Cz.XIV. Po wojnie: ANGLIA, ARGENTYNA, CHILE i PERU

Obrazek użytkownika Jacek K.M.
Historia

W okolicy San Francisco w Kalifornii, mieszka 90 letni weteran II wojny światowej. Po wielokrotnych prośbach Pan Zdzisław J. Xiężopolski dał się namówić do napisania wspomnień o swoich życiowych przejściach i przygodach. Tam gdzie było to możliwe zachowaliśmy orginalny język Autora. W części XIV, wspomnień Autor opowiada o opuszczeniu Anglii i kontynuowaniu swojej powojennej tułaczki w Ameryce Południowej...

KONIEC WOJNY CO TU POCZĄĆ?

Był rok 1948. Mam w ręku dyplom Inżyniera Morskiego – i co dalej? Możliwości otrzymania pracy w tym zawodzie znikome. Ofiarują pracę w kopalniach węgla, także w kamieniołomach w – Australii. Trudno się zdecydować. Jeden z kolegów udał się na emigrację do Francji. Zabrał nową rodzinę i pojechał, tamże zmarł w wieku 96 lat siedząc w swym fotelu na kółkach. Inni emigrują do innych części świata.

Najwięcej amatorów jest na Stany Zjednoczone i Kanadę. Dostaję odprawę w wysokości 40 funtów, wraz z dokumentami tożsamości, które upoważniają mnie, po otrzymaniu wizy , do darmowego wyjazdu i ewentualnie powrotu na własną rękę, do prawie każdego kraju na świecie. Jako oficerowi przysługuje mi pierwsza klasa.

Otóż nie mam najmniejszego zamiaru zostać górnikiem, lub też łamać kamieni. Także perspektywa czekania 4 lata nie jest zachęcająca.

 ZAPACH ARGENTYNY...

Mówią, że Argentyna jest krajem przyszłości. A może by tam poszukać szczęścia? Sęk w tym, że nie znam języka hiszpańskiego , a w Anglii nie widziałem szkoły, gdzie mógłbym się go szybko nauczyć. Anglicy sądzą, że cały świat powinien nauczyć się angielskiego. No, ale Argentyńczycy są innego zdania. Koniec końców, aby wśród nich otrzymać dobrą pracę, trzeba władać ich językiem.

W międzyczasie musisz przyjąć pracę, gdzie pełne opanowanie języka nie jest konieczne, aż się nauczysz. Chodzą słuchy, że takim intratnym zajęciem jest spawanie. Nie mogę sobie wybić z głowy Argentyny! Złożyłem podanie o emigrację do Argentyny, czekając na wizę, żegnałem Marynarkę Wojenną. Mam jeszcze, jako pamiątkę dokument zwolnienia ze służby w stopniu porucznika marynarki.

WIĘC JEDNAK SPAWACZ?

Krótko mówiąc po złożeniu podania w konsulacie argentyńskim, czekając na wizę, wziąłem 3 miesięczny kurs spawania w British Oxygen Ca., zyskując punkt zaczepny na emigracji. Spawacz, według uzyskanych informacji, to fach poszukiwany i dobrze płatny.

Póżniej przekonałem się, że mówiono prawdę. Wynająłem pokoik przy rodzinie w pobliżu. Wyobrażałem sobie, że załatwienie mojego podania trwać będzie tyle ile kurs. Oczywiście często wyjeżdzałem do śródmieścia.

SPOTKANIE Z WŁADKIEM...

Pewnego dnia czekając w kolejce do Windmilu – był to teatrzk rewiowy urządzony na wzór paryskiej Folie Bergere, spotkałem Władka, kolegę z podchorążówki. , okazja to niezwykła, bo nie widzieliśmy się ze dwa lata.

- Zdzisiu, jak mi Bóg miły, co ty tu robisz? – wykrzykuje. - Ano, spragniony jestem widoku gołych dziewcząt - żartuję, a on na to: - Zostaw to, wstąpmy na jednego tuż obok i opowiesz co się z tobą dzieje- spełniłem jego życzenie przy kuflu piwa. - A gdzie mieszkasz?- zapytuje – A wynajmuję pokój...- przerwał mi w pół słowa -  Co ty będziesz się plątał po obcych ludziach, przyjedż do mnie. Mam duże mieszkanie, nie będziesz żałował. Bardzo cię proszę – dodał dając mi adres. Porozmawialiśmy ogólnie o życiu, o kilku kolegach, którzy wcześniej wyjechali do Polski, objętej sowiecką „opieką”. My tacy naiwni nie byliśmy. - Przyjedż jutro rano - spojrzał na zegarek. -O Boże już piąta. Wybacz mi, ale muszę lecieć za interesem - I wyleciał.

WŁADZIU I KOBIETY

Następnego dnia pojechałem taksówką pod podany adres. Miałem już dwie walizki przygotowane na emigrację. Władziu czekał. Ta elegancka część miasta przed wojną była zamieszkana przez zamożne rodziny. Mój przyjaciel zaczął opowiadać w jaki sposób tu się znalazł. Otóż wspólnie z byłym lotnikiem założył interes odnawiania, renowacji domów podniszczonych podczas wojny. Dowiedzieli się o tym, w którym teraz jesteśmy. Władziu obejrzał, policzył i dał wycenę właścicielce, młodej i bardzo ładnej kobiecie, którą ona przyjęła bez wahania.

Zauważył przy tem, że na pierwszym piętrze było nie zamieszkane od kilku lat mieszkanie złożone z dwóch sypialni, kuchni, salonu, łazienki i poniżej piwnicy z winem. Więc zapytał wyczuwając zgodę właścicielki, czy byłaby mu skłonna mu je wynająć, obiecując odnowić je bez opłaty. Pani zgodziła się bez namysłu. To mieszkanie, w lepszych przedwojennych czasach zajmowała kucharka, której córka była pokojówką, a mąż kamerdynerem-szoferem. Od początku wojny, dla przyzwoitości właścicielka zredukowała służbę. Została jedynie niańka syna i zajmuje teraz trzecie piętro.   – A mąż? – niedelikatnie zapytał Władziu. - Mąż znalazł jakąś lafiryndę w Wolwerhampton, gdzie ma fabrykę. Odwiedza rodzinę raz na rok. – Władziowi tylko w to graj, wprowadził się natychmiast. Urodzony przystojny kobieciarz oczarował panią w krótkim czasie. Opowiedziawszy to dodał: -Zostań tutaj, nie będziesz żałował.- I cóż jakie miałem lepsze wyjście, zostałem. 

KRÓTKI ROMANS...

Pani domu ma na imię Margaret, schodziła czasem na pogawędkę. Pewnego razu Margaret zaprosiła przyjaciółkę Ruth. Po kilku kieliszkach Ruth zaprosiła mnie do siebie. Przyjąłem. Następnego ranka, przy śniadaniu, powiada, że mieszka tu dla towarzystwa, a jej dom jest poza Londynem. Dowiedziałem się od Ruth, że Margaret jest bratanicą Lorda Chamberlain, byłego ministra spraw zagranicznych, a jej mąż, który odwiedza ją raz na rok, siedzi w Szkocji, gdzie ma stocznie.

Ruth zaprosiła mnie do swojej podlondyńskiej posiadłości. Przyjechałem pociągiem. Czekała na mnie, ledwo ją poznałem, w gospodarskim stroju, siedzącą na traktorze. Zaprosiła mnie na traktor mówiąc z uśmiechem , że to nie daleko. W głębi długiej uroczej alei, wyłoniła się iście lordowska posiadłość. Spędziłem tam z Ruth, kilka sielankowych dni i nocy...

ŻEGNAJ EUROPO... PŁYNĘ DO ARGENTYNY!

Niestety, nagle otrzymalismy telefon od Władzia. Moja argentyńska wiza nadeszła. Rozczarowana nieco Ruth, odwiozła mnie motocyklem. Rolls Royce zużywał dużo benzyny, a ta ciągle była racjonowana. Taki to był mój ciepły i zażyły kontakt z brytyjską arystokracją. Wcale nie żałowałem pobytu u Władka. Ale nadszedł czas wyjazdu do Argentyny.

Po kilkunastu dniach podróży luksusowy okręt pasażerski „Highland Chieftain” 17 marca 1948 roku dotarł do Buenos Aires, stolicy kraju, który znałem jedynie z cztytania szmatławych powieści o handlu „białym towarem”. Pasażerowie emigranci, w tej liczbie i ja, zostali poinformowani, że będą przez krótki okres czasu goścmi w hotelu, podczas sporządzania niezbędnej dokumentacji.

BUENOS AIRES... HOTEL DLA IMIGRANTÓW...

W liczbie kilkuset Włochów i około dwudziestu Polaków obydwu płci zostalismy skierowani do hotelu. Tam spotkało nas Polaków ogromne rozczarowanie. Po podróży pierwszą klasą, znależliśmy się w zupełnie innych warunkach. Szumnie nazwany hotel przypominał koszary, w których byliśmy zakwaterowani w Lidzie, z tą róznicą, że „sypialnie „ były o wiele większe, ale miały takie same piętrowe i gęsto ustawione żelazne łóżka. Wskazano mi jedno z nich wśród tłumu ludzi. Łazienka było tak samo zbiorowa, jadalnia okazała się dużą salą ze stołami bez obrusów i ławkami po obydwu stronach. Boże w co ja sie znowu wpakowałem! Kelnerów oczywiście nie było...

Pokarm przynoszono w kociołkach, z których pierwszy z brzegu czerpał dla wszystkich, przekazując kolejno jeden drugiemu. Wrażenie ogromnie przygnębiające. No ale cóż zrobić, jesteś teraz zwykłym imigrantem i musisz przyjąć co ofiarują. Chyba, że masz już kogoś, kto cię stąd wydobędzie, wtedy nie jesteś skazany na pobyt z tym mało uroczym pospólstwem. Tak spędziliśmy cały tydzień czekając, kiedy miłosiernie imiennie wezwią do biura ewidencyjnego, ponieważ opuszczanie „hotelu” bez niezbędnych papierów było surowo zabronione.

ZAPOMNIJ O ZDZISŁAWIE! MASZ NA IMIĘ- JOŚE...

Po kilku dniach i na mnie przyszła kolej. Skierowano mnie do jednego z licznych stolików, przy których siedzieli funkcjonariusze. Jedno krzesło było wolne więc je zająłem. Urzędnik podniósł głowę i zapytał:                                                           - Pan jest Polakiem?- co mnie mile zaskoczyło, bo spodziewałem się hiszpańskiego, którego w ogóle nie znałem. - Tak, jestem Polakiem- odpowiedziałem. - Nazwisko? Powiedziałem. - Proszę wyrażnie-. Obserwuję jego rękę i widzę, że kreśli „Księż...”  - Nie proszę Pana , trzeba przez „X”. Spojrzał na mnie i rzecze: - My tu „iksa” nie używamy. Musiałbym założyć oddzielną kartotekę, tylko dla pana. -Trudno proszę Pana, wszystkie dokumenty mam przez ” X”. Spojrzał na mnie przez dłuższą chwilę, odłożywszy pióro. Po namyśle pisze „Xsię..” - Nie proszę Pana, to „s” nie jest potrzebne - . Rzucił pióro, poczerwieniał, ręce jakoś zaczeły mu się trząść. Wstał sięgnął paczkę papierosów, wyciągnął jednego, zauważyłem, bez filtra.

Nagle błysneła mi myśl, w Danii, do której zawitałem krótko po wojnie angielskie papierosy były bardzo pożądane. Może więc i tutaj. - Pan szanowny pozwoli, że go poczęstuję - i wyciągnąłem paczkę eleganckich papierosów. Zawahał się chwilę, spojrzał na paczkę i przyjął. Podałem ognia, zaciągnął się. Wreszcie usiadł i już łagodniejszym głosem pyta:- Jak to z tym iksem? Położyłem paczkę na stoliku i powtórzyłem „iks”. Spojrzał ze zdziwieniem. - Niech będzie - Resztę napisał poprawnie. Zawahał się i zapytał: - A imię? Odpowiedziałem : „Zdzisław”. Odłożył z rezygnacją pióro i rzecze: - Najpierw ”X”, teraz „Zdzisław”, a innego imienia pan nie ma? - Ano nie mam - Zastanowił się chwilę , nagle wykrzykuje : - Józef! Po naszemu: Jośe..? Teraz sobie przypomniałem, że stryj poległy w wojnie z bolszewikami w 1920 roku był Józefem.                                                              - No niech będzie Józef...- zgodziłem się. Westchnął z ulgą i przy nazwisku pisze „Jośe”. No cóż, nie będę protestował. Dobrze, że chociaż uratowałem nazwisko! Przecież to hiszpański. Kiedy wejdziesz między wrony...                                        - A papierosy proszę przyjąć na pamiątkę - Reszta ewidencji poszła jak z płatka. I tak zostałem Józefem, a właściwie z wymową „Hośe” i Joseph („Dzozef”) po angielsku. Boże, czego to człowiekowi nie wmówią... 

WYNAJMUJĘ MIESZKANIE...

Na tablicy w „hotelu” były adresy miejsc, gdzie można było zamieszkać. Wybrałem na chybił trafił i z pomocą tłumacza, wezwałem za jego poradą, małą ciężarówkę. Miałem bowiem kuferek i dwie dość ciężkie walizki. Pokazałem mu kartkę z adresem. Było to niedaleko, zaledwie kilka bloków. Człowiek postawił bagaż i stanął wyczekująco przedemną. Chodziło oczywiście o zapłatę.

Wyjąłem portfel i pokazuję angielskiego funta. On macha ręką na znak, że nie przyjmuje i wskazuje na znak, że nie przyjmie i wskazuje na, tuż obok, biuro wymiany walutowej. Uśmiecha się, coś przy tym mówiąc.Nie zrozumiałem, ale domyśliłem się, że on tu poczeka. Wymieniłem 5 funtów i pokazałem mu otrzymaną sumę na znak, aby pobrał sobie należność. Wziął papierek, wydał resztę.

Zapukałem do drzwi, wyszła pani w średnim wieku, z nadliczbowymi kilogramami (tłusta). Porozumieliśmy się po polsku. Zaprowadziła mnie do pokoju z dwoma łóżkami. Powiedziała, że mieszka sama i tylko tyle może zaofiarować. Nolens volens, nie pozostanę tu długo w niepożądanym towarzystwie.

Wyszedłem na miasto aby coś zjeść. Napotkałem sklep z owocami i jarzynami. Wskazuję na banana. Nie rozumiejąc co sprzedawca mówi, wyciągnąłem rękę z pieniędzmi. Pobiera papierek i wydaje resztę. Ale banan to żaden posiłek. Ośmielony nieco wstąpiłem do napotkanej małej restauracji.

Nie będę opisywał co się działo, ale opuściłem lokal syty. Mój współlokator okazał się przyzwoitym człowiekiem, Polak, imigrant jak ja przybyły miesiąc wcześniej. Nie potrafił mi dać zadnych użytecznych wskazówek. Pomyślałem – każdy sobie rzepkę skrobie. Następnego dnia znalazłem pomoc. Było to polskie biuro stworzone do pomocy takim jak ja.

SZUKAM PRACY...

- A jaki miał pan zawód – pytają. Inżynier morski. - No bez języka trudno będzie coś odpowiedniego znależć. - A co jeszcze pan potrafi? - Jestem wykwalifikowanym spawaczem – odparowałem. - A to łatwiejsza sprawa. Dali mi adres jakiegoś miejsca remontu statków. Daleko to było. Wstałem o wpół do czwartej, aby tam dotrzeć na czas. Autobus, pociąg, drugi autobus, wreszcie motorówka na delcie rzeki Parana, albo początek rzeki La Plata, czy coś takiego, wpadającej do oceanu, w miejscowości o podobnej nazwie.

Było to nędzne miejsce do reperacji małych statków żeglugi rzecznej. Nie potrzebowali inżyniera, powiedzieli, że mogą mnie przyjąć na spawacza. Rozmowa odbywała się na migi. Ostatecznie przyjęli. Pracowałem cały tydzień i podziękowałem. Zapłacili. Już nie wróciłem, bo za daleko.

Próbowałem kilka miejsc na własną rękę, wreszcie znalazłem jedno w przyległym do Buenos Aires mieście, Avellaneda. Tam zostałem 4 lata i dostałem wreszcie stanowisko inżyniera, ale wtedy mówiłem już biegle po hiszpańsku. W Argentynie, Polonia była liczna i dobrze zorganizowana, ale ja, jak to ja, stroniłem od niej i w nic się nie angażowałem. Poznałem uroczą studentkę, Peruwiankę i jakoś przypadliśmy do siebie, ale o tym dalej.

UROKI ARGENTYNY

Pomijając niezbyt udany epizod pobytu w „Domu Imigranta” w Buenos Aires, nie mogę narzekać na mój los w Argentynie. Wprawdzie moje zatrudnienie było poniżej możliwości, ale dobrze płatne i umożliwiające życie „na poziomie” włącznie z rozrywkami jak opera, koncerty, kino, teatr i restauracja. Zresztą wymagania miałem skromne.

Nie martwiłem się zbytnio o przyszłość w przeświadczeniu, że nauczywszy się języka tubylców, nie będzie trudności zmienic pracę na lepszą. Jedyne co mnie tak naprawdę gnębiło to propaganda dyktatora/prezydenta Perona i jego zacnej małżonki Ewity. Tak było do czasu, kiedy „stanąłem na ślubnym kobiercu”. Moja sytuacja radykalnie się zmieniła. Zaszła potrzeba planowania na przyszłość.

Na domiar złego propaganda stała się bardziej ohydna, zwłaszcza po śmierci Ewity. Nazwano ją świętą. Stawiano ołtarze przy których różni pracownicy trzymali wartę. Zabalsamowaną nieboszczkę zamierzano umieścić w kryształowej trumnie, itp. Aż do przesady.

JENNY I JA PLANUJEMY PRZYSZŁOŚĆ

Poza tym Jenny, moja żona, zaczęła tęsknić za rodziną w Peru. „Tu jesteśmy sami” mawiałą. A więc – jedżmy do PERU. Tam mam wielu przyjaciół. Nie trudno będzie uzykać dobrą pracę. Zaczęliśmy przygotowania – i od razu napotkaliśmy trudności.

Był to rok 1952, kiedy w Ameryce senator McCarthy, który wszędzie widział wrogów, urządzał łapanki na komunistów. A Peru w wielkiej mierze podlegało Stanom Zjednoczonym, więc naśladowało tą samą politykę, krótko mówiąc – moje próby uzyskania wizy do Peru stały się bezskuteczne.

Petent jest Polakiem, Polska jest krajem komunistycznym, więc i on musi być komunistą. A takich Peru nie potrzebuje. Pisaliśmy do tych rzekomo wpływowych przyjaciół rodziny Jenny, ale i oni okazali się bezsilni. Co tu robić? Wymówiłem pracę i mieszkanie, okazuje się, że przedwcześnie i bez znajomści trudności. Pozostać tu wcale nie mamy ochoty.

Odzywają się głosy „Argentina para los Argentinos”. Jako ostatni wysiłek przedstawiam , 4 lata temu, tuż po imigracji, oficjalny dokument sporządzony przez adwokata stwierdzający, że nie jestem komunistą i wprost przeciwnie, przeciwnikiem systemu i uchodzcą przed nim – nie pomaga.

WYPRAWA DO CHILE

Po długiej dyskusji i rozważeniu faktów, postanowiliśmy ten kraj miodem i mlekiem płynący (bez ironii) zostawić i udać się do Chile! Tam zatrzymamy się chwilowo u przyjaciół Jenny i zobaczymy co dalej. Może nawet znajdzie się jakaś praca w międzyczasie. Zostaliśmy tam gościnnie przyjęci. W ciągu jednak 3 miesięcy pobytu, poszukiwania pracy nie dały spodziewanego rezultatu.

Sytuacja bez wyjścia: zostać nie można – brak pracy i widoków na jej uzyskanie. Wrócić do Argentyny – z „podwiniętym ogonem”? Jechać dalej do Peru, Jenny może jako obywatelka, ale ja? Chyba nie legalnie. Otóż to. Jedziemy do Puerto Wallarta(?), kupujemy dla Jenny bilet okrętem do Callao, Peru, a dla mnie do ostatniego portu chilijskiego, Arica.

Jest on tuż na peruwiańskiej granicy. Trzeciej klasy, aby łatwiej było się ukryć wśród tłumu, gdyby zaszła taka możliwość i ostatnią część podróży odbyć na gapę. Znajdując się u celu podróży – zobaczymy. Druga możliwość – to wysiąść w Arica i przejść granicę – dziki to i desperacki pomysł.

PŁYNIEMY NA PÓŁNOC

A więc zaokrętowaliśmy się na wspaniały statek pasażerski „Antoniotto”. Jenny dzieli kabinę z jakąś panią, mnie kierują na dół z hołotą. Wygląda to niezbyt wygodnie. Tak samo jak w argentyńskim hotelu, no i podobne towarzystwo, tylko w większej części włoskie.

Zajmuję dolne łóżko. Nademną jakiś stary, który rano czyści swoje gardło kaszląc, charcząc i plując przez 15 minut. Brrrr... Części operacji unikam biegnąc ze swoim ręcznikiem, mydłem, szczoteczką do zębów i przyborami do golenia, jedynymi artykułami które posiadam, do zatłoczonej umywalni.

Potem śniadanie i inne posiłki na wzór immigracyjno-argentyński. Resztę dnia spędzam na pokładzie lub pomieszczeniu, które z przesadą można by nazwać salonem przeważnie w towarzystwie Jenny. Sytuacja naprężona – wszak jedziemy w nieznane. Włosi jak to Włosi. Nieład, wrzawa, dzieci biegają krzycząc – coś niesłychanego. Ale zostawiają mnie w spokoju, ja także nikogo nie zaczepiam. Tak mijają trzy dni.

Czwartego dnia budzi mnie zwykła wrzawa. Wychodzę na pokład. Statek właśnie zarzucił kotwicę 3 mile od brzegu. Na nim kilkanaście domków wśród pustyni. Pustynia w całym tego słowa znaczeniu. Jak okiem sięgnąć piasek. Żółty, suchy piasek. Z dala widać pociąg pnący się w górę. Z odległości wygląda jak zabawka. Odzywa się głos: ARICA.

NIELEGALNIE DO PERU

Przebiega mi przez głowę myśl – i tu żyją ludzie? Przecież to nawet nie oaza. I – po chwili – tu na tym pustkowiu ukryć się nie może żadne stworzenie, a specjalnie człowiek dążący do granicy. Nie mówiąc już o nielicznych mieszkańcach tego osiedla, którzy rozpoznają obcego. Zbliża się z lądu motorówka i przy trapie stoi już grupka przybyszów – 6 osób. Powinno być 7, a nie ma, widocznie nikt nie sprawdza.

Drżąc ze strachu wtulam się w jakiś kąt – słucham czy mnie nie zawołają. Nie, ja tu nie wysiądę! A siłą mnie nie wyrzucą, schowam się. Najwyżej wydadzą mnie w następnym porcie, a to już Callao, Peru. Obserwuję. Motorówka odbija z pasażerami, natychmiast potem podnoszą kotwicę i okręt rusza. Oddycham z ulgą.

Od tej chwili staram się być niewidzialny. A nuż zauważą mój brak i szukają. Nawet nie idę na śniadanie. Ni na obiad. Znajduje mnie Jenny w ciżbie pasażerów i przynosi coś do zjedzenia razem z ciastkiem od zaprzyjażnionych zakonnic. „A to dla męża, który cierpi na morską chorobę”. Dobroduszne siostrzyczki nie wiedzą przecież, że mąż się ukrywa.

Wieczorem udaję się nieśmiało do „sypialni”. Zastaję łóżko jak je zostawiłem i starego nad nim. Po staremu, znużony natychmiast zasypiam. Następnego dnia czuję się bardziej bezpiecznie. Przynajmniej do Callao, no a tam jestem u celu. Przecież mnie nie deportują. Bo gdzież? Do Chile? Argentyny? Wprawdzie mam coś w rodzaju paszportu, który opiewa No Argentino. Bóg wie co to znaczy i czy daje jakieś prawa, albo nakłada obowiązki. Chyba nie dla Polski.

W KRAJU ŻONY

Tak we względnym spokoju i nudzie mijają następne 3 dni. Zachowuję się jak poprzednio. Spędzam czas z Jenny snując plany i możliwości co może nastąpić. Nareszcie zbliżamy się do lądu. Punkt kulminacyjny, Calao. Pakujemy walizki. Oczekuje nas wcześniej zawiadomiona rodzina. Statek przybija do molo, podsuwają schody, przybysze bez ceregieli schodzą. Schodzimy i my nie patrząc na nikogo. Na przekór przewidywaniom nie oczekuje nas nikt. Zjawiają się dwie godziny póżniej, z typową peruwiańską punktualnością (!).

Jenny udaje się z bagażem do urzędu celnego sama polecając mi pozostać z ludzmi, którzy kręcą się tam i ówdzie. Wraca po dłuższym czasie. Zjawia się także rodzina i jedziemy do domu.

Minęły trzy tygodnie w ciągu których poznaję liczną rodzinę, przyjaciół i badam rynek pracy w stolicy, Limie i jej okolicy. Okazało się, że nikt mnie nie chce z moją specjalnością inżyniera morskiego. Peru było krajem plantacji bawełny, trzciny cukrowej i eksploracji różnego rodzaju minerałów.

Nagle pewnego poranku, zjawia się dwóch drabów. Otwieram dzwi, pada pytanie: „Senior Kieno..”? Domyślam się, że chodzi o mnie . Policja. Nic nie mówiąc pakują się do wewnątrz i wprost do gabinetu. Przerzucają książki i papiery, wreszcie znależli, o co im chodziło: rosyjską książkę i moje wojskowe prawo jazdy po rosyjsku. Nieodparty to dowód, że to komunista, a może nawet szpieg (!). Wzięto mnie do komisariatu na przesłuchanie.

Okazuje się, że jakiś spryciarz przysłal anonimowo informację o takim to komuniście. Przesiedziałem w ciupie 16 dni. Ale byłem tam uprzywilejowany, bo moja nowa peruwiańska rodzina, odkryła jakiegoś wysoko postawionego krewnego, oficera i czyniła wiele, żeby mnie stamtąd wydostać.

Wreszcie zwolniono mnie z przeprosinami proponując mi nawet pracę tłumacza hiszpańsko-francusko-angielsko-polskiego. Nie przyjąłem. Nie chciałem być urzędnikiem, chciałem jak prawdziwy mężczyzna sprawdzić się w biznesie.

Zdzisław Józef Xiężopolski

 

(W następnej części wspomnień poznamy jego przeżycia Autora  w Peru).

Jacek K.M.

 

Brak głosów