Wizje każdy mieć może

Obrazek użytkownika Free Your Mind
Blog

Czy w polskiej polityce brakuje nam wizjonerów i wizji? Przeciwnie, jednych i drugich jest multum - nie ma tylko takich mądrych, którzy by wcielili "wizje" w życie.

Polska polityka od 1989 r. to, można powiedzieć, jedna wielka jazda na wizji. Z perspektywy salonowej to było to najpierw "urządzanie naszego domu", potem zwalczanie widma dekomunizacji, potem "profesjonalizacja polityki" dokonywana przez komunistów i ZSL-owców, potem tzw. "cztery wielkie reformy" prof. J. Buzka i jego kompanii, która swoim euroentuzjazmem zaskarbiła sobie serca rozmaitych autorytetów, potem zaś okres "burzy i naporu" czerwonych, który to okres przerwała afera Rywina-Michnika.

Potem pojawiła się wizja remanentu i budowy IV RP, ale ponieważ do tej budowy przystąpili nie ci, co mieli placet na reformowanie (jak pamiętamy PO też forsowała w kampanii plan budowy nowego państwa, walki z korupcją etc.), to nastały dwa lata stalinofaszyzmu, podczas których i tak przebijała się do świadomości społecznej wizja "gotowych w każdej chwili przejąć władzę, uspokoić sytuację, wyprowadzić Polskę na prostą i dać ludziom nową nadzieję, a nie cyrk" profesjonalistów z PO mających pełne szuflady gotowych do realizacji perspektywicznych pomysłów na Zmianę. Ta ostatnia wizja, ochrzczona potem, jak doskonale pamiętamy (bo obecnie owi wizjonerzy już nie chcą pamiętać) ideą Irlandii 2, niskich podatków, wysokich zarobków, powrotu emigrantów (wygnanych za chlebem przez kaczyzm) i cudu gospodarczego - do tego stopnia zawładnęła umysłami wielu wyborców, że przyćmiła im kompletnie zdolność do zdroworozsądkowego myślenia.

I co się okazało? Dokładnie to samo, co w przypadku większości polskich ekip rządowych. Pojawia się wizja, a potem kwestię wcielania w życie jakichś idei z tą wizją związanych bierze się na przeczekanie. Najpierw jest "dopiero zaczęliśmy", potem "dajcie nam parę miesięcy, aż się rozkręcimy, musimy się zorientować", później "nie sądziliśmy, że poprzedni rząd zostawił nam taki bajzel, lecz się rozkręcamy - jeszcze chwila", następnie "sprawy wyglądają o wiele poważniej; rozwiązania nie będą takie proste", aż wreszcie "chyba nie sądziliście, że to, co mówiliśmy w kapanii wyborczej było na serio". Wszystkie zaś krytyczne głosy, które dana ekipa podnosiła za poprzedniego rządu okazują się nieaktualne, a co najciekawsze, jakiekolwiek głosy krytyki wobec ekipy, która nie radzi sobie z wcielaniem swoich własnych doskonałych pomysłów w życie, traktowane są jako "demagogia", "jątrzenie" itd. Nie ma śmiałków w rządzie, którzy przyznaliby się do swoich rzeczywistych intencji, jak swego czasu węgierski premier, mówiący wprost o okłamywaniu obywateli.

Piszę to w kontekście felietonu E. Mistewicza, który wyrasta ostatnio na jakiegoś (samozwańczego raczej) guru politologii, pojawiając się to tu, to tam w mediach i sypiąc z rękawa swoimi receptami na polską rzeczywistość, w których blaga zmieszana jest z "ezoteryczną wiedzą" o mechanizmach sterowania ludźmi. Mistewicz ubolewa właśnie nad tym, że polskim politykom brakuje wizji:

"Takich wielkich projektów i porywających idei w polskiej polityce już nie ma. Nikt nie chce wygłupiać się z pomysłem budowy Centralnego Okręgu Przemysłowego czy megametropolii Wrocław-Kraków-Katowice. Żaden polityk za swe idée fixe nie ma zbudowania zagłębia biotechnologicznego, swoistej polskiej Krzemowej Doliny Biotechnologii. Nikt nie ma też ambicji porwania Europejczyków Wielkimi Ideami z Polski. Przetłumaczenie idei IV RP na języki Europy okazało się niewykonalne. Lepiej jest dobrze zarządzać tym, co mamy, i budować to, co wskaże (i na co da pieniądze) Unia."

(http://polskatimes.pl/opinie/25974,zostal-tylko-polityczny-teatr,id,t.html)

Sam, jak możemy sądzić, aż kipi od wizji, które, jak dodaje, i tak nie mają szans na realizację, skoro Polska porusza się na orbicie brukselskiej i musi podporządkowywać się europolityce i dyrektywom. Zaznacza jednak zaraz na wszelki wypadek, że jest euroentuzjastą. Wolno mu.

Bez wątpienia bycie euroentuzjastą zwalnia od jakiejś głębszej znajomości historii współczesnej, czego zresztą sam Mistewicz ma świadomość, deklamując pół żartem, pół serio, poszczególne przykazania europejskiej politgramoty, jak np. to, że Niemcy obalili komunizm czy to, że finansowanie instytucji wspierających polską tożsamość narodową jest faux pas, gdyż mamy budować wszyscy tożsamość europejską. Tym niemniej każdy euroentuzjasta powinien pamiętać, że wizja włączenia Polski do UE była dominantą polskiej polityki zagranicznej, co skutkowało w polityce wewnętrznej w ten sposób, że programowo odchodzono od wzmacniania polskiej gospodarki. Transformacja od pierwszych lat przebiegała więc tak, że pozbywano się cementowni, hut i in. wielkich zakładów etc. dokonując wyceny z powietrza (prywatyzując zgodnie z zasadą "im szybciej, tym lepiej"), nie zaś w taki sposób, by w kraju zapóźnionym cywilizacyjnie o pół wieku w stosunku do zachodniej Europy, cały przemysł i usługi podporządkować jakiejś błyskawicznej, widocznej modernizacji kraju. Nie potrzeba było wielkich gospodarczych filozofów, by dostrzec, że na tej "jałowej ziemi" do zbudowania lub gruntownego przebudowania właściwie jest wszystko - dworce, szkoły, osiedla mieszkaniowe, szpitale, lotniska, hotele, knajpy, fabryki samochodów (ale nie koreańskie, dodajmy) itd., nie mówiąc o konieczności unowocześnienia dróg czy kolei. Niedługo minie 20 lat od czasów, gdy rozpoczęto transformację i chyba podstawowym elementem polskiej architektury będą nadal hipermarkety, galerie handlowe, bilbordy oraz błyszczące się banki (no, ewentualnie poodnawiane centra niektórych miast, te zwłaszcza, gdzie mieszczą się budynki administracji państwowej oraz zamknięte ekskluzywne osiedla z budkami strażniczymi).

Kiedy więc Mistewicz dziwuje się, że nie ma wizji, to trzeba mu powiedzieć, że wizji było aż nadto, tylko generalnie były one poronione. Wizja uwłaszczenia nomenklatury jest tu najlepszym przykładem, ale można by takich wymienić więcej. Nawet dzisiaj dowiadujemy się, że stocznie są nieopłacalne, tak jakby nie istniał ruch turystyczny ze Skandynawią. Lotnisk nie przybywa pewnie dlatego, że przeloty są zbyt drogie. Modernizowane są czasem trasy wylotowe z niektórych miast, ale częstokroć w taki sposób, że najpierw poszerza się jezdnię, a następnie stawia masę wysepek, by kierowcy zbyt szybko nie jechali. Zastanawiam się, czy najlepszym wyjściem nie byłoby ustawowe wprowadzenie maks. prędkości na wszystkich polskich drogach 50 km/h, by wszyscy poruszali się wolno i bezpiecznie. Sznur aut sunąłby całymi godzinami i nie spieszylibyśmy się donikąd, a wypadków nie byłoby wcale. A poza tym, po co nam auta, skoro rowerami jeździć zdrowiej?
Mistewicz twierdzi, że polscy politycy zaczynają rozumieć, że ich rola, jeśli chodzi o zarządzanie państwem i wpływanie na gospodarkę jest podobna do roli urzędników na poziomie województwa, wobec tego pozostaje im tylko teatr. Prawda jednak wygląda inaczej, sądzę. Owszem, można mówić o teatrze w wykonaniu PO, bo faktycznie ci ludzie nie potrafią zrobić nic i już nawet specjalnie się z tym nie kryją. Pozostaje więc granie twarzą i pantomima na scenie politycznej, choć z tego, co podaje ostatnie badanie Pentora, już nawet ten teatr przyciąga coraz mniej widzów. Nieporozumieniem jednak jest twierdzenie, że władza polityczna w Polsce jest rodzajem przedstawienia li tylko. Jeśli ktoś jest nieudolny, ale ma konkretne prerogatywy w ręku, to po prostu jego zadania wykonują inni. Mówiąc wprost, za tymi, którzy są zdolni jedynie do grywania na deskach politycznego teatru stoją ci, którzy podejmują realne decyzje. O tym Mistkiewicz może zapominać, lecz my nie. Samym bowiem aktorstwem nie wygrywa się wyborów parlamentarnych. Do tego potrzebne są wielkie pieniądze i potężne wsparcie mediów, no i jeszcze wiemy kogo :).

Co do tego aktorstwa, to mieliśmy jego znakomite przykłady za poprzedniego rządu, kiedy to politycy opozycyjni fotografowali się z protestującymi pielęgniarkami, znosili im jedzenie i pocieszali na duchu przed telewizyjnymi kamerami. Ci sami politycy w momencie, gdy zasiedli w ministerialnych gabinetach zaczęli pukać się w czoło na wieść o protestach w środowiskach medycznych, zaś te same media, które wtedy litowały się nad losem mieszkanek "białego miasteczka" naraz zaczęły zwracać uwagę na to, że taka pielęgniarka ma takie futro, inna zaś ma drogą torebkę, a tamten lekarz to ma taki garaż itd.

 

Należałoby więc pojęcie teatralizacji życia politycznego poważnie rozszerzyć, gdyż w naszym kraju to, co dzieje się realnie, coraz bardziej jest skryte za fasadą iluzorycznej rzeczywistości. Najgorsze jednak jest to - w jakiejś mierze już przywyczailiśmy się do załgania w debacie publicznej - że samo to pojęcie stało się elementem nowomowy niedawnych "obrońców demokracji" zwalczających kaczyzm. Dzisiaj najwięksi komicy parlamentarni, jak Komorowski czy Niesiołowski (błazna Palikota nie wymieniam), mają czelność mówić o teatralizacji życia politycznego, mając na myśli działalnia opozycji, którą stanowi PiS. Tymczasem w dobie totalnego zakłamywania rzeczywistości, z jakim mamy do czynienia za czasów "dyktatury ciemniaków 2" opozycji pozostają wyłącznie akcje radykalne, spektakularne i głośne, gdyż działania obecnej koalicji, czy to na forum rządowym, czy parlamentarnym mają coraz częściej charakter destrukcyjny i antypaństwowy.

 

 

Brak głosów