Święcenie noży, pszenica i kąkol i przyjaciel miluś
W czerwcu 1943 r. gruchnęła wieść, że Niemcy spalili wieś Beheta, powiadano, że to odwet za wysadzenie w powietrze dwóch pociągów niemieckich, jeden w Chobułtowej, a drugi w Owadnie. Worek nieszczęść rozwiązał się na świętych Piotra i Pawła, w czerwcu 1943 r., kiedy to Ukraińcy zaczęli, coraz częściej i śmielej napadać na Polaków, w takich stronach jak Swojczówka. U nas póki co, wciąż było spokojnie.
W Kohylnie mieszkała polska rodzina Drabików. Mój brat Leonard, który ożenił się z Heleną Roch, Polką z Zastawia – Kohylno, znał tamtejszych Polaków, w tym Drabików. To właśnie Drabik opowiedział mu, co osobiście widział i słyszał w prawosławnej cerkwi w Kohylnie, mówił tak: „Gdy sprzątaczka była w cerkwi, ja niepostrzeżenie ukryłem się na chórze i tam sobie przez jakiś czas siedziałem. Gdy rozpoczęło się prawosławne nabożeństwo, na własne oczy zobaczyłem, że w koszach przygotowanych do poświęcenia przez prawosławnego popa, zamiast przygotowanego ciasta, zwanego potocznie: ‘paski’ znajduje się dużo ostrych narzędzi. Za chwilę odbył się sam obrzęd poświęcenia tych narzędzi.” . I dodał: „Leonarko, ja uciekam za granicę, bo boję się, że te poświęcone w cerkwi narzędzia, mogą być użyte przez Ukraińców, przeciwko nam Polakom! . Brat zaraz wrócił na Teresin, zaszedł też do naszego domu i opowiedział, co usłyszał od Drabika. Nasz tatuś Jan zaczął się nad tym zastanawiać i powiedział: „Nie, Kohylno to się na nas nie rzuci, ale przyjdą Hucuły z innych stron i tych się trza bać, ci mogą nas mordować.”. Ale brat mój nie dawał się przekonać i tak powiedział: „Tatuś ja jednak wierzę, że Drabik mówił prawdę i Kohyleńcy mogą nas napaść brońmy się, róbmy jakąś organizację.”. Ale nasz tatuś zaraz mu przerwał i zdecydowanie zabronił mówiąc: „Nie pozwalam, nie będziemy naszych rąk maczać w ruskiej krwi!”. W tej sytuacji, pomimo tak groźnych znaków, zapowiadających w przyszłości, coś bardzo niedobrego, nadal nasza społeczność, nie zdobyła się na jakąkolwiek organizację w rezultacie nadal trwoniono cenny czas i nie zorganizowano żadnej samoobrony.
Niedługo później do naszego domu przyszedł nasz sołtys Ukrainiec Środa i jak zwykle rozsiadł się wygodnie w pokoiku przy kuchni i spokojnie rozmawiał z naszym tatusiem. W pewnym momencie powiedział tak: „Rusiecki słyszeliś Ty, że budem plewety kąkil?”. A tatuś od razu do niego: „Środa a kto ten kąkilem bude?!”. A Środa bez żadnego zażenowania powiedział tak: „A wy!” . W tym momencie pokazał palcem wprost na mojego tatusia Jana. Ledwie skończył, mój brat Leonard porwał go za fraki i tak nim huknął o ścianę naszego domu, aż się cały zatrząsł. Pomyślałam sobie w sercu: „A daj mu tam dobrze, aby popamiętał!”. Ale tatuś zaraz krzyknął na niego i nie pozwolił zrobić mu krzywdy. Środa wiał z naszego domu, tylko się za nim kurzyło, nawet nie miał czasu się obejrzeć.
Pod koniec czerwca 1943 r. do naszego domu przyleciały siostry: Sabinka i Helenka Nowaczyńskie, były bardzo przerażone. Zaczęły z miejsca opowiadać, jak ostatniej nocy z soboty na niedzielę, do ich domu przyjechali Ukraińcy i pod przymusem zabrali z domu ich tatusia, którego następnie brutalnie zamordowali, a ciało porzucili w lesie. Znalazły bowiem ciało zmasakrowanego ojca, był pobity, miał obcięty język i wydłubane oczy, na koniec dobili go strzałem w tył głowy. Widać było po śladach, że jeszcze się trochę czołgał, potem wyzionął ducha. Zaraz jego brat Jan Nowaczyński lat około 26, wybrał się we wskazane miejsce i przywiózł ciało do domu. Natomiast ja i mój brat Leonarko, obmyliśmy je starannie i ubraliśmy na ostatnią drogę, a już w poniedziałek ks. Franciszek poświęcił trumnę przed Kościołem. Sama uroczystość pogrzebowa odbyła się na cmentarzu, ale nawet tam, Polacy nie czuli się już spokojni. Mój brat Leonard zauważył bowiem w pewnym momencie, zbliżających się drogą ukraińskich policjantów, nie miał już złudzeń, co do ich intencji, dlatego skoczył bystro do rowu, a stamtąd na drogę i chodu do domu.
Tymczasem Ukraińcy rzeczywiście wczepili się ojca już na cmentarzu, aby zawiózł ich na Dominopol. Ale ojciec mając złe przeczucia, wymawiał się jak mógł, tłumaczył że ma dzieci i nie może ich tu zostawić, musi je przecież odwieść do domu. Pytali także o syna Leonarda, a widząc że nic nie wskórają, dali mu wreszcie spokój. Tym razem się udało, ale od tej pory nasz tatuś ukrywał się poza domem. Właściwie poza mną, która miałam małe dziecko, wszyscy kryli się po sadach, ogrodach i polach. Zapamiętałam jedną z tych dramatycznych wówczas rozmów: „Ty masz inne nazwisko, to ciebie nie będą ruszać!”. Nasz tatuś nie miał jednak już żadnych złudzeń i od razu sprostował: „To nie o nazwisko chodzi, tylko o to, że kogo Ukraińcy w domu zastaną to zabiją, a jeszcze będą męczyć! Chowajcie się wszyscy, gdzie kto może, ale zawsze osobno, niektórzy może wtedy zginą, ale nie wszyscy.”. Przypuszczam także, że Wila i jego rodzinę Ukraińcy zamordowali tej samej nocy, co Władka Nowaczyńskiego. To była bardzo bogata rodzina polska, mieszkająca zaraz za lasem w ukraińskiej wsi Beheta. O ich tragedii dowiedziałam się od naszej rodziny na Teresinie.
Tego dnia (zapewne było to 4 lipca 1943 r.), mój tatuś Jan wybrał się do Kościoła na sumę, jak zwykle na godzinę 11.00, a przechodząc obok domu Andrzeja Rusieckiego, spotkał go i razem udali się na nabożeństwo. Tego dnia do Kościoła przybyły nieprzeliczone tłumy, ludzie wiedzeni jakby złym przeczuciem, czując że w powietrzu wisi coś niedobrego, przybyli do swojej ukochanej Królowej i Matki, chyba ze wszystkich stron rozległej parafii. Nawet nasz tatuś wspominał potem, że taka moc wiernych, przybywała tylko podczas wielkich uroczystości odpustowych. Gdy Polacy gorąco się modlili, wypełniając świątynię od środka i oblegając na zewnątrz, 12 uzbrojonych Ukraińców na jednej furmance zajechało do sklepu Andrzeja Rusieckiego. Dowodził nimi oficer w stopniu pułkownika w polskim mundurze wojskowym, a widząc gospodynię Bronisławę, żonę Andrzeja, zarządzili dla siebie poczęstunek. Podała im zaraz kiełbasy i wódki, zauważyła że jedząc łapczywie, co chwilę nerwowo spoglądają na swoje zegarki.
Tymczasem nabożeństwo w swojczowskim Kościele, powoli dobiegało końca i pierwsi wierni zaczęli wysypywać się na zewnątrz świątyni. Ukraińcy widząc ten ruch, zerwali się jak poparzeni i zaraz podjechali furmanką pod kościół, zanim jednak dotarli, wielu ludzi było już kawałek stąd, jeszcze tylko ostatnie grupy opuszczały mury kościoła. Ukrainiec zaczął jednak krzyczeć na cały głos: „Ludzie zaczekajcie, mam wam coś ważnego powiedzieć!”. Gdy wielu rzeczywiście zatrzymało się i czekało tych nowin, w tym także mój tatuś Jan, on tak zaczął ponownie mówić: „Powiadomcie wszystkich, że za tydzień, w następną niedzielę, do kościoła w Swojczowie przyjedzie polski ambasador i będzie miał ważną przedmowę. Będzie też zapisywał do wojska wszystkich chętnych, a kto będzie chciał, otrzyma broń dla własnej obrony! Widzicie bowiem, co się dzieje, a tak będziecie mogli się bronić. Przybądźcie wszyscy kto może!”. Gdy tatuś to usłyszał, od razu mu się to nie podobało, przeczuwał coś niedobrego. Dlatego nie zatrzymywał się tam dłużej i nawet nie wdawał się z nimi w dyskusję. W domu zaś opowiadając nam wszystko, w tym także mi, podsumował to wymownie: „Ja im nie wierzę, coś oni to innego planują!”.
Przez następny tydzień, było u nas na Teresinie, wyjątkowo spokojnie, taka swoista „cisza przed burzą”, naprawdę coś w tym popularnym powiedzeniu jest, bowiem i w tamtych okolicznościach i w tamtych dniach, nic się właściwie szczególnego nie działo. A jednak ja, moja rodzina i wielu mieszkańców naszej kolonii, wszyscy czuliśmy pod skórą, że coś niedobrego się szykuje, że coś niedobrego lada dzień może się wydarzyć. W każdym razie coś wisiało w powietrzu, ludzie to czuli i zachowywali się dość niespokojnie.
Częściej się ze sobą spotykali i naradzali między sobą, szeptali po cichu to i owo, nikogo robota się nie trzymała. Ludzie nie mieli chęci pracować, nawet nasze psy, jakby coś wyczuwały, bowiem jak nigdy w całej wsi, wyły po całych nocach. To stawało się naprawdę trudne do zniesienia, chwilami dosłownie. Dla przykładu, gdy słyszałam naszego psa, jak przejmująco wyje na naszym podwórzu, to niemal przechodziły mnie dreszcze i ogarniał mnie jeszcze większy niepokój. Próbowałam się uspokajać, wmawiając sobie, że nasz duży i groźny wilczur miluś po prostu jest głodny, więc co chwilę wynosiłam mu coś do jedzenia. Ale to nie pomagało, bowiem nasz kochany miluś nadal wył głośno i żałośnie. Nie pamiętałam, aby wcześniej kiedykolwiek wył tak jak teraz, tym bardziej, żeby kiedykolwiek wcześniej, niemal wszystkie psy na naszej kolonii, wyły tak żałośnie i przez tyle dni. I wtedy i jeszcze dziś, daje mi to wiele do myślenia, ufam że wobec tego wszystkiego, co się później wydarzyło, nie był to przypadek, ale wprost niezwykły znak dany nam z Nieba. Znak, zapowiadający właśnie te krwawe misteria, które potem z całą mocą wystąpiły i tę żałobę, która właściwie trwa po dziś dzień. I te stworzenia to czuły, jakże więc mądrym i dobrym stworzeniem był nasz kochany miluś. Tak jak większość innych czworonogów, został zastrzelony, bądź zarąbany, podczas nocnego pogromu mieszkańców naszej kolonii w sierpniu 1943 r.. [fragment wspomnień Janiny Topolanek z d. Rusiecka z kolonii Teresin na Wołyniu]
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 1818 odsłon
Komentarze
w oczach Pana
19 Listopada, 2015 - 20:46
w oczach Pana
sami się potępili zdziczali rezuni
w oczach miłosierniego Pana
"święcąc" na ołtarzu Przemienienia
zbrodnicze narzędzia Szatana
jan patmo