 1922 r.,Thayngen w Szwajcarii, godz. śmierci - 11:32

Vote up!
2
Vote down!
0
#1422490

  • Katyń. Zbrodnia i kłamstwo
     
 
 
 
 

Głównym powodem likwidacji polskich oficerów i czołowych przedstawicieli polskiej inteligencji było pozbawienie narodu polskiego elit, aby w niedalekiej przyszłości zastąpić je swoimi kadrami, które umożliwią zwasalizowanie Polski. Drugim powodem była chęć zemsty Stalina na oficerach, którzy przyczynili się do klęski Związku Radzieckiego w 1920 roku Dlaczego decyzja o wymordowaniu polskich oficerów, jeńców osadzonych w obozach w Starobielsku, Kozielsku i Ostaszkowie zapadła w marcu 1940 r.? Czy Stalin, zanim wydał wyrok śmierci na przedstawicieli polskiej elity, chciał ich użyć jako karty przetargowej, by wymusić ustępstwa rządu generała Władysław Sikorskiego w sprawie granicy wschodniej i oddania Kresów Związkowi Radzieckiemu?

 

 

 

Niezależnie od tego, jak polscy wojskowi dostali się w ręce żołnierzy Armii Czerwonej i funkcjonariuszy NKWD - przeważnie w walce, ale także podstępnie aresztowani lub przypadkiem - początkowo w ogromnej większości zostali umieszczeni w 138 niewielkich tymczasowych obozach filtracyjnych. (Niektórych zamknięto w więzieniach lub - jak dwukrotnie rannego generała Władysława Andersa - na początku umieszczono w szpitalach.)

Wiele z tych obozów, podlegających Armii Czerwonej, zorganizowano w niewielkiej odległości od polskiej granicy, na przykład w Szepietówce na Ukrainie. Osoby "poprawne klasowo" zwolniono do domu lub zapędzono do obozów pracy (około 26 tysięcy obywateli polskich), resztę zaś, czyli co najmniej 125 tysięcy, na podstawie rozporządzenia z 19 września 1939 roku przekazano NKWD, co było sprzeczne z prawem międzynarodowym dotyczącym jeńców wojennych. Z tej liczby między 7 a 18 października zwolniono około 42 400 szeregowych i podoficerów zamieszkałych w radzieckiej strefie okupacyjnej.(...)

W październiku, wykonując decyzję Biura Politycznego KC WKP(b) "O jeńcach wojennych" z 2 października i rozkaz ludowego komisarza spraw wewnętrznych Ławrientija Berii z 3 października, uruchomiono dwa wielkie obozy zbiorcze podlegające NKWD: dla oficerów Wojska Polskiego w Starobielsku (wschodnia Ukraina, na południowy wschód od Charkowa) oraz dla żołnierzy Korpusu Ochrony Pogranicza, funkcjonariuszy Policji Państwowej i więziennictwa, żandarmów, pracowników wymiaru sprawiedliwości i wywiadu, łącznie około 6570 osób, w monastyrze na wyspie Stołobnyj i na półwyspie Swietlica na jeziorze Seliger koło Ostaszkowa (prawie w połowie odległości między Moskwą a Leningradem).

Ponieważ obóz w Starobielsku okazał się za mały, na przełomie października i listopada utworzono trzeci, w Kozielsku (na południowy wschód od Smoleńska), dawnej posiadłości książąt Puzynów i Ogińskich, jako drugi obóz oficerski. Wszystkie one znajdowały się w zabudowaniach poklasztornych.

Wśród jeńców tych trzech obozów było kilkunastu generałów i jeden kontradmirał, ponad 9,2 tysiąca oficerów niższych rang (w tym 5131 zawodowych oraz 4096 oficerów rezerwy i podchorążych), kilka tysięcy oficerów, podoficerów i szeregowych KOP (ta elitarna formacja ochraniała wyłącznie granicę wschodnią i południowo-wschodnią, stąd wrogość Sowietów dotknęła również niższe szarże), około 300 oficerów policji, kilkuset pracowników wywiadu, sądownictwa, prokuratury i więziennictwa, ponad 100 duchownych (głównie katolickich, ale też innych wyznań chrześcijańskich oraz mojżeszowego), a wreszcie osadników wojskowych (byli to weterani wojny bolszewickiej 1920 roku, którym w uznaniu zasług nadawano gospodarstwa rolne na Kresach Wschodnich) i ziemian.

W sumie w wymienionych trzech obozach umieszczono ponad 15 tysięcy osób. Poza tym 11 tysięcy Polaków, w tym około 1,2 tysiąca oficerów, trafiło do więzień w Moskwie, Kijowie, Charkowie, Chersoniu (między innymi siedemdziesięciotrzyletni generał Mariusz Zaruski, malarz, pisarz, żeglarz i taternik) oraz na Białorusi. Osobom tym nie przysługiwał nawet pozór statusu jeńca.

Wśród oficerów zawodowych, do których należeli także pracownicy wojskowych placówek naukowych, jak Wojskowy Instytut Geograficzny, Instytut Przeciwgazowy, Instytut Technicznego Uzbrojenia, a szczególnie wśród oficerów rezerwy byli czołowi przedstawiciele inteligencji: profesorowie wyższych uczelni, nauczyciele, prawnicy, lekarze, farmaceuci czy inżynierowie.

W Kozielsku znalazło się około 4,5 tysiąca jeńców, w tym generałowie Henryk Minkiewicz-Odrowąż, starszy obozu, Bronisław Bohaterewicz, Mieczysław Smorawiński i Jerzy Wołkowicki, kontradmirał Ksawery Czernicki, około 400 starszych oficerów, mniej więcej 3500 oficerów młodszych i 500 podchorążych. Było wśród nich w przybliżeniu 200 lotników, 50 marynarzy, a także - wśród rezerwistów, którzy stanowili dwie trzecie jeńców - 21 pracowników wyższych uczelni, około 300 lekarzy, po kilkuset inżynierów oraz nauczycieli, ponad stu dziennikarzy i literatów.(...)

W Starobielsku osadzono około 4 tysięcy jeńców, z których prawie połowę Sowieci ujęli we Lwowie. Byli wśród nich generałowie - Stanisław Haller, Leonard Skierski, Leon Billewicz, Aleksander Kowalewski, Kazimierz Orlik-Łukoski, Konstanty Plisowski, Franciszek Sikorski, Piotr Skuratowicz, a także Czesław Jarnuszkiewicz, którego w zimie przewieziono do więzienia w Moskwie - oraz 380 oficerów starszych i 3450 młodszych, 30 podchorążych, a ponadto 50-100 cywilów. Do obozu tego trafiło około 300 lotników, kapelani wojskowi, rabin Wojska Polskiego major (według niektórych źródeł pułkownik) Baruch Steinberg, 20 pracowników wyższych uczelni, około 400 lekarzy, kilkuset inżynierów, kilkuset prawników, nauczyciele.Z upływem miesięcy stan osobowy tych trzech obozów nieco się zmieniał. (...) Ostatecznie jest pewne, że z początkiem marca 1940 roku na listach obozów w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie znajdowało się 14 736 jeńców

We wszystkich trzech obozach NKWD prowadził intensywne "prześwietlanie" jeńców. Wbrew temu, czego można by się spodziewać, śledczym nie chodziło szczególnie o wydobycie jakichś ważnych informacji wywiadowczych, ale o pochodzenie i status społeczny jeńców, ich światopogląd, sympatie polityczne, przynależność do organizacji, stosunek do Związku Radzieckiego, opinie na temat sytuacji międzynarodowej. Najwyraźniej sprawdzano, którzy są niepoprawnymi wrogami Związku Radzieckiego i czy pozostałych można by w przyszłości wykorzystać w interesie ZSRR. W masie prawie 15 tysięcy jeńców znaleziono takich niespełna czterystu (2,7 procent), ale wkrótce okazało się, że ogromna większość z nich to "symulanci". W każdym razie tylko tych 395 osób ocaliło życie.(...)

Dla wszystkich było oczywiste, że wiosną 1940 roku Hitler zaatakuje Francję. W związku z tym Stalin szykował się, aby ponownie - zgodnie ze swoim powiedzeniem - wybrać kasztany z ognia cudzymi rękami.

We wrześniu 1939 roku Hitler umożliwił mu zajęcie ponad połowy Polski. Teraz Stalin miał nadzieję, że wojska niemieckie utkną na "niezwyciężonej" linii Maginota, dzięki czemu będzie mógł zaatakować je od tyłu (Hitler pozostawił na wschodzie tylko 12 dywizji osłonowych) i wreszcie - po dwudziestu latach przerwy - ponownie spróbować eksportu rewolucji na Zachód, na razie na terytorium Niemiec. Świadczy o tym nie tylko dyrektywa z 26 lutego 1940 roku dla Floty Czerwonej, w której jako potencjalnych przeciwników ZSRR wymieniono Niemcy, Włochy i Węgry, ale i wystąpienia Stalina na zamkniętych posiedzeniach partyjnych.

Oczywiście w chwili ataku na Niemcy Związek Radziecki stałby się naturalnym sojusznikiem Zachodu, a tym samym również polskiego rządu emigracyjnego. W konsekwencji należałoby zwolnić polskich jeńców wojennych. Jednak, jak słusznie zauważa (...) Borys Sokołow, według kalkulacji Kremla: "w żadnym wypadku nie należało oddawać rządowi Sikorskiego polskich oficerów. Nie można też było ich nie oddać. Pozostawało w tajemnicy ich wymordować, a później powiedzieć, że przepadli bez wieści albo zostali zwolnieni i wydaleni gdzieś daleko, np. do Mandżurii. A tam, być może, zabili ich lub uwięzili Japończycy, na co ZSRR nie ma żadnego wpływu. Takie tłumaczenie byłoby potrzebne, jeśli losem rozstrzelanych Polaków zainteresowałyby się władze brytyjskie i francuskie. Ale Stalin miał nadzieję, że nie będzie żadnych pytań. Że szybko zajmie Polskę i stworzy lojalny Moskwie rząd komunistyczny, a Londyn i Paryż przemilczą sprawę, dziękując, że "wujaszek Joe" wybawił ich od Hitlera".

Głównym powodem likwidacji polskich oficerów i czołowych przedstawicieli polskiej inteligencji było zatem pozbawienie narodu polskiego tych elit, aby w niedalekiej przyszłości zastąpić je swoimi kadrami, które umożliwią zwasalizowanie Polski. Niewątpliwie drugim powodem była chęć zemsty Stalina na oficerach, którzy przyczynili się do klęski Związku Radzieckiego w 1920 roku i do jego osobistej kompromitacji w oczach towarzyszy partyjnych, ale w poczynaniach radzieckiego dyktatora przeważał zmysł polityczny, zatem to polityka, a nie względy osobiste, musiała mieć decydujący wpływ na jego decyzje.

Zamierzając jak najszybciej zakończyć stan wojny z Finlandią, aby przygotować armię do nowych, czekających ją już wkrótce - jak sądził Stalin - zadań na zachodzie, ale też by nie wzbudzać wśród potencjalnych sojuszników nadmiernych podejrzeń, że radziecki udział w przyszłej wspólnej wojnie z Niemcami będzie miał charakter zaborczy, 12 marca 1940 roku Moskwa zawarła z Helsinkami układ pokojowy, w którym zadowoliła się koncesjami terytorialnymi, rezygnując z narzucenia Finom reżimu komunistycznego na wzór Litwy, Łotwy i Estonii. Niemal równocześnie przystąpiła do ostatecznego rozwiązania kwestii polskich jeńców wojennych. Jak pisze Sokołow, "to właśnie z powodu wojny z Hitlerem, która mogła się rozpocząć w ciągu najbliższych miesięcy, Stalin spieszył się do rozprawy z polskimi jeńcami".

20 lutego 1940 roku Piotr Soprunienko (1908-1992), naczelnik Zarządu do spraw Jeńców Wojennych NKWD ZSRR, zaproponował, aby zwolnić chorych i starszych (powyżej sześćdziesiątego roku życia) jeńców, a także oficerów rezerwy pochodzących z zaanektowanych przez ZSRR terenów Polski, "którzy mają zawody przydatne w cywilu, a nie dotyczą ich jakieś materiały obciążające". (...)

Beria i Mierkułow [zastępca Berii - przyp. red.] przychylili się do propozycji Soprunienki. (...)

Z punktu widzenia sowieckich kryteriów klasowych i interesów społeczno-ekonomicznych propozycja Soprunienki była racjonalna. Starzy i chorzy jeńcy nie byli niebezpieczni, a przyszła praca oficerów rezerwy wykonujących w cywilu zawód lekarza, inżyniera czy nawet nauczyciela - przypomnijmy, że były ich tysiące - mogła być wykorzystana w "ojczyźnie światowego proletariatu" (precedens taki już był: po aneksji wschodniej połowy Polski Sowieci oszczędzili profesorów lwowskich, zachęcając ich do pozostania na stanowiskach, gdy w tym samym czasie, czyli w listopadzie 1939 roku, Niemcy wywieźli do obozów koncentracyjnych profesorów krakowskich).

Ponadto oszczędzenie jeńców tych kategorii zmniejszyłoby obciążenie organów NKWD i ministerstwa transportu czynnościami związanymi z "rozładowaniem" obozów, a trzeba wiedzieć, że "czekiści" traktowali swoje obowiązki przede wszystkim właśnie w kategoriach biurokratycznych.

Z 14 736 jeńców ocalałoby może około 4 tysięcy, jeśli nie więcej. Nic więc dziwnego, że Beria i Mierkułow zaakceptowali propozycję Soprunienki (z podobną wystąpił on już w listopadzie 1939 roku) i postanowili ograniczyć masakrę polskich jeńców do osób uznanych za "obcych klasowo" i nie rokujących nadziei przynajmniej na pogodzenie się z życiem w ustroju sowieckim.

Jednak sprawa przybrała inny obrót.

5 marca 1940 roku szef NKWD Ławrientij Beria w notatce numer 794/B przedstawił Stalinowi projekt decyzji Biura Politycznego dotyczący "rozładowania" obozów jenieckich w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie. Oto pełna treść tego czterostronicowego dokumentu, który wciąż bywa kwestionowany w Rosji:

  ZSRR             Protokół nr 13, p. 144, teczka specjalna

Ludowy Komisariat                                             Ściśle tajne

Spraw Wewnętrznych                                          5 III 1940 r.

"..." marca 1940 r.

Nr 794/B                                                            KC WKP(b) m. Moskwa                           

                                                  

                                                     Dla towarzysza Stalina

 

W obozach NKWD ZSRR dla jeńców wojennych i w więzieniach zachodnich obwodów Ukrainy i Białorusi w chwili obecnej przetrzymywana jest wielka liczba byłych oficerów armii polskiej, byłych pracowników polskiej policji i organów wywiadu, członków polskich nacjonalistycznych k[ontr]-r[ewolucyjnych] partii, członków ujawnionych k-r organizacji powstańczych, uciekinierów i in. Wszyscy oni są zawziętymi wrogami władzy radzieckiej, pełnymi nienawiści do ustroju radzieckiego.

Jeńcy wojenni, oficerowie i policjanci, przebywający w obozach, próbują kontynuować działalność k-r, prowadzą agitację antyradziecką. Każdy z nich oczekuje oswobodzenia, by uzyskać możliwość aktywnego włączenia się w walkę przeciwko władzy radzieckiej.

Organy NKWD w zachodnich obwodach Ukrainy i Białorusi odkryły szereg k-r organizacji powstańczych. We wszystkich tych organizacjach aktywną rolę przywódczą grali byli oficerowie byłej polskiej armii, byli policjanci oraz żandarmi.

Wśród zatrzymanych zbiegów i przechodzących granicę także ujawniono znaczną liczbę osób, które są uczestnikami k-r organizacji szpiegowskich i powstańczych.

W obozach dla jeńców mieści się (nie licząc żołnierzy i podoficerów) 14 736 byłych oficerów, urzędników, obszarników, policjantów, żandarmów, pracowników służby więziennej, osadników i wywiadowców, ponad 97 proc. z nich jest narodowości polskiej.

W tym:

Generałów, pułkowników i podpułkowników - 295

Majorów i kapitanów - 2080

Poruczników, podporuczników i chorążych - 6049

Oficerów i podoficerów policji, żandarmów, strażników więziennych, wywiadowców - 5138

Szpiegów i dywersantów - 347

Byłych obszarników, fabrykantów i urzędników - 465

Członków różnych k-r organizacji i różnego k-r elementu - 5345

Uciekinierów - 6127

Biorąc pod uwagę, że wszyscy oni są zatwardziałymi, nie rokującymi poprawy wrogami władzy radzieckiej, NKWD ZSRR uważa za niezbędne:

I. Polecić NKWD ZSRR:

1) Sprawy znajdujących się w obozach dla jeńców wojennych 14 700 osób, byłych polskich oficerów, urzędników, obszarników, policjantów, agentów wywiadu, żandarmów, osadników i służby więziennej,

2) jak też sprawy aresztowanych i znajdujących się w więzieniach w zachodnich obwodach Ukrainy i Białorusi 11 000 osób, członków różnorakich k-r organizacji, byłych obszarników, fabrykantów, byłych polskich oficerów, urzędników i uciekinierów - rozpatrzyć w trybie specjalnym, z zastosowaniem wobec nich najwyższego wymiaru kary - rozstrzelania.

II. Sprawy rozpatrzyć bez wzywania aresztowanych i bez przedstawiania zarzutów, decyzji o zakończeniu śledztwa i aktu oskarżenia - w następującym trybie:

a) wobec osób znajdujących się w obozach dla jeńców wojennych - na podstawie informacji przekazanych przez Zarząd do spraw Jeńców Wojennych NKWD ZSRR.

b) wobec osób aresztowanych - na podstawie informacji przekazanych przez NKWD USRR i NKWD BSRR.

III. Rozpatrzenie spraw i podjęcie uchwały zlecić trójce w składzie: tt. Beria, Mierkułow i Basztakow (Naczelnik 1. Wydziału Specjalnego NKWD ZSRR). [Stalin odręcznie wykreślił nazwisko Berii i między nazwiska Mierkułowa i Basztakowa wpisał - ponad wierszem - Kobułowa.]

 

Ludowy Komisarz Spraw Wewnętrznych

Związku SRR

Ł. Beria

Na pierwszej stronie pisma Berii zamaszyście podpisali się Stalin, Woroszyłow, Mołotow i Mikojan, a na lewym marginesie sekretarz dopisał "Kalinin - za, Kaganowicz - za".

Jak już wiemy, propozycję Soprunienki z 20 lutego zaaprobowali dwaj jego bezpośredni zwierzchnicy. Jeżeli została ona zmieniona w tym sensie, że na śmierć zostali skazani wszyscy polscy jeńcy wojenni, to mogło się to stać wyłącznie z woli tego, kto stał nad nimi. Była tylko jedna taka osoba - Stalin.(...)

Z formalnego punktu widzenia notatka Berii była jedynie propozycją skierowaną do Biura Politycznego. Dlatego - również z datą 5 marca 1940 roku - Biuro Polityczne Komitetu Centralnego Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików) wydało decyzję P13/144 (protokół numer 13, punkt 144). Była ona do tego stopnia zgodna z notatką Berii - bez wątpienia wcześniej uzgodnioną ze Stalinem, a nawet napisaną na polecenie dyktatora - że zawierała po prostu powtórzenie wypunktowanych rekomendacji szefa NKWD.

Anna Maria Cienciala, amerykański historyk polskiego pochodzenia, rozważała kwestię, dlaczego polskich jeńców wojennych trzymano w obozach aż do wiosny 1940 roku, dlaczego nie wysłano ich na przymusowe roboty, lecz rozstrzelano, oraz dlaczego zdecydowano o tym akurat 5 marca 1940 roku. Jej wnikliwa, wszechstronna analiza międzynarodowych uwarunkowań tej decyzji zasługuje na przytoczenie in extenso.

"Na te pytania dokumenty nie dają odpowiedzi, lecz istnieją poszlaki pozwalające wysnuć pewne wnioski. Piotr Soprunienko zeznał, że Komisariat Ludowy Spraw Wewnętrznych (NKWD) zamierzał szeregowych żołnierzy wykorzystać do budowy dróg, "a oficerów zatrzymać w obozach, licząc na umowę z polskim rządem znajdującym się w Londynie". Jest to znamienna wypowiedź ze strony bądź co bądź szefa Administracji [Zarządu] NKWD do spraw Jeńców Wojennych. Można przypuszczać, że wiąże się ona z raportem złożonym w brytyjskim MSZ przez znanego dziennikarza Stefana Litauera na temat wypowiedzi gen. Władysława Sikorskiego (ówczesnego premiera i naczelnego dowódcy sił zbrojnych RP) w rozmowie z Litauerem z 16 listopada 1939 r. (Sikorski przyjechał z Francji z wizytą do Wielkiej Brytanii).

Otóż Litauer donosił, że Sikorski uważał przywrócenie przedwojennych granic polskich za "problematyczne". Sądził, że jeśli niemożliwe okaże się odzyskanie ziem zajętych przez Rosję, Polska mogłaby otrzymać rekompensatę w postaci wojskowej kontroli nad Prusami Wschodnimi. Nie wiadomo, co dokładnie powiedział Litauerowi gen. Sikorski, ale wiadomo, że nieco później brał pod uwagę możliwość oddania części Kresów Rosji, zatrzymując tereny z polską większością przy Polsce. W każdym razie można uznać za pewnik, że ambasada sowiecka - z którą Litauer utrzymywał zażyłe stosunki - przekazała jego raport do Moskwy, gdzie wypowiedź Sikorskiego oceniono jako sygnał ewentualnego uznania przez rząd RP zaboru Kresów, a tym samym uznania nowej granicy, do czego dążył rząd sowiecki.

Tak więc uwaga Soprunienki odnosi się prawdopodobnie do drugiej połowy listopada 1939 r. Kiedy Moskwa znała już raport Litauera, NKWD zezwoliło jeńcom w trzech obozach specjalnych na korespondencję z rodzinami (jak wiadomo, urwała się ona w marcu 1940 r.).

Pozostaje pytanie, dlaczego decyzja politbiura dotycząca rozstrzelania jeńców zapadła 5 marca 1940 r., a nie wcześniej, skoro z raportów NKWD wynikało, że znakomita ich większość jest gorąco patriotyczna oraz że "edukację polityczną" (propagandę), której byli poddani, traktują z lekceważeniem lub pogardą.

Wiadomo, że na przełomie lutego-marca miała miejsce w Moskwie konferencja w sprawie wywożenia jeńców ostaszkowskich, tj. policji i żandarmerii, na Kamczatkę, gdzie mieli odbywać karę piętnastu lat pracy przymusowej. Jednak w toku konferencji Beria nakazał zawiesić narady. Natalia Lebiediewa słusznie sądzi, że ok. 2-3 marca Beria przedłożył Stalinowi propozycję rozstrzelania jeńców, ale pozostaje pytanie, dlaczego właśnie wtedy?

Można się domyślać, że decyzja politbiura wiązała się z decyzją rządu fińskiego z 3 marca, aby zwrócić się poprzez rząd szwedzki do Moskwy z propozycją wszczęcia rokowań pokojowych, i że o tej decyzji Stalin został od razu zawiadomiony przez wywiad sowiecki w Helsinkach. Dokumenty NKWD wskazują, że na początku marca władze sowieckie oczekiwały wielkiej liczby jeńców fińskich. Do tego czasu było ich jednak bardzo mało, bo zaledwie tysiąc, podczas gdy Finowie wzięli do niewoli pięć tysięcy żołnierzy sowieckich. Nie wiadomo, dlaczego spodziewano się dużej liczby jeńców, co wymagałoby opróżnienia trzech obozów specjalnych.

Być może więc odegrał tu rolę zgoła inny czynnik. Otóż znikła groźba wylądowania w Finlandii wojsk sojuszniczych mających pomóc Finom w ich walce z ZSRR, a w nich jednostki polskiej. Można się domyślać, że Stalin wiedział o tych planach już od stycznia, choć mógł jeszcze czekać na jakiś znak ze strony Sikorskiego w sprawie uznania nowej granicy polsko-sowieckiej, być może w zamian za uwolnienie jeńców polskich. Tak czy owak jest jasne, że ci jeńcy nie przedstawiali już dla Moskwy żadnej wartości przetargowej. Natomiast ich lojalność wobec Sikorskiego mogła Stalina tylko drażnić, nie mówiąc już o jego bolesnych wspomnieniach klęski sowieckiej w wojnie 1920 r., w której miał swój udział, a w której to wojnie walczyła przeciw Sowietom znaczna część starszych oficerów polskich trzymanych w obozach.

Zresztą sam Soprunienko wspomniał, że w 1940 r. "chodziły słuchy" (zapewne w wyższych kołach NKWD) o rozstrzelaniu polskich jeńców wojennych "na mocy decyzji Stalina, który nie mógł wybaczyć klęski Armii Czerwonej pod Warszawą w 1920 r." Klęski tej na pewno nie wybaczył, ale licząc od października 1939 r. czekał aż pięć miesięcy, zanim kazał niemal wszystkich jeńców rozstrzelać. Czekał chyba dlatego, że mieli oni dla niego jakąś wartość przetargową, którą stracili na początku marca 1940 r. (W międzyczasie byli poddani nieustającym i męczącym przesłuchaniom w celu zdobycia od nich informacji o wywiadzie polskim oraz zwerbowania wśród nich agentów i konfidentów).

Odpowiedź  na pierwsze pytanie, które sobie postawiła, jest z pewnością prawdziwa: polscy jeńcy wojenni mieli być kartą przetargową w sporze o granicę polsko-radziecką. Natomiast odpowiedź na pytanie, dlaczego decyzja o ich zamordowaniu zapadła dopiero - i akurat - w marcu 1940 roku, wypada uzupełnić przypomnieniem twierdzenia Borysa Sokołowa, że w obliczu przyszłego sojuszu Moskwy z Zachodem (w tym również z emigracyjnym rządem polskim), po oczekiwanym przez Stalina uwikłaniu się Wehrmachtu w wojnę pozycyjną we Francji i zaatakowaniu Niemiec przez Armię Czerwoną, "w żadnym wypadku nie należało oddawać rządowi Sikorskiego polskich oficerów. Nie można też było ich nie oddać. Pozostawało w tajemnicy ich wymordować, a później powiedzieć, że przepadli bez wieści albo zostali zwolnieni i wydaleni gdzieś daleko, np. do Mandżurii".

Soprunienko, a prawdopodobnie początkowo również Beria, nie rozumiał, że Stalinowi - odkąd zaczęło mu się wydawać, że zbliża się chwila realizacji jego zamysłu strategicznego, a przy tym wyzbył się już złudzeń, że polski rząd ustąpi w kwestii granicy - zależy nie tylko na zlikwidowaniu polskich oficerów zawodowych, ale także, a może nawet przede wszystkim, polskich elit cywilnych, które będzie mógł zastąpić swoimi kadrami po zajęciu okupowanych przez Niemców terenów Polski. Dlatego propozycja Soprunienki została odrzucona i jeńców zabito, a nie zesłano na roboty. Przy okazji dyktator mógł dać upust zemście za 1920 rok, 

"Głównym celem, do którego dążyłoby państwo sowieckie w tym konflikcie [z państwem kapitalistycznym], byłoby wywołanie w tym kraju rewolucji socjalistycznej [...]. Zgodnie z zasadą solidarności proletariatu niscy szarżą żołnierze przeciwnika wzięci przez Sowietów do niewoli mogliby oczekiwać "braterskiego" przyjęcia [...] i politycznej "reedukacji" według zasad filozofii komunistycznej lub też zaproszenia do natychmiastowego wstąpienia w szeregi proletariatu [...]. Sytuacja byłaby jednak zgoła różna, gdyby w niewolę zostali wzięci oficerowie, którzy w większości przypadków nie należą do proletariatu i nie dadzą się nawrócić na komunizm jedynie przy pomocy teoretycznych pouczeń. Dlatego też oficerowie zawsze traktowani byliby przez władze sowieckie jako wrogowie klasowi. [T. A. Taracouzio,The Soviet Union and the International Law: A Study Based on the Legislation, Treaties and Foreign Relations of the Union of Socialist Soviet Republics, The Macmillan Co., New York 1935].Już 8 marca z Kozielska wywieziono czternastu jeńców, w tym pułkowników Stanisława Libkinda-Lubodzieckiego, prokuratora, i Augusta Starzeńskiego, byłego attaché wojskowego przy ambasadzie polskiej w Brukseli. Po trzech dniach podróży dowieziono ich na dziedziniec więzienia NKWD w Smoleńsku.

Początkowo do budynku wprowadzono tylko pięciu jeńców, lecz po chwili dołączono do nich jeszcze czterech. Pozostałych wepchnięto do specjalnego autobusu więziennego i wywieziono w nieznanym kierunku. Rodziny i władze polskie nigdy więcej o nich nie usłyszały. Podobnie jak o ośmiu spośród tych, którzy weszli do więzienia. Z tych czternastu jeńców ocalał tylko Libkind-Lubodziecki.

14 marca w gabinecie wspomnianego już Kobułowa odbyła się narada organizacyjna w sprawie wykonania decyzji Biura Politycznego z 5 marca.

16 marca zawieszono korespondencję jeńców.

1 kwietnia z centrali NKWD w Moskwie wysłano do obozu w Ostaszkowie pierwsze trzy listy z nazwiskami oficerów przeznaczonych do zgładzenia.

Operacja się rozpoczęła.

Pierwsze strzały do polskich jeńców padły 4 kwietnia w Katyniu.

 

 

Vote up!
5
Vote down!
0
#1422423

Dziękuję za tak obszerne komentarze. Sądopełnieniem mojej notki i rozszerzają wiedzę.

Pozdrawiam

Vote up!
4
Vote down!
0

krzysztofjaw

#1422426

2 razy edytor wcina mi komentarz. Co z niego zapamiętałam dziś w mojej rocznicowej notce będzie. Tam będzie również odpowiedź na Twoje "Pozostaje mi tylko dziś wołanie o jak najszybsze znalezienie winnych zamachu i odpowiednie ich ukaranie” ...

 

Pozdrawiam.

 

Vote up!
3
Vote down!
-1

contessa

___________

"Żeby być traktowanym jako duży europejski naród, trzeba chcieć nim być". L.Kaczyński

 

 

#1422441