Moje wspomniena ze szkoły - felieton na początek Września.
Pierwszy Września to nie tylko rocznica wybuchu wojny, to także początek nowego roku szkolnego.
Swoją edukacje zaczynałem już w III RP, choć podręczniki do języka polskiego pisały jeszcze o tym, że mieszkam w PRLu, a niektóre atlasy geograficzne miały ZSRR i NRD na mapach Europy. Sama szkoła aż do reformy, w której została zmieniona w połączone gimnazjum z podstawówką, nosiła imię komunistycznego herosa.
Jako że moje dzieciństwo przypadło na okres raczkującego kapitalizmu, to zaopatrzenie było zdecydowanie leprze niż w poprzednim okresie. Tornistry, zeszyty i podręczniki już w latach 90-tych były kolorowe (jak chodziłem do liceum, już zaczęli robić okładki w konwencji japońskich komiksów), a rewelacją był sklepik gdzie można było kupić oranżadę czy "ciepłe lody" i paluszki za banknoty z Kopernikiem. Denominacja akurat zbiegła zbiegła się wraz z popularnością chipsów, batoników i innego kalorycznego badziewia.
Telefony komórkowe w tym czasie były synonimem bogactwa, i klasy wyższej, menadżerskiej. Dopiero pod koniec dekady "komórki" weszły do powszechnego obiegu, akurat jednocześnie z Tamagochi; w 8 klasie widziałem dziewczynkę z młodszej klasy, co nosiła cały pęk (sic!) zawieszonych na obręczy tych elektronicznych "stworzonek".
A propos' gadżetów... Kiedy chodziłem do podstawówki, posiadanie komputera było jeszcze czymś raczej niezwykłym, i sporo mówiło o statusie materialnym rodziców. Muszę przyznać, że dla większości moich kolegów przygoda z komputerem zaczynała i kończyła się na grach...
Dziewczyny, po wyrośnięciu z lalek, bawiły się rysowaniem "rewii mody" w zeszytach, a chłopaki, gdy wyrośli z żołnierzyków "G.I. Joe" i "resoraków", debatowali o wyższości Commodore 64 nad Atari, czy Amigi nad IBMem.
Co do nauki to było jak było: na języku polskim czytelnictwo było sukcesywnie wypierane przez oglądalnictwo wideo. Szło się po prostu do świetlicy, i w 2 godziny przerabiało "Krzyżaków" na postawie filmu Forda. Nawiasem mówiąc, brak posiadania VHSa w domu był powodem obniżenia swego statusu w grupie.
Innym fenomenem były masowe spędy do kina na szlagiery dużego ekranu, co było tradycją honorowaną już od czasu, gdy chodziłem do przedszkola. Robiło się zrzutkę, a potem szło na "Alladyna" czy "Króla Lwa", a po powrocie polonistka w przepływie pedagogicznej weny kazała nam streszczać fabuły i rysować scenki z filmu w zeszycie.
Kiedy chodziłem do liceum akurat wyrzucono "Quo Vadis" z listy lektur obowiązkowych, ale nasza nauczycielka, młoda idealistka, zmusiła nas do jej przeczytania. Ale i tak zawsze trzeba było zaliczyć ekranizacje, jak nie na wideo, to podczas kolejnego spędu do kina (zaliczyłem "Ogniem i Mieczem" w liceum).
Z przedmiotami ścisłymi było akurat zdecydowanie lepiej. Chemia i fizyka były na dobrym poziomie, tak w podstawówce, jak i w liceum, podobnie z królową nauk, matematyką, więc nie będę się tu rozwodził. Moje liceum, zamienione w profilowane (ech, te reformy...) szczyciło się posiadaniem Internetu w pracowniach informatyki, co w tamtych czasach było rzeczą rzadko spotykaną na prowincji.
Niedawno wróciłem w rodzinne strony aby zobaczyć jak wyglądała moja pierwsza szkoła. Boisko, zamiast obleśnego asfaltu, jest zrobione z jakiejś syntetycznej nawierzchni, podobnie jak bieżnia. Od zewnątrz budynek odremontowano, w auli płaskorzeźba (na całą ścianę!) ku czci komunistycznego herosa ciągle jest, choć już zamalowana. Na podwórku stary dzwonek przyczepiony do ściany zastąpiła kamera monitoringu, a autobus szkolny ma gdzie zaparkować. Dzieciaki mają książki i zeszyty jeszcze bardziej kolorowe niż za moich czasów (nie wnikam w zawartość), i mogą więcej korzystać z dobrodziejstw Internetu.
Mówiąc krótko, sporo się zmieniło na lepsze, nauczyciele nie są już tak obciążeni jak dawniej ze względu na niż demograficzny (w moich czasach efektem pomysłów ministrów edukacji było dzielenie sali gimnastycznej na ćwiartki, aby organizować W-F według nowej normy), tym bardziej mnie zadziwia niemoc edukacyjna. Ale to temat na inne rozważania...
(Podziękowania dla Marcina Janowskiego za inspiracje)
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 2967 odsłon
Komentarze
Re: Moje wspomniena ze szkoły - feliton na początek Września.
31 Sierpnia, 2009 - 22:00
To były czasy...
Pozdrawiam.
...Obnoszę po ludziach mój śmiech i bukiety
Rozdaję wokoło i jestem radosną
Wichurą zachwytu i szczęścia poety,
Co zamiast człowiekiem, powinien być wiosną. K.Wierzyński
...Obnoszę po ludziach mój śmiech i bukiety
Rozdaję wokoło i jestem radosną
Wichurą zachwytu i szczęścia poety,
Co zamiast człowiekiem, powinien być wiosną. K.Wierzyński
Re: Re: Moje wspomniena ze szkoły - feliton na początek Września
31 Sierpnia, 2009 - 22:12
jako zgred mogę napisać, że zaczynałem "przygodę" ze szkołą...
1 Września, 2009 - 12:34
... kiedy jeszcze na ścianach wisiały portrety Gomułki i Cyrankiewicza (w szkolnym przedstawieniu byłem, jako najwyższy w klasie, "Starym Rokiem 1969"), a skończyłem w sławnym roku 1980. Szkołę wspominam, jak ktoś inny wspominałby długotrwałe więzienie i to nad wyraz idiotycznie rządzone. Zarówno podstawówka, jak liceum należały do najlepszych w mieście, a mimo to napatrzyłem się na niekompetencję, niesprawiedliwość, faworyzowanie dzieci prominentów, promowanie postawy serwilistycznej i oczywiście meczącą indoktrynację. Na palcach jednej ręki mogę wyliczyć nauczycieli, którzy byli prawdziwymi pedagogami i którym zawdzięczam to, ze jakoś udało mi się zdobyć choc trochę wykształcenia. Wbrew szkole, nie dzięki niej.
------------------------- "Dixi et salvavi animam meam"
Oj Dixi
1 Września, 2009 - 15:04
mogę powiedzieć, skąd ja to znam. Szkołę też wspominam jak jakąś katorgę. Jako człowieka ciekawego świata, dociekliwego, no i dosyć krytycznego raziła mnie niekompetencja kadry nauczycielskiej. A rówieśnicy jako gościa, który a to nosił do szkoły jakieś przewodniki do oznaczania ptaków, owadów czy skamieniałości, no i czytał je gdzieś z tyłu sali lekcyjnej, traktowali jako jakieś kuriozum... Pamiętam również, jak odliczałem lata do końca szkoły. No i muszę przyznać, że najbardziej potworne było kilka miesięcy przed maturą.
A prawdziwą wiedzę zdobywało się poza szkołą... Powiem więcej, na podstawie własnych obserwacji (ile człowiek się nauczył w szkole, a ile na drodze samokształcenia), no i części moich co zdolniejszych rówieśników, już mając te 14-15 lat, doszedłem do wniosku, że przymus szkolny to zbytek.
pozdrawiam
Kirker prawicowy ekstremista
Kirker prawicowy ekstremista
zgadzam się, że "przymus szkolny" to idiotyzm, szczególni, jeśli
1 Września, 2009 - 16:06
... szkoły są państwowe. To system zbiurokratyzowany i niewydolny, promujący spolegliwe miernoty i wśród nauczycieli i wśród uczniów. Nawet najlepszy nauczyciel najwięcej uwagi i pracy musi poświęcać tym, którzy nie chcą się uczyć. Pamiętam, jak polonistka (zresztą wspaniała, wiele jej zawdzięczam) hamowała mnie czasem, żebym nie wyrywał do przodu, bo wszyscy muszą zdobyć swoje minimum wiedzy przed maturą.
------------------------- "Dixi et salvavi animam meam"
Dixi
1 Września, 2009 - 16:41
ja pamiętam w podstawówce typków, którzy tylko robili zamęt. Chodzili do szkoły i potrafili wszystkich w niej postawić na baczność. No i czy jest sens, żeby tacy do szkoły trafiali, co ani oni nie chcą się uczyć, ani ich rodzicie nie chcą ich do tej "budy" posyłać.
Od tego, czy dziecko chodzi do szkoły, czy do fabryki, kopalni czy na plantację, to są rodzice.
pozdrawiam
Kirker prawicowy ekstremista
Kirker prawicowy ekstremista
myślenie za rodziców nic nie da.
1 Września, 2009 - 16:54
Jeśli ktoś nie wyniesie z domu przekonania,że warto się uczyć, to szkoła będzie miała z nim tylko kłopot. Jeśli ktoś, mimo rodziców, będzie chciał się uczyć, to się postara. Zdolnego, chętnego i pracowitego dobra szkoła powinna wziąć, nawet bez czesnego (można to spróbować jakoś rozwiązać, na przykład przy pomocy fundacji). Jeśli rodzice nie dają sobie rady z dzieckiem, a chcą je wychować i wykształcić, to mogą, płacąc, posłać je do szkoły o specjalnym rygorze, w której pedagodzy są odpowiednio przygotowani i wyselekcjonowani do pracy z opornymi.
Nie odkrywam tu Ameryki, bo podobne systemy działały od wieków, zanim je "unowocześniono" i "poprawiono".
------------------------- "Dixi et salvavi animam meam"
Dixi
3 Września, 2009 - 15:01
tylko, że teraz pieniłaby się banda lewaków. Bo co to jest, żeby rodzic miał dużą władzę nad dzieckiem! Oni by jeszcze pokrętnie wykazywali, że wychowanie w pewnym rygorze prowadzi później do postaw konserwatywnych czy antydemokratycznych, dlatego nie można na to pozwolić.
Poza tym wiesz, dlaczego to lewactwo tak nie chce prywatnego systemu szkolnictwa? Przegraliby wtedy z kretesem. Nawet najgorsze ateusze posyłają dzieci do katolickich szkół. I nic dziwnego, że oni tak bronią państwowego systemu edukacji, bo wówczas mogą sobie eksperymentować na całej populacji.
pozdrawiam
Kirker prawicowy ekstremista
Kirker prawicowy ekstremista
za komuny w Polsce dzieci prominentów były posyłane do...
3 Września, 2009 - 15:10
...szkół prowadzonych przez zakony (a potem na studia za granicę). Komuchy wiedziały, co dobre. Dla nich, bo resztę mieli w d.
Inna rzecz, ze ta cała biurokracja związana z edukacją (os ministerstwa przez kuratoria po dyrekcje szkół) to były cieplutkie miejsca pracy dla rodzinki.
------------------------- "Dixi et salvavi animam meam"
Dixi
3 Września, 2009 - 15:28
tak samo jest i teraz. Cała reszta poddawana jest natomiast intelektualnej lobotomii. Jak się samemu nie pracuje, to zostanie się takim odmóżdżonym lemingiem. Tak to niestety wygląda. A tego państwowego systemu szkolnictwa nie ma co ulepszać, tylko trzeba sprywatyzować i znieść przymus. Wtedy będzie po krzyku. No i od razu kilkaset tysięcy biurokratów będzie musiało znaleźć inną pracę:)
A w sprawie biurokracji, to jednej rzeczy nie zapomnę. Jak to z partyjnego ramienia (Parada Oszustów konkretnie), dyrektor jednej szkoły został mazowieckim kuratorem oświaty.
pozdrawiam
Kirker prawicowy ekstremista
Kirker prawicowy ekstremista
nasz dyrektor liceum miał dwa samochody.
3 Września, 2009 - 15:46
Maluchem jeździł do szkoły, a tym prawdziwym, zachodnim na polowania z innymi komuchami. Jak się zrobiła "odnowa" (pamiętacie jeszcze tą nazwę na rozpierduchę w 1980-tym :)), to też się odnowił. Został... prezesem spółdzielni mieszkaniowej. O tak, za komuny nikt zdolny się nie zmarnował.
------------------------- "Dixi et salvavi animam meam"
Ja może aż tyle
1 Września, 2009 - 16:00
Ja może aż tyle napisałemo polonistach, bo z nimi miałem katorgę. Akurat ścisłowców i historyków miałem dobrych.
wbrew pozorom przedmiotów ścisłych łatwiej jest uczyć, włąśnie..
1 Września, 2009 - 16:20
dlatego, że są ścisłe, więc logiczne, a ocena może być obiektywna. Moja polonistka twierdziła, że lubi uczyć w klasach matematyczno-fizycznym, bo tam nikt nie stara się "lać wody" tylko prezentuje uporządkowane przemyślenie. Niestety utarło się myślenie, ze humanistów nie obowiązuje myślenie (co jest oczywiście nieprawdą), więc do klas humanistycznych poza naprawdę zainteresowanymi, szli (i pewnie do dziś idą) ludzie, którzy mieli kłopoty z matematyką i fizyka.
Nauczyciele matematyki tez mogą być uciążliwymi wariatami. Mieliśmy w podstawówce matematyczkę, której agresywny świr i czysta złośliwość, były znane kilku pokoleniom uczniów. Dawała dwóje za byle co: brak cyrkla, spojrzenie na zegarek... To tak jak na wojsku pułkownik stawiający stopień, jako średnią zawartości merytorycznej odpowiedzi i... postawy podczas odpowiadania. Dla odmiany nasza "Kochana Pani Wychowawczyni" podebrała (czyli - ukradła) nam wszystkie oszczędności z książeczek SKO (Szkolna Kasa Oszczędności - piszę dla tych, którzy nie wiedzą -polegała na tym, że swoje drobne pieniądze dawało się nauczycielce, co miało uczyć oszczędzania, a ta wypełniała książeczkę ucznia i wpłacała wszystko do PKO). Ależ to wychowawcze!
------------------------- "Dixi et salvavi animam meam"