Z pamiętnika podchorążego. Przysięga

Obrazek użytkownika Satyr
Historia

Na początku września 1981 roku, tuż po ukończonych studiach, a więc niespełna 3,5 miesiąca przed wprowadzeniem stanu wojennego przez juntę Jaruzelskiego, – Andrzej Maliniak miał to nieszczęście być w wojsku. Dostał bowiem kartę powołania do wojska z obowiązkowym stawiennictwem. Miała to być dla niego „nagroda” za dość aktywną działalność w NSZZ Solidarność.

Wojskowa Komenda Uzupełnień przypomniała sobie o nim na 5 miesięcy przed ukończeniem 28 roku życia. Była to wówczas granica wieku dla poborowego, po której mogliby jemu „nagwizdać” – robiąc wpis w książeczce wojskowej: „Przeniesiony do rezerwy bez odbycia zasadniczej służby wojskowej”. Miał alternatywę: albo nie stawić się w jednostce, kategorycznie odmawiając wcielenia do wojska i stanąć przed sądem, co mogło skutkować wyrokiem co najmniej 3,5 roku w pierdlu, albo też stawić się i… utrudniać przez 12 miesięcy żywot politrukom, podważać przez nich wyznawaną ideologię marksistowsko-leninowską argumentami, wykpić ich mierną wiedzę z zakresu społeczno-gospodarczo-politycznego, tym samym osłabiać morale podchorążych na „szkółce”. Ponieważ Andrzej miał już żonę i córkę, mieszkanie, dobrą pracę – więc wybrał drugą ewentualność. Trafił do Szkoły Podchorążych Rezerwy (SPR) – szkolnej jednostki pancernej na północy Polski, która wchodziła w strukturę pułku zmechanizowanego. A co się w niej działo i co przeżył, opisał w swym pamiętniku, którego wybrane zapisy poniżej prezentuję.

 

Jak się później okazało, byłem najstarszy wiekiem tego poboru w całej „szkółce”. Towarzystwo niedoli miałem super-doborowe. Byli to w większości absolwenci uczelni ze Szczecina, Koszalina, Gdańska, Poznania, Warszawy, Łodzi, Bydgoszczy i Krakowa. W 75 procentach byli to antykomuniści i mieli już pewien staż na uczelniach w NZS-ie i współpracowali z NSZZ Solidarność. Dowództwo pułku i SPR-u sądziło, że podchorążowie poddadzą się indoktrynacji komunistycznej tak, jak żołnierze odbywający 24-miesięczną służbę wojskową – nie będący absolwentami wyższych uczelni. Ale przeliczyli się. Z nami nie poszło im tak łatwo, a określając bardziej precyzyjnie, – wcale nie poszło.        

Pod koniec października 1981 r. mieliśmy złożyć przysięgę wojskową. Wiedzieliśmy, że musimy „wykręcić jakiś numer”, który dowództwu pułku i ich przełożonym w okręgu na bardzo długo zapadnie w pamięci. I tak też się stało. Rodziny powiadomione, wielogodzinne upierdliwe musztry zaliczone, hala sportowa dla rodzin, które przybędą przygotowana, mundury wyprasowane, buty wyczyszczone, broń też, więc wszystko szło zgodnie z planem przygotowań do przysięgi. 15 procent stanu osobowego podchorążych z SPR-u miało po złożeniu przysięgi zapewnione 24-godzinne przepustki, a prymusi nawet 3-dniowe urlopy.

Rozpoczęła się ceremonia zaprzysiężenia nowego rocznika podchorążych. Orkiestra zagrała hymn państwowy, wciągnięto flagę narodową na maszt, dowódca pułku – pułkownik Michał Chaberstein wygłosił krótkie powitanie skierowane do przełożonych z Pomorskiego Okręgu Wojskowego (POW), zaproszonych gości wojskowych oraz przybyłych rodzin podchorążych. Wszystko – jak do tej pory – szło zgodnie z ceremoniałem i regulaminem. Padały kolejno komendy:
– Całość pułku… baczność!
– Poczet sztandarowy… przed front szyku – marsz!
– Podchorążowie składający przysięgę…  10 kroków na wprost – marsz!
– Podchorążowie wyróżnieni złożeniem przysięgi na sztandar… do sztandaru – marsz!
Wymaszerowało trzech podchorążych. Brakowało czwartego. Czwartym miał być pchor. Grzegorz Zawada. Komendant SPR-u zapytał:
– A gdzie jest czwarty? 
– W izolatce! – krzyknął któryś z podchorążych.
1200 żołnierzy i podchorążych obecnych na placu apelowym gruchnęło głośnym śmiechem. Ale „trepom” na trybunie honorowej nie było do śmiechu. Szczególnie komendantowi SPR-u i dowódcy pułku, który ryknął do mikrofonu:
– Dawać mi tu czwartego!

Nim się zorientował dowódca naszej kompanii „co jest grane” (a „zaskok” miał opóźniony przez gorzałkę), – wypchnęliśmy przed szereg największą ofermę „szkółki”. Nazywał się Gwidon Skubelski. On miał nawet problem z opanowaniem kroku marszowego. Potrafił maszerować tak, że robił wymach w przód lewej ręki w czasie robienia kroku… lewą nogą. Ludzie! – Co to był za widok! Dowódca pułku już miał pianę na ustach i był tak purpurowy na twarzy, jak burak ćwikłowy. Na co dzień był tylko… czerwony i wcale nie od długiego przebywania na mrozie. Wiedział już, co usłyszy po przysiędze od generała Macieja Baryły – swojego zwierzchnika ze sztabu Pomorskiego Okręgu Wojskowego, który stał obok niego na trybunie honorowej. A zajmował na niej sporo miejsca, bo ta „kruszyna” mierząca zaledwie 165 cm wzrostu ważyła co najmniej 120 kg. Nazwisko oraz zdrobniałe imię „Maciek” pasowało do niego, jak ulał.

Rzeczywiście ten prymus pchor. Grzegorz Zawada, który jako czwarty miał wystąpić do sztandaru, na godzinę przed ceremonią dostał biegunki, więc zaprowadziliśmy go do izby chorych. A skąd wzięła się nagle u niego tylko jednego biegunka? No cóż, różne były sposoby, by dostał rozstroju żołądka, zwłaszcza że był łasuchem na sernik, który mogliśmy kupić w naszej kantynie. Potrafił jeść go kilogramami. Także sernik nasączony stężonym roztworem… laxygenu. Już my, tzn. ja i dwóch moich kolegów – Jurek Masztalerz i Marek Wróbel o to się postaraliśmy, ponieważ ów podchorąży Zawada zasługiwał na to. W naszych rozmowach zawsze uważał, że ma rację. Wydziwiał, fantazjował, jak przystało na absolwenta wydz. politologii na łódzkim uniwersytecie. A przy tym popierał towarzyszy z PZPR i ideologię marksistowsko-leninowską. Nie dość, że był nazbyt gorliwy, wazelinujący kadrze, to na dodatek był „gumowym uchem” i „kablem”. W izbach podchorążackich mówiliśmy sobie o wszystkim bez ogródek. Także o naszym stosunku do PRL-u i junty Jaruzelskiego. Wielu chłopaków z czterech kompanii i ja też, – za przyczyną jego donosów wiele razy stawaliśmy do raportu karnego przed oblicze komendanta „szkółki” – porucznika Henryka Gradowskiego i jego zastępcy ds. politycznych porucznika Witolda Dziedkowa. Ponieważ nie byliśmy jeszcze zaprzysiężeni, nie podlegaliśmy ostrym karom regulaminowym, jak na przykład 24-godzinnym ZOMZ-em, tzn. Zakazem Opuszczania Miejsca Zakwaterowania czy kilkudniowym aresztem. Skutkiem stawania do raportu karnego było najpierw „zmieszanie” podchorążego z błotem, – łącznie z nazwaniem go pier**loną wszą polskiej armii, zapchlonym kundlem solidaruchem, wypierdkiem sk****syna Piłsudskiego i ch*jem darmozjadem na garnuszku ludowej ojczyzny. Wymieniłem tylko niektóre z epitetów i wyzwisk, bo ów komendant miał bardzo bogaty repertuar. Potem do akcji przystępował politruk por. Dziedkow. Wstawiał swój 15-minutowy płomienny i ideologiczny „wygawor” śpiewnym językiem z akcentem rosyjskim, który znaliśmy już na pamięć. A gestykulacja, jaką stosował – była o niebo lepsza od klauna w cyrku. Sądził, że spanikujemy i poddamy się „umoralniającemu” wykładowi. Podczas udawania, że go z uwagą słuchamy, sztuką było zachować powagę i nie wybuchnąć śmiechem, bo ta oracja kojarzyła się z tą, jaką uprawiali towarzysze na ple…, ple…, plenach KC PZPR. Na zakończenie raportu karnego por. Dziedkow przepytywał nas na wyrywki z czterech obowiązujących Regulaminów. W razie naszego potknięcia się na którymś z punktów regulaminu, obrywało się następną karę, którą najczęściej była PPK, tj. Praca Poza Kolejnością na rejonach SPR-u, najczęściej w godzinach nocnych. 

Ponieważ w tej „szkólce” nie obowiązywała „fala”, my z młodszego poboru świetnie dogadywaliśmy się ze starszymi służbą. Chłopaki byli światli i wiedzieli, że skoro dowództwo jest wobec nas bardzo upierdliwe, – bezsensem było być upierliwym wobec siebie. Świadczyło to o dojrzałości podchorążych, w przeciwieństwie do kompanii piętro niżej, gdzie byli skoszarowani żołnierze 2-letniej służby czynnej. Tam cały czas obowiązywała „fala” i starszy rocznik „pojeżdżał się” na młodszym roczniku tylko dlatego, że nieco później się urodzili.

Wesoły jak zawsze kolega podchorąży z wiosennego poboru kpr. pchor. Wojtek Pytel (choć młodszy wiekiem ode mnie, ale równy gość z Gdyni), pełniący wyjątkowo w tym czasie służbę podoficera dyżurnego… nie kwapił się zameldować dowódcy kompanii o tym, że jeden podchorąży wypadł ze stanu osobowego i jest w izolatce w batalionie medycznym. Wojtkowi „zwisało” czy go za to ukarzą czy nie. Dotychczas był tyle razy karany, że jedna kara więcej czy mniej, nie stanowiła dla niego problemu. Ale „trepom” z kadry i owszem. Zaczynały im powoli latać porteczki, bo ich awanse i nagrody pieniężne stały już pod pewnym znakiem zapytania. Tak więc ten nasz pierwszy „numer”, a dla kadry „wpadka” – nie przysporzył im splendoru. Ale nie był to nasz ostatni numer. Ten pierwszy była tylko „uwerturą” do następnego, który miał 1000-krotnie większy kaliber, a więc i dużo większą „siłę rażenia” Tak więc najgorsze dla „trepów” miało dopiero nastąpić.

Padła komenda:  
– Do… przysięgi!
Politruk Dziedkow rozpoczął rotę przysięgi: „Ja, obywatel Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej”…a my powtórzyliśmy zgodnym chórem. Dalsze frazy przysięgi także. Ale kiedy powiedział:… stać nieugięcie na straży pokoju w braterskim przymierzu z Armią Radziecką”, powtórzyliśmy: stać nieugięcie na straży pokoju. Wtedy politruk próbował sprytnie wybrnąć z sytuacji i dopowiedział: „w braterskim przymierzu z Armią Radziecką”. Ale naszej powtórki nie było. Tylko trzech „komuchów-wazeliniarzy” będących przy sztandarze powtórzyło i to ściszonym głosem. Politruk powiedział jeszcze raz ten sam fragment roty. I znowu cisza. Nawet ci trzej „komuchy-wazeliniarze” tym razem nie odważyli się otworzyć dzioba. Wtedy dowódca pułku płk Chaberstein gruchnął donośnym głosem:
– Co to ma znaczyć?! – Powtarzać mi tu! To rozkaz!!!
Oficer polityczny SPR-u powtórzył trzeci raz: „w braterskim przymierzu z Armią Radziecką”. Także zapanowała cisza. Widzieliśmy, że kadrę pułku i grubasów z POW doprowadziliśmy do wściekłości. Po kilku sekundach odezwał się politruk: „i w razie potrzeby nie szczędząc krwi ani życia…” – powtórzyliśmy z ochotą i pełną świadomością. Znając tę rotę na pamięć zauważyliśmy, że politruk przed chwilą pominął frazę: „i innymi sojuszniczymi armiami”. Zrobił to celowo, by nie spotkała ich kolejna nasza milcząca „powtórki z rozrywki”.

Dalsza ceremonia składania przysięgi przebiegła już bez niespodzianek. Ale smród został. „Trepowska” kadra postanowiła zatuszować ten incydent i jak byśmy dzisiaj powiedzieli, – zamieść sprawę pod dywan. Nie mogli przecież postawić 126 podchorążych przed sądem wojskowym, bo byłby to precedens nie tylko w LWP, ale w całym ówczesnym Układzie Warszawskim. Wówczas Sztab Generalny LWP musiałby postawić także przed sądem wojskowym wielu oficerów politycznych, dowódcę pułku płk. Chabersteina i komendanta SPR-u por. Grabowskiego za to, że zawalili szkolenie pod względem ideologiczno-politycznym. Że nie zadbali o nasze właściwe morale. A postawienie komendanta SPR-u przed sądem było niemożliwe, bo komendant „szkółki” por. Grabowski miał bardzo dobre koneksje w Sztabie Generalnym, skoro będąc zaledwie porucznikiem, – został komendantem prestiżowej Szkoły Podchorążych Rezerwy w Pomorskim Okręgu Wojskowym. Zresztą kiedyś się pochwalił, że jeśli ktoś na niego napisze skargę do Zarządu Politycznego POW, to on i tak wyjdzie obronna ręką, bo ma układy w Sztabie Generalnym LWP w Warszawie, a podchorąży wówczas będzie miał przejeb*ne do końca służby, a potem w życiu cywilnym.     

Po tym „politycznym incydencie” – jak to określili „trepy”, zdarzył się następny,… też planowany. Otóż w dużej hali sportowej podczas spotkania się z naszymi rodzinami przybyłymi na przysięgę, w tle rozmów sączyła się z głośników pułkowego radiowęzła niezbyt głośna muzyka wojskowa. W pewnym momencie „urwała się” piosenka pt.: „Myśmy są wojsko” po taktach refrenu:  
„Witaj Zosieńko, otwórz okienko na wschodnią stronę,
daj dla ochłody łyk zimnej wody – usta sprag…”   
… i rozległa się dość głośno jakże dobrze nam znana piosenka z tekstem Jacka Kaczmarskiego pt.: „Mury”. Przerwaliśmy dialogi z naszymi bliskimi i chóralnie zaśpiewaliśmy refren:

… Wyrwij murom zęby krat
    Zerwij kajdany, połam bat
    A mury runą, runą, runą
    I pogrzebią stary świat!...

Obecni w hali oficerowie młodsi kadry „szkółki” wpadli w panikę. Piosenka ta działała na nich tak, jak czerwona muleta na byka.
– Podchorążowie! – Cisza! To rozkaz!!! – ryknęli.
Ale nikt z nas ich nie słuchał, tylko jeszcze głośniej śpiewaliśmy. Do śpiewu przyłączyła się większość rodzin podchorążych. Po hali sportowej niosło się echo: …
a mury runą, runą, runą!...

W czasie, gdy Kaczmarski śpiewał kolejne zwrotki pieśni, „trepy” nerwowo poszukiwali jednego z naszych kolegów podchorążaków, który w wolnym od zajęć czasie pomagał prowadzić radiowęzeł politrukowi. A klucze do drzwi radiowęzła mieli trzej: politruk por. Dziedkow, nasz kolega pchor. Janusz Wierzba i żołnierz służby czynnej st. szer. Adam Bielecki. Ten trzeci był w tym dniu na 48-godzinnej przepustce. I dobrze, bo był „gumowym uchem” i „kablem”. Politruk por. Dziedkow w tym czasie siedział z generalicją w gabinecie dowódcy pułku i jak to było w jego zwyczaju,… zapewne chlał gorzałę z przybyłymi „trepami” z POW, bo za kołnierz jej nie lubił wylewać. Padło więc na naszego kolegę pchor. Janusza Wierzbę, że jest sprawcą kolejnego „numeru”. Poszukiwania sprawcy szybciutko się zakończyły, bo ów poszukiwany akurat siedział wraz ze swoją rodziną w hali, a przy ich stoliku także zawodowy dowódca kompanii – ppor. Lech Gorzelany, którego zaproszono na… szklaneczkę wódki, której nigdy nie odmawiał nikomu. Znany był nam z tego, że zawsze znajdował się tam, gdzie mógłby się za darmo napić, a w zamian za to był hojny w wydawaniu przepustek. Ale biada temu, kto wrócił z przepustki bez pół litra dla niego. Zatem Janusz Wierzba miał alibi stuprocentowe, że to nie on włączył to nagranie Kaczmarskiego, które wówczas było na liście „zakazanych piosenek”.

Mechanizm „akcji” z piosenką J. Kaczmarskiego był prosty. Chodziło o to, aby ta piosenka zabrzmiała w głośnikach w czasie, kiedy wszyscy podchorążowie będą ze swymi rodzinami w hali, a ten który ją „puści” również będzie wśród nas i swojej rodziny. Ot, takie… „zdalne” załączenie i wyłączenie tego nagrania.

Miałem zaprzyjaźnionego żołnierza ze służby czynnej – kpr. Mirka Osińskiego, który jako „nadworny” laborant w pracowni fotograficznej miał klucze do pułkowej ciemni fotograficznej. Od niego to za dwie paczki papierosów wypożyczyłem elektroniczne cztery zegary-czasowniki, które w ciemni fotograficznej służyły do czasowego załączania i wyłączania powiększalników fotograficznych podczas naświetlania papieru fotograficznego. Ich maksymalny zakres pozwalał załączyć lub wyłączyć żarówkę powiększalnika w zakresie od 1 sekundy do 30 minut. Moje zadanie polegało na zrobieniu małej w nich przeróbki oraz na odpowiednim ich połączeniu z przewodami zasilającymi magnetofony. Na wyposażeniu radiowęzła były dwa magnetofony szpulowe typu ZK-140T wbudowane w konsoletę wykonaną kiedyś przez żołnierzy dla potrzeb radiowęzła. Ale był także trzeci magnetofon. Kasetowy. Był on prywatną własnością naszego kolegi Janusza „radiowęzłowca”, który przywiozła jemu siostra, kiedy była wraz z jego matką w odwiedzinach na tydzień przed przysięgą. Przemycił go wraz z paroma kasetami do naszej izby podchorążackiej i powiedział o tym tylko mnie i jeszcze jednemu zaufanemu koledze w obawie, że nasz współmieszkaniec izby, tzw. gumowe ucho może o magnetofonie donieść do dowództwa. Podczas gdy ów donosiciel – Grzesiek Zawada poszedł do kantyny na swój ulubiony sernik, zrobiliśmy skrytkę w podłodze, wycinając delikatnie dwie klepki parkietu w podłodze pod jedną z szafek przyłóżkowych. Okazało się, że pod tymi klepkami było sporo wolnej przestrzeni, w której zmieściłyby się co najmniej 4 cegły. Wyjęte klepki dały się ponownie ułożyć na właściwym miejscu, choć z podpórkami i podklejeniem gumą do żucia.         

W przeddzień przysięgi ów magnetofon kasetowy udało mi się zgrabnie podłączyć i bez widocznych śladów na tylnej ściance konsolety schować do jej wnętrza, a było w niej sporo wolnego miejsca. Chodziło o to, aby od chwili załączenia całego układu, po upływie 20 minut wyłączyć magnetofon nr 1 z nagraniami wojskowymi i jednocześnie załączyć magnetofon kasetowy nr 3 z nagraniem „Murów” Jacka Kaczmarskiego, a po jego zakończeniu by został wyłączony. Wtedy powinien włączyć się magnetofon szpulowy nr 2 z melodiami żołnierskimi. Reszta należała do naszego kolegi, który pomagał prowadzić politrukowi radiowęzeł pułkowy. On to po przysiędze, po zdaniu broni i przebraniu się z munduru służbowego w mundur galowy,… załączył do gniazda sieciowego cały układ w radiowęźle, po czym pospiesznie udał się do hali na spotkanie ze swoją rodziną.    

Kiedy umilkły ostatnie takty tej piosenki, w głośnikach zabrzmiała piosenka o czterech pancernych i psie. Niby wszystko wracało do normy, ale to były tylko pozory. Domyślaliśmy się, że za całokształt naszych „numerów” w tym dniu czeka nas odwet kadry „szkółki”. Na skutki nie musieliśmy długo czekać. Anulowano podchorążym wszystkie rozkazy wyjazdu na urlop i przepustki oraz ograniczono czas widzenia się z rodzinami do dwóch godzin.

Na „pierwszy ogień” wzięto pchor. Janusza Wierzbę „radiowęzłowca”. Z nim to politruk por. Dziedkow, dowódca kompanii ppor. Gorzelany oraz kilku oficerów ze sztabu pułku wybrali się do pomieszczenia radiowęzła. Tam pobieżnie zlustrowali sprzęt i… zarekwirowali wszystkie szpulki z taśmami magnetofonowymi. Miały być… materiałem dowodowym w sprawie „Murów” J. Kaczmarskiego. He… he… he… Ale zapomnieli o kluczach do tego pomieszczenia, które miał Janusz. I całe szczęście, bo przecież trzeba było zdemontować układ czasownikowy, a przede wszystkim wymontować z konsolety magnetofon kasetowy Janusza. Godzinę po ogłoszeniu capstrzyku biegusiem w piżamie udałem się z Januszem na poddasze do pomieszczenia radiowęzła. Bez problemu udało się nam zdemontować układ zasilania czasownikowego i wymontować magnetofon kasetowy z wnętrza konsolety. Czasowniki i magnetofon schowaliśmy do wcześniej przygotowanej w naszej izbie skrytki pod klepkami parkietu. Musieliśmy to robić bardzo cicho, bo ta donosicielska gnida – Grzesiek Zawada mógłby donieść do komendanta.  

O godzinie 2 w nocy ogłoszono alarm i zarządzono intensywne ćwiczenia podchorążych w „małpim gaju” w ostrym świetle reflektorów stacjonarnych. Mieliśmy je aż do południa. Kto był w wojsku, to wie, co to za obiekt ten „małpi gaj”. Ale byliśmy twardzi. Oczywiście nie wszyscy. Mieliśmy satysfakcję, że kilku prymusów padło jak muchy po machnięciu packą. Śniadanie spożyliśmy w warunkach polowych. Wielkie słowo „śniadanie”. Była to zupa mleczna (makaron na rozwodnionym mleku), 4 kromki chleba, maleńka kosteczka margaryny i łyżka stołowa dżemu oraz gorzka czarna kawa zbożowa. Na obiad zaserwowano nam zupę mleczną (tą, która została ze śniadania), zaś na drugie danie śledzia z beczki z papką ziemniaczaną. Śledź był tak słony, że aż „darł za uszami”. Po południu zarządzono zajęcia przy sprzęcie w Parku Wozów Bojowych (PWB). Odstąpiono tym samym od codziennych popołudniowych zajęć teoretycznych w salach wykładowych. Jak powiedział dowódca kompanii ppor. Gorzelany, – sprzęt ma się tak świecić, jak psu jajca na przednówku. Kiedy w garażach huczały czołgowe podgrzewacze silników, zajęliśmy się czyszczeniem pancerzy przedziałów bojowych czołgów. Po około 15 minutach kilkunastu kaprali mechaników-kierowców ze służby czynnej na komendę ppor. Gorzelanego odpalili silniki. Podchorążowie nie mogli jeszcze samodzielnie jeździć czołgami, ponieważ byliśmy w trakcie trwania kursu na etapie teoretycznym. Ogromny garaż wypełnił się rykiem 620-konnych, 12-cylindrowych silników, a kłęby czarnych i siwych spalin wypełniły wnętrze garaży. Wyprowadzili czołgi na zewnątrz. Pogoda była wprost „wymarzona” do takich prac. Wiał zimny przenikliwy wiatr i z lekka zacinał deszcz, który po około godzinie zamienił się w ulewę. Ale dowódcy naszych czterech kompanii nadzorujący pracę nie wydali rozkazu przerwania prac przy sprzęcie. Sami grzali się w dyżurce PKT (Punkt Kontroli Technicznej). Tak więc z powodu niesprzyjającej pogody efekty naszej pracy nie były widoczne. Było to przyczynkiem do tego, byśmy po kolacji ponownie pokonali biegiem 600 metrów od naszego miejsca zakwaterowania do PWB i kontynuowali czyszczenie sprzętu. Około godziny 21:00 wróciliśmy do koszar. Złorzeczyliśmy „trepom”, ale kiedy przypomnieliśmy sobie „numery”, jakie „wykręciliśmy” i wściekłość kadry w dniu naszej przysięgi, lżej się robiło nam na duszy.  

Po capstrzyku upłynęło około 45 minut, gdy rozległ się tubalny głos podoficera dyżurnego „szkółki”:
– Alarm!!! Alarm!!! Alarm!!! 
Po 5 minutach staliśmy już z plecakami i OP-1 pod magazynkiem broni. Każdy pobrał przydzielony mu karabin Kałasznikowa, ładownicę z trzema magazynkami bez amunicji, hełm i maskę p. gaz. Wywieziono nas samochodami „Star 266” w nieznanym kierunku, a w deszczową i bardzo pochmurną noc trudno było się nam zorientować, gdzie nas wiozą…

 

cdn.

  

___________________________
Oparte na faktach. Imiona i nazwiska osób oraz miejsce akcji zostały zmienione.

Twoja ocena: Brak Średnia: 4.9 (16 głosów)

Komentarze

Jak żywo przypomina mi się sytuacja mojego najmłodszego brata.Po 22 m-cach słuzby Ojczyznie na kilka dni(pżdziernik81) i po zjedzeniu niemal całej metrówki krawieckiej dowiedział się że w nagrodę za wzorową służbe,on i jego koledzy mają słuzyć dodatkowo 3 m-ce.Akurat dokładnie te 3m-ce kończyly sie 15 grudnia roku pamiętnego.Służąc w WOP-ie na placówce w Krynicy został służbowo przeniesiony do Nowej Huty i tam spędził kolejne nie 3 a już 6 m-cy.Łącznie wiec ojczyznie odsłużył 31 m-cy i jak jeden mąż w dniu przejscia do cywila w nagrode dostali reglamentowaną wówczas odzież (ciepłe kalesony,skarpety,podkoszulki jak również ekstra talony na żywność.

Pozdrawiam

Vote up!
10
Vote down!
-2
#1450027

Przecież Twojemu bratu należały się pieniądze z MON-u w wysokości 6 razy średnia płaca krajowa!

 

Pozdrawiam,

    

Vote up!
8
Vote down!
-2

___________________________
"Pisz, co uważasz, ale uważaj, co piszesz". 

© Satyr


 

#1450029

trudno mi sie dzis do tego odnieśc, bo tego czy dostał nie pamietam,a i może się "nie przyznal"

Vote up!
8
Vote down!
-3
#1450031

Bardzo istotne jest kiedy odbywało się służbę, a i typ jednostki .

Cyborg - '72-'74 - zdjęty z drugiego roku studiów, zrobiony kierownikiem warsztatu naprawy sprzętu r.lok i łączności. Etatowy porucznik dostał się na WAT. 

Vote up!
3
Vote down!
0

#1450166

Ładniutka, podkolorowana powiastka dla tych którzy nie byli w wojsku i wychowali się na równie podkolorowanym "Krollu". Byłem w wojsku w latach 1980-1982. Służyłem jako zwykły szeregowy z poboru, miałem rownież do czynienia z kapralami i plutonowymi z SPR-u. Sam nie byłem doktrynowany przez kadrę, a książeczkę zsmp (100% pułku takie miało), trzymałem w woreczku z przyborami do czyszczenia obuwia. Nigdy nie uwierzę w numer z radiowęzłem, za takie coś winnego by po prostu w świetle prawa ukatrupili. "Rozrywkowe wojsko" z piosenkami w tle...u nas w pułku, pomimo wspomnianej fali, każdy wiedział co do niego należy i "w lesie" nawet stary pomagał młodemu, jak była taka potrzeba, aby pluton dobrze wypadł. Co do SPR, żołnierzyki raczej mierne (piosenkowe). Zdarzyło się pewnego razu, że nasz dowódca plutonu, sierżant- ciężko zachorował, pech chciał, trafił się przegląd całego pułku i na czele naszego plutonu stanął plutonowy SPR- śmiech na sali, nie znał podstawowych komend... dobra, koniec wspomnień, wiem że za chwilę mi się dostanie ;)

Vote up!
10
Vote down!
0
#1450065

A niby dlaczego miało by się dostać,każdy z nas ma inne spojrzenia na "służbę ojczyznie" i różne ale to różne rzeczy w tych czasach się działy.Wiem to nie tylko z autopisji,ale też kilka lat mieszkałem pod wspólnym dachem z  starszym oficerem LWP mianowicie moim teściem.

pozdrawiam

Vote up!
6
Vote down!
-1
#1450066

Słusznie napisał w swym komentarzu Józio. Każdy ma inne spojrzenie na sprawę. Ty masz takie, a Andrzej Maliniak inne. Co jednostka wojskowa, to inne rzeczy się działy.

Co do książeczek ZSMP, to może w pułku w którym służyłeś, miało je 100% stanu osobowego. Ale były i takie, a szczególnie na podchorążówkach, że w tym czasie było w nich dużo ludzi działających przed poborem w Niezależnym Zrzeszeniu Studentów (NZS), - takim odpowiednikiem robotniczego NSZZ Solidarność. Trudno twierdzić, że byli oni jednocześnie ZSMP-owcami, ponieważ NZS i ZSMP programowo i ideologicznie wzajemnie się wykluczały.

Osobiście znam kilku ludzi, którzy potwierdzili numer z radiowęzłem, jaki odwalili Andrzej Maliniak i Janusz Wierzba. Myślę, że powodzenie tego "numeru" mogli zawdzięczać swojej przebiegłości, pomysłowości i umiejętności. A to, że obyło się bez drastycznych dla nich sankcji, to zawdzięczają przede wszystkim niskiemu ilorazowi inteligencji kadry zawodowej. Przecież wystarczyłaby szczegółowa rewizja pomieszczenia radiowęzła, odnalezienie magnetofonu i zdjęcie odcisków palców z niego, a winni piorunem by się znaleźli. No i oczywiście zapadłyby surowe wyroki. A tak,... to "kiszka".
Wówczas panowała w wojsku taka tendencja wśród kadry zawodowej, aby nie wywlekać wszelkich afer na zewnątrz pułku. Podyktowane to było pazernością na awanse i dość wysokie nagrody pieniężne. W POW czy Sztabie generalnym nie lubili takich oficerów, co to nie radzą sobie z żołnierzami w podległych im jednostkach. Stąd zamietli sprawę pod dywan. 

Jeśli chodzi o plutonowego podchorążego z SPR-u, który w zastępstwie poprowadził wasz pluton, to jego brak znajomości podstawowych komend tylko potwierdza, że podchorążowie z SPR-u w większości traktowali służbę wojskową "na luzaczku" z koronną zasadą "tumizwisizmu". Ale Ci napiszę, że nie było tak we wszystkich jednostkach. Wiem coś o tym.

 

Pozdrawiam,

   

     

Vote up!
6
Vote down!
-2

___________________________
"Pisz, co uważasz, ale uważaj, co piszesz". 

© Satyr


 

#1450074

Co niektórzy powtarzają "wojsko to wykreślone z życiorysu 2 lata". Nic podobnego...pijana kadra w wojsku- pijani wojskowi w Casie pod Mirosławcem, pijany generał Błasik, po co nam wojsko poborowe, mamy zawodowców, drony itd...tumiwisizm. Wszystko to się pięknie wpisuje w całość. Teraz podsumowanie: https://www.youtube.com/watch?v=dRAIIfaJylY  , dodam-chciałbym tak w Polsce. Pozdrawiam

Vote up!
5
Vote down!
0
#1450085

Pomyłka w nazwie organizacji !

Socjalistyczny Związek Młodzieży Wojskowej - SZMW.

Vote up!
2
Vote down!
0

#1450164

Pisałem o ZSMP jako organizacji młodzieżowej dla cywilów, stąd porównałem ją do NZS-u. Analogicznie, kto przed poborem był w NZS-ie, a nie w ZSMP, to po wcieleniu do wojska, z oczywistych względów nie deklarował członkostwa w SZMW.

Ale Ty pisząc o komunistycznej organizacji młodzieżowej w wojsku - oczywiście masz rację, - był to SZMW.

 

Pozdrawiam, 

   

Vote up!
3
Vote down!
-2

___________________________
"Pisz, co uważasz, ale uważaj, co piszesz". 

© Satyr


 

#1450180

Źle oceniony komentarz

Komentarz użytkownika wilk na kacapy nie został doceniony przez społeczność niepoprawnych.. Odsuwamy go troszkę na dalszy plan.

nie napisal.
Ten kto ma pojecie o kacapskim LWPw w PRLu to tych klamstw nie lyknie.
Poziom wpisu rodem z ONETu. moze teraz autor zacznie pisac historyjki wiezienne i grypserske bo to ten sam poziom.
Zreszta autor jako oficer kacapskiego LWP przysiegal na wiernosc CCCPowi i dalej jest zwiazany t aprzysiega tak ze nie dziwia mnie jego tu wpisy i zachowanie.

Vote up!
4
Vote down!
-5
#1450119

Bardzo podobne do opowieści o dzialaniach w Solidarności niektorych "kombatantow"

Przed przysięgą wojskowa siedziałem w areszcie, z ktorego mnie wypuszczono na przysięgę, a potem znowu zamknięto do odbycia calej kary.

W LWP bardzo sprawnie przez cały czas działała żandarmeria i WSW, ktore zaraz by sie zajęły opisnymi tu przypadkami.

Ale oczywiście miło opisać "ludzkie oblicze" LWP i własne (autora wspomnień, nie Satyra) bohaterstwo w stanie wojennym.

 

Pozdrawiam

Vote up!
2
Vote down!
-1

cui bono

#1450077

... jakże się to mogło stać, że Ty jako jeszcze nieświadomy żołnierz (przed przysięgą), - mogłeś być ukarany aresztem?! Stosowanie kary aresztu w stosunku do żołnierzy będących na tzw. unitarce czyli w okresie szkolenia do czasu przysięgi - było wbrew wszelkim przepisom, jakie obowiązywały w latach 1976-1982 (do 13 grudnia). Chyba, że ciągnęły się za Tobą grzeszki z cywila, w co wątpię. Albo też przystawiłeś giwerę do brzucha jakiegoś "trepa", który Ciebie gnębił. Może napiszesz parę słów na ten temat?

Wbrew pozorom, czasy LWP na przełomie lat '70 i '80 były bardzo burzliwe i kadra zawodowa borykała się z olbrzymimi problemami w poskramianiu poborowych, którym pachniało obalenie komunizmu. Walczyła z utrzymaniem wysokiego morale i dyscypliny, ale metody za pomocą których chcieli to zrobić powodowały, że skutek był odwrotny od zamierzonego. Wiem, co piszę, bo właśnie w tym czasie też byłem powołany do służby w armii.

 

Pozdrawiam,

    

  

 

Vote up!
6
Vote down!
-2

___________________________
"Pisz, co uważasz, ale uważaj, co piszesz". 

© Satyr


 

#1450083

faktycznie wcześniej. Ale w 1980r byłem na długich i dużych cwiczeniach, juz jako oficer i dowodca kompanii (choc rezerwista) i nic nie słyszalem o zadnej liberalizacji w wojsku. Zmienilo sie tylko to, ze szef sztabu (pułku itp) mówił "obywatele oficerowie" zamiast jak poprzednio "towarzysze oficerowie".

Przypuszczam, że juz wiosną 1980r. byly to wojskowe przymiarki do wprowadzenia stanu wojennego, bo żolnierze (rezerwiści) byli traktowania dosłownie jak bydło, np. byli zmuszani do spania na manewrach w leśnych rowach, jeszcze zasnieżonych.

O żadnych protestach, czy obstrukcji  nie mogło być mowy.

Po tych manewrach udało mi się zakończyc kontakty z wojskiem i zostac skreslonym z ewidencji (chociaz ksiażeczki wojskowej mi nie zabrali).

Pozdrawiam

Vote up!
9
Vote down!
0

cui bono

#1450086