profesor Gie
Mam słaby charakter. Łatwo ulegałem pokusom, zwłaszcza iż pewien mój błyskotliwie inteligentny kolega przekonywująco dowodził, że walka z pokusami szalenie osłabia charakter. Jerzego "Jurka" Owsiaka nie było jeszcze wtedy na świecie, ale sytuacyjna etyka bywała, owszem, praktykowana, choć nie w takiej skali jak obecnie - raczej eksperymentalnie.
Jestem ofiarą takich właśnie eksperymentów.
Kiedy więc Basia poinformowała mnie, że w "Kropce" pani M.O. pojawić się ma za chwilę profesor Jan Tomasz Gross, poddałem się natychmiast pokusie zobaczenia faceta, o którym onegdaj zamieściłem opinię niewątpliwie zniesławiającą, ponieważ pragnąłem, by okryty został niesławą, na którą zasługuje.
Gdy - świadomy, że grzeszę, spojrzałem na ekran telewizora -poczułem kolosalną ulgę, bo okazało że, że w studio pani M.O. pojawił się zupełnie inny światowej sławy uczony, też profesor, i też Gie, ale znacznie przystojniejszy - trochę podobny do znanego warszawskiego opozycjonisty, z zawodu architekta, który podobnie jak ja nie lubi pewnej damy o przydomku "Bufetowa" i którego - także z innych powodów - darzę szacunkiem i sympatią.
Ulga minęła szybko, gdy się zorientowałem, że prof. Gie nie jest mi nieznany, bo spotkaliśmy się się już kiedyś, dzięki uprzejmości redaktora Lisa, który odkrył tę postać
w dalekiej Kanadzie i importował do telewizji publicznej jako eksperta od zwierzęcego antysemityzmu, wysysanego, jak wiadomo, przez Polaków z mlekiem matki.
Tu spieszę dodać, że matka profesora Grossa była Polką, ale karmiony był on jakimś innym mlekiem - prawdopodobnie amerykańskim Nestle Whole Milk w proszku z paczek UNRRA, natomiast o matce dzisiejszego gościa pani M.O. nie wiem nic zgoła, lecz sądzę, że karmiła go mlekiem krowim, bo od występu w programie red. Lisa poglądów nie zmienił ani na jotę i nic nie wskazuje, by był do tego zdolny nawet przy okazji kolejnego występu przed kamerami jakiejś innej, zaprzyjaźnionej telewizji.
Profesor Gie jest badaczem dociekliwym, szuka tak długo, aż znajdzie, bo wie, czego szuka. Znalazł tedy w liście księcia kardynała Adama Stefana Sapiehy do doktora Hansa Franka passus, dowodzący kolaboracji Kościoła z władzami General Gouvernement w dziele Zagłady narodu wybranego,
i passus ten z pamięci przytoczył.
Prowadząca wywiad z kanadyjskim erudytą pani redaktor M.O. skwitowała ów dowód rzeczowy pełnym smutku pochyleniem blond główki, a na jej buzi pojawiły się zażenowanie oraz wstyd (mina numer 7), natomiast w "najgorszą z polskich twarzy", że zacytuję redaktora Blumsztajna - po prostu w Polskę - pooszłooo ! kolejne cuchnące charknięcie tej samej śliny, którą jest Ona obryzgiwana już od lat.
Jako obserwator otaczającej mnie (ostatnio coraz bardziej) rzeczywistości nie powinienem się zdumiewać pojawianiem się w mediach kolejnych generacji skurwysynów rozmaitego autoramentu, dziwi mnie raczej ich bezkarność i rosnąca, agresywna bezczelność.
Nie wystarcza mi jednak wolność nazwania w internetowej niszy tego czy tamtego skurwysyna po imieniu, ponieważ trochę się martwię o przyszłość państwa, w którym szmata dziennikarska (to o Pani, pani Moniko) pozwala wygłaszać kalumnie pod adresem jednego z największych Polaków XX w.,
którego imię i pamięć powinno być otaczane najwyższym szacunkiem do niedalekiego już chyba końca naszej historii nieprawdopodobnie bezczelnemu hochsztaplerowi i kanalii (to o Panu, profesorze Gie) i nie bez aprobaty sekunduje jego antypolskim, bluźnierczym insynuacjom.
Przeżyłem niemiecką okupację, wiem jaką cenę płacili moi bliscy za wierność Ojczyźnie i Ewangelii (wszyscy kapłani z mojej parafii trafili do obozu koncentracyjnego, część zamordowano), pamiętam nie tylko Księcia Kardynała i nie tylko Janka - Szlomę, który przeżył zagładę warszawskiego ghetta i doczekał końca wojny jako mój szkolny kolega, bo wśród Polaków mógł się czuć - i był - zupełnie bezpieczny.
Pamiętam też człowieka, któremu wkrótce po wojnie Żydzi, przybyli w tym celu z Ameryki Południowej, proponowali by wyjechał tam z nimi i zechciał skorzystać z materialnych rekompensat za bezinteresowną pomoc, udzielaną ich braciom
w obozie koncentracyjnym, gdzie pracował jako robotnik.
Miał bardzo trudną pracę; polegała na paleniu trupów Żydów pomordowanych przez Niemców ( brygada ta nazywana była ironicznie "Himmelkomandem"). Nie potrafił mówić o tym, co przeżył, bez łez, ten mocny, twardy mężczyzna, o którego działalności konspiracyjnej istnieje ledwie parę wzmianek w specjalistycznych publikacjach - i który nie ma swego drzewka w Yad Vashem, podobnie jak bardzo wielu Polaków, którzy niechętnie opowiadali o sobie nawet najbliższym.
Myślę, że gdyby usłyszał to, co w telewizorze mówi o jego rodakach i współwyznawcach jeden czy drugi skurwysyn - z Nowego Jorku czy z Kanady - szybko położył by się do grobu z powrotem, bo plucie na telewizor nie ma sensu a w mordę dać się przecież nie da tym pier..lonym gwiazdom świata wirtualnego - jedynym, jakie widzimy po Zagładzie, czy to niebieskie, czy czerwone, ale zawsze - ciemne.
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 668 odsłon
Komentarze
takie typy żywią się antysemityzmem, więc...
12 Stycznia, 2011 - 10:50
... go sieją i podlewają. A propos podlewania - to przykład gaszenia ognia benzyną.
------------------------- "Dixi et salvavi animam meam"