Postępująca konwergencja

Obrazek użytkownika Free Your Mind
Blog

Nie dziwi mnie zupełnie reakcja Rosji na słowa G. Busha o dwóch zbrodniczych systemach XX w., wszak teza, że komunizm może najlepszy nie był, lecz jednak jego liderzy wypracowali pod koniec ub. wieku formułę "transformacji", to dogmat, który uzasadnia bezkarność sowieckich zbrodniarzy.


Innymi słowy, to samo, co głoszą odwołujący się do bolszewickich tradycji Rosji Sowieckiej, a potem ZSSR - "dyplomaci" rosyjscy, moglibyśmy i dziś usłyszeć w Polsce, a nawet niejednokrotnie słyszymy. Teza o dobrowolności przemodelowania ustroju totalitarnego w pseudo-demokratyczny (pseudo-, choćby z tego powodu, że w normalnym ustroju demokratycznym zasada równości wobec prawa stanowi istotny fundament ładu społecznego, niemożliwe byłoby więc w praworządnym państwie pozaprawne faworyzowanie jakiejś grupy ludzi odpowiedzialnych za zbrodnie, tylko z tego powodu, że "aktualnie" wycofali się ze zbrodniczej działalności) przedstawiana jest nam w taki sposób od lat, że właściwie podważana jest sensowność ścigania ludzi, którzy przez długie dekady wiernie służyli systemowi przemocy, dzierżąc niemal absolutną władzę nad obywatelami.

Jednakże, nie dość, że w Rosji i Polsce czerwonym (nie tylko kacykom, ale i bezpieczniakom, przecież) pozwolono swobodnie działać w sferze ekonomicznej i medialnej, politycznej i społecznej, to przez te wszystkie lata okrzepli oni do tego stopnia, że obecnie dochodzi już do otwartej obrony "zdobyczy socjalizmu". Wraca więc stara sowiecka przypowieść, że ustrój bolszewizmu był taką idealistyczną przebudową ładu społecznego, a to, że tam parudziesięciu milionom luda dostało się po łbie, najdelikatniej mówiąc, to kwestia złych wykonawców, a przecież nie samej zbrodniczej ideologii. Z tego też powodu nikt nie urządził ani nie zamierza urządzić drugiej Norymbergi dla zbrodniarzy, bo właściwie to nawet te przestępstwa popełniane przez sowietów jakoś z biegiem lat i postępami debaty publicznej ulegają stopniowej i konsekwentnej relatywizacji, minimalizacji, a nawet bagatelizacji. Dziś owszem, ściga się zbrodniarzy wojennych z byłej Jugosławii, ale już np. zbrodniami wojennymi, torturami, obozami filtracyjnymi w Czeczenii mało kto sobie głowę zawraca.

Zwracam więc uwagę, że jeśli bałamutny argument, skonstruowany zresztą przez samych krzewicieli zbrodniczej ideologii, że komunizm "nie był taki zły jak narodowy socjalizm" mielibyśmy uznać za zasadny, to w konsekwencji nie tylko nie należałoby ścigać ludzi głoszących bolszewicką "myśl społeczną", ale - tu uwaga - należałoby przyjąć, że możliwa i racjonalna jest wizja "comebacku" komunizmu w jakiejś nowej, ulepszonej wersji. Ta konsekwencja nie jest zresztą wcale daleka od realizacji, skoro duża część budowniczych zbrodniczego systemu pozostaje w dobrym zdrowiu i znakomitej kondycji finansowej w warunkach postkomunizmu.

Oczywiście, cała ta monochromatyczna parada ze szturmówkami, "budowlami socjalizmu" (kultowymi jak piramidy egipskie) i hasłami wymyślanymi przez cepów dla cepów już nie byłaby potrzebna, wystarczy pełnia władzy - co w Rosji, jak wiemy, byłym sowieciarzom udało się już znakomicie osiągnąć (ponadto w Rosji renesans bolszewickiej symboliki i ideologii też jest od lat widoczny). W Polsce takie podejścia do władzy mieliśmy już dwukrotnie, ale naszym czerwonym zabrakło jednak bezpieczniackiej determinacji. Trzeba jednak pamiętać, że "awangarda socjalizmu" zrzucana nam przez sowietów w pierwszej połowie l. 40., której spadkobiercy egzystują sobie u nas jak u Pana Boga za piecem po dziś dzień, nigdy nie należała do szczególnie samodzielnych i jedynie "wykonywała rozkazy", co było o tyle naturalne, że w gestii agenta nigdy nie leży autonomiczna działalność polityczno-społeczna tylko praca operacyjna w różnych sferach. Skoro więc w byłym bloku sowieckim komunizmu się nie buduje, to i nasza awangarda uwija się głównie wokół swoich interesów, tęsknie oglądając się za "braciami Moskalami" i nasłuchując, co na Kremlu piszczy (swoją drogą, po dziś dzień w większości serwisów informacyjnych każdego puszczenie bąka w Moskwie jest u nas relacjonowane z pełną powagą, jak za peerelu). Czy jednak tak trudno sobie wyobrazić kolejną międzynarodówkę?

Myślę, że nie, zwłaszcza że jeszcze w czasach "zimnej wojny" sformułowana została teoria konwergencji, czyli strukturalnego upodabniania się ustrojów krajów sowieckich i "Zachodniego świata". Konstruowanie superpaństwa UE można uznać za realizowanie ideału takiej konwergencji właśnie z tego powodu, że jednymi z ważnych budowniczych są (niekryjący swojej agenturalności - w Polsce mieliśmy głośne przypadki Truszczyńskiego i młodego Wiatra, ale to przecież był wierzchołek góry lodowej) ludzie stanowiący dawnych komunistycznych aparatczyków różnego szczebla. Uwzględnia się ich zaś jako tego typu budowniczych, ba, admiruje nawet, z tego względu, że wspomniany wyżej dogmat o nienaruszalności ("nawróconych na demokrację") zbrodniarzy komunistycznych jest też respektowany z podziwu godną konsekwencją po "Zachodniej stronie wolnego świata", zwł. w "brukselskiej Europie", że tak powiem.

Musimy zatem mieć świadomość, że międzynarodówka nie tylko może powstać, lecz i już powstała - no i miewa się znakomicie, czego dowodem jest spora reprezentacja posowieckich "eurodeputowanych" zasiadających w najlepsze w Parlamencie Europejskim. Gdyby takie reprezentacje zgłaszały partie nawiązujące do symboliki, ideologii i stylistyki NSDAP, to rozdzieraniom szat nie byłoby końca i chyba redaktorzy "GW" osobiście wybraliby się z zaprzyjaźnionymi dziennikarzami z innych bratnich środków przekazu (być może komunistyczna "Polityka" wysłałaby szpicę już dzień wcześniej) do Brukseli, by zamykać się w klatkach na znak protestu przeciwko recydywie narodowego socjalizmu. Swobodne działanie na arenie politycznej i w Polsce, i w instytucjach unijnych - spadkobierców partii bolszewickich natomiast uchodzi zupełnie bezkarnie (nie mówiąc o jakimkolwiek ostracyzmie). Tego typu stan rzeczy świadczy, że nie tylko dobrze jest, jak jest, ale że tak właśnie ma być, czyli idea konwergencji ma być realizowana.

Zobaczmy, ile wysiłku się wkłada nie tylko w relatywizowanie zbrodniczości komunizmu (no, może o Kambodży czy Korei nie pisze się z taką łezką sentymentu w oku, ale przecież o "radzieckiej kulturze" czy "zdobyczach Polski Ludowej" jak najbardziej i to na wesoło), lecz i w obronę jego pozostałości. Niedawno po raz kolejny pojawił się pomysł, by zlikwidować pomniki posowieckie w Polsce, a jaki pojawił się rwetes wokół tego. Na własne uszy słyszałem jakiegoś buraczanego słuchacza Polskiego Radia, który zaproponował, by wraz z pomnikami wyburzyć "tysiąc szkół na tysiąclecie", fabryki itd. Niektórym więc nawet "w pale się nie mieści", że można by tknąć "historię" utożsamianą z polskim sowietyzmem. Nieźle, prawda? Zresztą, co tam pomniki, kiedy sami komuniści stanowią u nas po 1989 r. stały fragment politycznego (społecznego, ekonomicznego etc.) krajobrazu i jakiekolwiek głosy dotyczące dekomunizacji kwitowane są pukaniem się w czoło, jakby ktoś chciał kijem zawracać Wisłę. W ten sposób przywyczajani jesteśmy do idei konwergencji oraz do świadomości, że komuniści wcale nie powinni znikać z życia polityczno-społecznego. Jednym to nie przeszkadza, inni udają, że nie widzą.

Za czasów komunizmu Zachód był dla nas jakąś (niekoniecznie doskonałą, ale zawsze) egzemplifikacją idei wolnego świata. Oglądało się "zachodnie filmy" z wypiekami na twarzy, mając jakieś poczucie powiewu świeżego powietrza, widząc, jak "tamci ludzie" są ubrani, jakimi autami jeżdżą, jak mieszkają, co jedzą - jak żyją, po prostu. Kontrastowało to ze świadomością realiów egzystowania w barakach sowieckiego obozu. Kiedy jednak po "obaleniu komunizmu" zaczęło się to niedawne towarzystwo czerwonych zamordystów nie tylko przemalowywać na "socjaldemokratów", lecz i zabierać za przekonywanie nas, wolnych ludzi, do "integracji europejskiej", to uznałem, że świat zwariował. Pal diabli już dość lekceważące w stosunku do nas myślenie ludzi Zachodu, dla których obawy przed "socjaldemokratami" z sowieckim rodowodem są egzotyczne lub niezrozumiałe, ale to, w jaki sposób prezentowali się sami komuniści w stosunku do nas - ludzi niesowieckich, było dla mnie alarmowym sygnałem. Moje kłótnie ze zwolennikami integracji przebiegały właśnie po tej linii. Jako człowiek całkowicie oddany kulturze śródziemnomorskiej, nienawidzący sowietyzmu, nie byłem w stanie pojąć, jak to możliwe, by awangardą przemian europejskich mieli być nagle czerwoni? Jeśli ci ostatni do czegoś nas namawiają, to znaczy, że to coś jest dla nich właśnie korzystne, a co dla komuchów jest korzystne, nigdy nie jest dobre dla porządnych, krytycznie myślących i wolnych ludzi.

To, co obserwujemy w UE już jako "obywatele europejscy" potwierdza mroczne przewidywania o konwergencji i niebezpiecznym oscylowaniu porządku prawnego UE w stronę już nie tyle socjalizmu (to wszak oczywiste), ale właśnie neokomunizmu. I nie jest to dobra wróżba.

 (http://www.rp.pl/artykul/2,168527_Rosja_broni_bolszewikow.html)

Brak głosów