Intelektualiści, do intelektualnej roboty!

Obrazek użytkownika Free Your Mind
Blog

 

Zdumiewa mnie szczerze A. Krzemiński, ubolewając, że dziś prawdziwego intelektualisty w Polsce już nie ma, a jedynie w Niemczech można takowego znaleźć.

Sądzę, że sama redakcja "Polityki", w której Krzemiński swój wielki artykuł opublikował mogłaby się obrazić, biorąc pod uwagę fakt istnienia takich intelektualistów, jak D. Passent, J. Paradowska, J. Żakowski czy A. Szostkiewicz i nie szukając po swoich redakcyjnych pokojach daleko. Ba i czyż można wyobrazić sobie większe intelekty w naszym kraju od tych, których nazwiska wymieniłem? No, może A. Michnik mógłby reprezentować tu klasę wyższą, jednakże ten ostatni nie pisuje obecnie zbyt często i faktycznie nieco oklapł, choć zawsze, jak feniks z popiołu powstać do przewodzenia intelektualnego narodowi może.

Wróćmy wszelako do Krzemińskiego. Pisze on (zapewne potomnym ku rozwadze) o II RP tak:

"Gdy Polska w 1918 r. odzyskała niepodległość, na Zamku Królewskim zamieszkał Stefan Żeromski. Ale II Rzeczpospolita nie była republiką poetów. Pierwszego prezydenta zastrzelił nieudany malarz. Drugiego w 1926 r. usunął Marszałek, po którego śmierci rządzili pułkownicy, a endecka opozycja zerkała na wzorce wypracowane przez Mussoliniego. „Wiadomości Literackie” miały w porównaniu choćby z „Rycerzem Niepokalanej” nakład minimalny."

Po takim mrożącym krew w żyłach wstępie, Krzemiński krzepiąco dodaje:

"Niemniej liberalna inteligencja zmieniła Polskę", po czym wskazuje na osobę S. Żeromskiego. No dobra, niech będzie. Zwrócmy jednak uwagę, że po tych "historycznych detalach" - rok 1918, rok 1926 - następuje typowy dla światłych intelektów postkomunistycznej Polski przeskok do peerelu, tzn. pominięcie roku 1939, kiedy to m.in. we Lwowie po wkroczeniu sowietów do Polski "kwiat polskiej inteligencji" zaczął wydawać u boku armii czerwonej "Czerwony Sztandar". Wszak to we Lwowie jesienią owego roku na dobre zakiełkował peerel i to we Lwowie brali sowieckie szlify późniejsi "hierarchowie intelektualni" polsko-sowieckiej powojennej kultury od J. Putramenta i J. Brystygierowej, poprzez J. Przybosia czy M. Jastruna po A. Bardiniego i S. J. Leca, by wymienić li tylko poniektórych. Akurat inny, wpływowy kulturoznawca peerelowski, też intelekt nie bylejaki, J. Berman, zaczynał w "Sztandarze wolności" w Mińsku jesienią 1940 r. u boku J. Broniewskiej i jej podobnych.

No ale co Krzemiński pisze dalej?

"Również PRL nie była republiką poetów, choć niejeden pisywał panegiryki na cześć nowej władzy, Bierut demonstracyjnie rozmawiał z Marią Dąbrowską, Kliszko uchodził za wielbiciela poezji Norwida, a Jarosław Iwaszkiewicz miał za Gierka pogrzeb państwowy."

Wot, eto wsio? Najwyraźniej, "Polska Ludowa", która przecież jest matką założycielką komunistycznej "Polityki" i rodzicielką jej intelektualistów, została skwitowana, panie dzieju, jednym zdaniem. Żadnych dat, żadnych przełomów, a przecie rok 1948 i kongres intelektualistów we Wrocławiu, aż się prosi o przywołanie, tym bardziej barwne parady intelektualistów na 1 Maja czy 22 lipca,

dyć przecie o intelektualistach jest w artykule mowa! No ale dobrze, nie żądajmy zbyt wiele, wszak to nie akademia szkolna, zwł. że Krzemiński, tak nieco półgębkiem dodaje:

"przez niemal cały XX w. we wszystkich krajach europejskich pisarze i intelektualiści odgrywali istotną rolę. Byli partyjnymi propagandystami i prześladowanymi opozycjonistami, stalinowskimi inżynierami dusz i rzecznikami racji państwowych, jak i krytycznym głosem sumienia."

Słowem, coś się działo. Jedni pałowali, inni uspokajali, koili, wybaczali i jakoś się Ziemia wokół Słońca kręciła. No i teraz niecierpliwy czytelnik pyta, a co się stało potem? "Doskonałe pytanie", jakby rzekł L. Maleszka.

"Upadek komunizmu w 1989 r. uznany został nie tyle za koniec historii, co za koniec świata intelektualistów. Każdy z nich miał coś za uszami. Ich cały dorobek, jak dano do zrozumienia albo i mówiono wprost, to tylko „lawina i kamienie”, a każda wirtualna republika poetów to tylko „hańba domowa”, nie tylko Putramenta, Stryjkowskiego czy Terleckiego, ale także Miłosza, Herberta czy Kapuścińskiego..."

Czemu akurat Herberta hańba, to już jeden Krzemiński wie, sprytnie umieszczając tego pierwszego między Miłoszem a Kapuścińskim. No ale, "kiz dziadzi?", jakby spytał Witkacy (w "Jedynym wyjściu"):

"Sartre swe pierwsze sztuki wystawiał grzecznie przed hitlerowskim cenzorem, a potem wychwalał Stalina, Cioran i Eliade byli w młodości faszystami, nie mówiąc już o Niemcach. Ci z NRD, wiadomo, to dzieci Hitlera i Stalina. Nazistowskie epizody Heideggera, Benna czy Schmitta były znane. A cała ta hałastra z powojennej tzw. bezdomnej lewicy! Też w młodości byli utytłani! Po co ich wszystkich czytać, wsłuchiwać się, co mają do powiedzenia? Teraz k... my! Jesteśmy młodzi i wolni od wszystkich innych autorytetów niż celebryci kultury masowej, talk-show i „Big Brothera”."

Rzecz ciekawa. Jednym tchem Krzemiński zestawia to, że Sartre prezentował swoje sztuki w teatrach okupowanego przez Niemców Paryża z tym, że potem sławił Stalina. Pomija bowiem jeden drobny fakt, że o ile Sartre'owi czy np. S. de Beauvoir, która współpracowała z radiem rządu Vichy nikt nie stawiał po wyzwoleniu Francji zarzutów o kolaborację, o tyle paru kolaborantów, jak choćby R. Brasillacha, skazano na śmierć. Jako ciekawostkę dodam, że Komunistyczna Partia Francji, z którą (nie tylko ideowo) związani byli Sartre czy Beauvoir już w pierwszych miesiącach okupacji zwróciła się do Niemców o zgodę na wznowienie "L'Humanite", na łamach którego potępiała Wielką Brytanię walczącą z III Rzeszą i nawoływała do pojednania proletariatu francuskiego i niemieckiego (obszernie o tym pisze H. Lottman w "Lewym brzegu"). No, z biegiem czasu, rzecz jasna, popierała antyhitlerowski ruch oporu.

Krzemiński szybko wymiata sprawy politycznego zaangażowania intelektualistów i wrzuca "nowych barbarzyńców" kwestionujących wszelkie autorytety poza telewizyjnymi. Kto by pomyślał, zdawało mi się bowiem, że w kulcie tychże "celebrytów" także "Polityka" odegrała swoją rolę, ale mniejsza z tym.

Krzemiński ujawnia po chwili, że podpiera się intelektualnie niemieckim filozofem społecznym J. Habermasem, który narzeka na upadek intelektualnych obyczajów we współczesnej kulturze, przy czym głowę bym dał, że Habermas nie ma na myśli sytuacji w Polsce (choćby z tego względu, że niewiele o tej sytuacji wie). Nie przeszkadza to jednak wcale Krzemińskiemu opisywać naszą rzeczywistość za pomocą tez Habermasa. Chwilę później Krzemiński zaczyna się podpierać G. Grassem, o którego przemilczanym przez długie lata, a ujawnionym dopiero w 2006 r. epizodzie z Waffen-SS przypomina, ale tak jakoś mimochodem, by przypomnieć też fakt, że parę lat wcześniej, tj. w 2003 r.:

"w dniu wizyty prezydenta Busha w Krakowie – Grass w tamtejszym Instytucie Goethego zadał nam publicznie pytanie: czy Polakom, którzy tyle wycierpieli pod zaborami i okupacjami, nie wstyd, że teraz sami przyjęli w Iraku rolę okupanta?"

Też rzecz ciekawa, że Krzemińskiemu fakt stawiania takiego pytania Polakom przez kogoś, kto niemal przez całe swoje życie ukrywał swoją młodzieńczą służbę w armii hitlerowskiej wydaje się czymś zupełnie normalnym. Co więcej, wydaje mu się zupełnie zrozumiałe to, że Grass ośmiela się nazywać polskie zaangażowanie w wojnę w Iraku "okupacją". Sam nigdy nie popierałem polskiego dołączania się do inwazji na tamten kraj, lecz do głowy by mi nie przyszło, że któregoś dnia z powodu wysłania polskich wojsk w tamten region ktoś będzie nam czynił wyrzuty właśnie w taki sposób, jak Grass. Cóż, każdy intelektualnie orze, jak może. Nie tylko Grass, ale i Krzemiński.

Najciekawsze jednak jest to, że ten ostatni nie kryje swojej admiracji dla intelektualnego potencjału współczesnych Niemiec (to już tak daleko "Polityka" zaszła w politgramocie? kiedyś zachwalała intelektualny potencjał "kultury radzieckiej"), a ubolewa nad słabością intelektualną naszego kraju:

"Szczęśliwe Niemcy, pogruchotane moralnie, rozhuśtane między zwątpieniem w siebie, wstydem i nowym zadufaniem. Mają Grassa, Habermasa, Gesine Schwan, czy po stronie konserwatywnej Martina Walsera – intelektualistów, którzy wciąż są głosem sumienia, przy wszystkich biograficznych zygzakach, meandrach i przemilczeniach.

U nas po śmierci Miłosza, Herberta, Lema, przy milczeniu w sprawach publicznych Szymborskiej, Konwickiego, Myśliwskiego, tej samokrytycznej roli intelektualnego korektywu jakby nikt już u nas nie spełnia. Okno Żeromskiego na Zamku Królewskim jest puste. Również bardzo często okna telewizyjne, choć tłok w nich nie lada." [pisownia oryg. - przyp. F.Y.M.]

Szczęśliwe Niemcy i  te "wszystkie biograficzne zygzaki, meandry czy przemilczenia" - faktycznie rzecz godna pozazdroszczenia. Łza się w oku kręci. Nie rozumiem jednak lamentacji dotyczącej nieistnienia "intelektualnego korektywu" (resp. kolektywu) w naszym kraju. Przecież redakcja "Polityki", wielka intelektualna stajnia "GW", "Przegląd", "Przekrój" - takie korektywy i kolektywy grupują i publikują. A to w formie "listów otwartych", a to w formie oświeconej publicystyki, po której człowiek jest na sercu więcej niż pokrzepiony. Nie za bardzo wiem też, o co Krzemińskiemu chodzi z tym milczeniem, skoro już kaczystowskie widmo zostało odparte po dwóch latach jazgotu, jakby dni Armagedonu nastały. Kaczystowskiej okupacji już nie ma, więc można już z podziemia wyjść i otwarcie walczyć o pokój, jak mat' Rassija nakazuje. Aż się prosi więc przywołać hasło z filmu "Fucha" J. Skolimowskiego: "do roboty, do roboty, do roboty".

http://www.polityka.pl/puste-okna/Lead33,935,265998,18/

Brak głosów