Albo geopolityka albo rozkład polityczny
Przez ostatnie dwa wieki przyzwyczajono Polaków do myśli, że władza rosyjska/sowiecka lub niemiecka będą trwały 1000 lat. Dlatego też przez te same dwa wieki przygotowywano nas do roli nie liderów, dowódców czy filozofów, lecz pośrednich wykonawców. W ciągu tych dwóch wieków przytrafił się nam 20-letni okres prawdziwej wolności i oddechu. Po okresie komuny okazał się wyspą na morzu niewoli, dlatego w polskiej świadomości nie posiada on ani należnego mu statusu, ani wystarczającej powagi. Dlatego też nie jesteśmy „panami” siebie, lecz niewolnikami i ofiarami narzucanych lub zapożyczanych systemów władzy. Czas to zrozumieć, bo od tego zależy nasza przyszłość.
Wstępując do UE też myśleliśmy, że będzie ona istnieć 1000 lat. A tymczasem okazuje się, że ani Unia od samego początku nie gwarantowała nam honorowania naszych potrzeb, ani dziś nie zabezpiecza ich NATO. Unia miała być „ekonomiczna”, a stała się „polityczna” i być może dlatego rozkleja się jak dawny ZSRS, natomiast wokół NATO zbyt dużo zebrało się dywagacji i nazbyt wiele zapewnień o jego gwarancjach – przy oczywistej słabości klauzuli artykułu 5 Traktatu Północnoatlantyckiego. To wszystko powinno wywoływać określony dysonans, który w normalnej sytuacji pobudza odruchy samoobronne. U nas dzieje się odwrotnie: łagodzony jest spolegliwością i wymuszona naiwnością wypracowaną najpierw w okresie zaborów, odnowioną w PRL, a obecnie utrwaloną za pomocą zachodniego mitu. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze czynnik pogrążający: brak identyfikacji z własnym państwem, z własną kulturą, a szczególnie z historią – nauczycielką życia, której generalnie nie znamy. Paradoks polega na tym, że jednocześnie zagłębieni w tej postawie nie wyobrażamy sobie utraty czegokolwiek: ani wyimaginowanego statusu, ani werbalnej wolności, ani stanu posiadania, ani państwa, które traktujemy jak nieswoje. Nie wyobrażamy sobie i oczekujemy cudu.
Na dodatek zakodowani w swoich uzależnieniach zachowujemy się sztampowo w Polsce i za granicą. I zostało. Tak nas zobaczyli, tak ocenili i tak zaklasyfikowali. Emigracja zarobkowa okresu posolidarnościowego wyrobiła nam markę „złotej rączki”, albo pijaka. Mamy dobrze pracować, i już to robimy, z tym że lepiej wychodzi nam na obczyźnie, niż w ojczyźnie. W obszarze myśli zatrzymaliśmy się na poziomie doraźnej radości i wszechogarniającego zapomnienia: jak Amerykanie, to też do końca świata, jak Niemcy, tyle samo. Rosję krytykują wszyscy, a więc my jeszcze bardziej – na pokaz. Nie rozpatrujemy swojego geopolitycznego położenia, nie wyciągamy geopolitycznych wniosków, idziemy za falą fali i oczekujemy nagrody. Nie ma refleksji, że na przykład kultura lądowa polskiej kulturze odpowiada bardziej, niż morska nacechowana specyfiką handlu. I nie są to poszlacheckie dyrdymały, lecz cecha naszego charakteru narodowego. Owszem, handel jest krwiobiegiem każdej gospodarki, ale jego specyfika albo niszczy kulturę współżycia, albo obniża poziom kulturowy. Handel nie może być tym chamem, który rozwala dobre obyczaje. Ktoś może zapytać, co to są dobre obyczaje, skoro za nimi kryje się taka sama brutalizacja życia, jak bez przysłowiowych „białych rękawiczek”. Kryje się, ale dobre obyczaje są zaporą przeciw zezwierzęceniu człowieka. Prof. Anna Pawełczyńska podkreślała, że jeżeli chcemy zmienić swoje życie, to nie byt powinien kształtować świadomość, lecz odwrotnie – świadomość powinna określać byt i kształcić ludzi odpowiedzialnych. Od zmiany tego paradygmatu zależy nie tylko nasza przyszłość, ale przyszłość całego świata. Nie dominacja jednego nad drugim wywalczana siłą, jaką wypracowała nasza cywilizacja, lecz mediacja z dominacją dobra globalnego. Ba, ale przecież i to również są jakieś dywagacje życzeniowe. Być może, ale w XXI w., globalizacja nie powinna doprowadzić do wojny każdego z każdym, a taka jest obecnie perspektywa, lecz warto zauważyć, że świat, chyba po raz pierwszy w swoich dziejach, ma okazje podnieść swój poziom refleksji i zobaczyć siebie w sposób całościowy – dostrzec wreszcie, że wszyscy możemy wspólnie żyć, oraz że wcale nie musimy się, jak dotąd, zabijać.
Owszem, ktoś powie, że to bzdura, bo świat taki był zawsze i zawsze będzie bezwzględny. Dobrze, podlega on działaniu siły i zła, ale jednocześnie państwa, które dążą do rozstrzygnięć siłowych, mimo wszystko tej wojny nie chcą, próbują się nawzajem i doprowadzają drugą lub wiele stron do momentu, z którego nie ma już wyjścia. Nie dlatego, aby pragnęły wojny, lecz po to, aby wymusić najpierw swoją supremację a potem ją zabezpieczyć. Czy przeciętne państwo potrzebuje nieustannego wzrostu PKB, czy statystyczny człowiek nie może zadowolić się odpowiednim standardem, który pozwoli każdemu spokojnie żyć? Naiwne? Być może, ale jednocześnie nie możemy zapominać, że wszyscy żyjemy w przestrzeni walki dobra ze złym. I tu pojawia się pytanie o sens życia. Żyjemy nie po to, aby się bezmyślnie tłuc, pokątnie spółkować lub ćpać albo chlać na umór, lecz chyba po to, aby w przestrzeni nieustającej dotąd walki wygospodarować miejsce dla siebie. Taki był cel wszystkich filozofów i systemów politycznych, niezależnie od stopnia ich brutalności. Takie też powinno być dążenie wszystkich ludzi, którzy powinni odebrać dobre i adekwatne, do wyzwań swoich czasów, wykształcenie. Propozycja taka nie wypływa ze słabości, lecz odwrotnie, z poczucia rozsądku i siły rozumu. Człowiek (kultura, cywilizacja) ponownie musi wyznaczyć sobie cel życia i odpowiedzieć na pytanie o jego sens. I nie jest to na pewno bogacenie się bez granic.
Wracając do spraw polskich, jeżeli nie chcemy stracić państwa ( w tej czy innej formie) i przestrzeni do własnego nieskrepowanego rozwoju, musimy stworzyć swoją myśl polityczną, państwową i wojskową (!), w której nie będzie miejsca na naiwność, niechęć do intelektualnego wysiłku i zwykłego kundlizmu. Ten realizm musi być skorelowany z dorobkiem kulturowym okresu jagiellońskiego, ale bez kolonialnych domieszek zachodnich i ze świadomością obecnego piastowskiego położenia naszego państwa. Owszem, to skomplikowane, ale równie skomplikowane jest nasze położenie geopolityczne.
Wiele razy w swojej publicystyce podkreślałem ważność geopolityki, która najszybciej rozjaśnia w głowach, oraz powszechną potrzebę jej znajomości i stosowania. W tym względzie bardzo polecam Rzeczpospolitą między lądem a morzem dr Jacka Bartosiaka, która opisuje zastany świat i nie spełnia kryterium, które wyżej nakreśliłem, ale jest pracą fundamentalną w naszym powojennym geopolitycznym położeniu. Z pewną przesadą można powiedzieć, że biorąc pod uwagę nasze nowe uwarunkowania i świat, w którym chcemy przetrwać książka Bartosiaka jest nowym Panem Tadeuszem naszych czasów i będzie dotąd, dopóki świat nie zmieni swojego podejścia do siebie samego. Bez jej znajomości i odwołania się do niepodległości II RP nie będziemy w stanie niczego sensownie ani sobie wyobrazić, ani zaprojektować. Książka jest bazą wyjściową, artykułuje wszystko to, o czym myśleliśmy, a nie zdołaliśmy do tej pory wypowiedzieć. Najpierw przeczytajmy ją a później spróbujmy odnaleźć drogę do własnej cywilizacji, z której jesteśmy prawie wszyscy. Bo najbardziej głupia rzecz, jaka się nam przytrafiła po 1989 r., to kontynuacja PRL i ucieczka od tożsamości i społeczeństwa, które uformowała II RP. Nie petryfikujmy i nie gloryfikujmy starej Europy, lecz idźmy w kierunku nowej. Nie poddawajmy się działaniu małości, lecz zwróćmy uwagę na wielkość swojej przeszłości.
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 181 odsłon