"Staruszkowo" (całość)

Obrazek użytkownika Marek Jastrząb
Blog

Decyzja

Ostatnio dokuczał mi ucisk w głowie – ciągłe, powolne rozsadzanie czaszki, które promieniowało na całą lewą stronę skroni, i sprawiało, że nie mogłem się na niczym skupić przez dłuższą chwilę. Przenikały mnie wspomnienia, w których zdawałem się tkwić niby w rzeczywistym świecie. Zamroczony swoją świadomą nieświadomością, przebywałem w nich chętniej i częściej, aniżeli dotąd.

Potrafiłem orientować się w gąszczach swoich napadowych olśnień. Uważałem, że moje wizje i lęki są autentyczne i naturalne, można do nich przywyknąć, nie są sprzeczne ze sobą, a przeciwnie, uzupełniają mi szarą rzeczywistość. Miałem nadzieję, że to im właśnie zawdzięczam lepsze życie: teraz i w przyszłości, której nie zamierzałem zmieniać.

Rozróżniałem je, klasyfikowałem, traktowałem z jednakową pieczołowitością. Nawet wykluczające się, rażąco odmienne, istniały we mnie na równych prawach. Przerzucałem się od jednego skojarzenia do drugiego, swobodnie przechodziłem pomiędzy urojeniami, omamami, iluzjami, jakby między nimi rozpościerał się jednokierunkowy pomost, kładka, której nikt, oprócz mnie, już nie mógł zobaczyć.

Twierdziłem, że wszystkie wspomnienia są bezwarunkowo konieczne, bo każde, rozbierane z osobna, stanowiły rezultat następnego, początek lub koniec marzeń, nowego łańcucha myśli zawartej pomiędzy tym, co widoczne, a tym, co nierealne.

Urojenia, omamy i iluzje – to była rzeczywistość, którą ceniłem i akceptowałem. Stanowiły rezultat znanego świata, w którym mogłem poruszać się bez ruchu, nie opuszczając łóżka, pokoju, wózka. Starczyło zamknąć oczy, wyciągnąć się w wannie lub na materacu, włączyć radio z organową muzyką wywołującą we mnie dreszcze, aby przenieść się w inne rejony, by żyć bez przeszkód i wykrętów, bez szukania zapomnień i usprawiedliwień, jakimi w przeszłości zlepiałem, sztukowałem i łatałem swój żałosny los.

Dowodziłem, że nie tylko materia nie znosi próżni. Utrzymywałem, iż pustki nie tolerują również przeżycia. Jedne zastępują drugie: wymieniają się niezbędnością. Zdarzenia, których nikt poza mną nie pojmował, zachodziły na siebie, występowały razem i równolegle. Przeszłość i przyszłość stawały się teraźniejszością, monolitem. Białe nie różniło się od czarnego, miłość od nienawiści, piękno od brzydoty, choroba od zdrowia. Nie było rozziewu między tym, kim jestem, ani przez jaki okres. Ludzie, zwierzęta, przedmioty ulegały transformacjom, więc zdawałem sobie sprawę, że nie ma się czym przejmować i o co zabiegać, bo niezależnie od usiłowań, życie i tak wytnie jakiś żarcik.

Wypadki nie miały historii, bo wszystko się łączyło i nakładało na siebie, przebiegało w zawrotnym tempie, było czasem przeszłym chwilowym, działo się w przyspieszeniu, co wyglądało, jakby wahania, uskoki z wytyczonego kierunku, uczucia i wrażenia, stanęły nieruchomo, w jednym rozedrganym i martwym punkcie, a całość mojej egzystencji zaczynała być dwuznaczna, ambiwalentna, zdarzała się w jednym czasie, lecz w różnych miejscach: dotyczyła tylko mnie, moich spraw.

Wydawało mi się, że każde zdanie ma swój nieodnaleziony sens i zmierza do wyjaśnienia, znajduje się na właściwym miejscu, potwierdza istnienie ukrytego przede mną, indywidualnego celu życia. Poprzednie przeszkody, hamujące i zawracające z drogi, przestały mnie prześladować, zarzucać swoimi stereotypami. Świat był mi podporządkowany, kręcił się zgodnie z moim nastrojem; szybko, gdy byłem wesoły, ociężale i po równi pochyłej, gdy byłem nie w sosie, uważny i nieufny.

Czułem, że nie ma dla mnie barier, wątpliwości, zastojów i sideł. Wypadki, których przedtem nie mogłem wyjaśnić, układały się teraz w jednolity system sprzężeń, przybierały prostą i oczywistą formę; zbudowane były z jasnych i zrozumiałych zdań, lecz zdania te w innych budziły paniczny lęk, napięcie, podczas gdy ja, na zewnątrz, prezentowałem wygładzoną z bólu twarz.

Przestraszony, zgłosiłem się na okresowe badania. Wyrok był druzgocący, zresztą nie spodziewałem się innego. Poradzono mi, bym rzucił w diabły dotychczasowy tryb życia, oderwał się od bezpłciowych rozmyślań i zawitał do Staruszkowa, miejsca, które niegdyś cieszyło się wątpliwą sławą, a teraz stawiane było za wzór. Zapewniano, że tylko tam odnajdę nadszarpnięte zdrowie. Więc pojechałem.

Przyjazd
Dwa skrzydła ramion twierdzy o nazwie Dom Opieki połączone były przeszklonym korytarzem. Po jego jednej stronie jaśniały w dzień, a granatowiały w noc duże tafle mlecznych szyb.

Już z daleka, z taksówki przykucniętej za krzakiem, miałem niespokojne wrażenie związane z przysadzistym ogromem tej budowli. Solidna, monumentalna, z widokiem na pawilony, otulona w szum wiosennej bieli, kwitnąca jabłoniami, przypominała mi lata drugich śniadań, łykanych między szkolną przerwą a dukaniem przy tablicy, kojarzyła się z Mamą zakrzątaną przy rondlach i wciąż nieobecnym ojcem.

Wyłuskany z pamięci obraz, przedestylowany i skroplony w nowej formie uczucia, oświetlony z innego miejsca, po latach bezowocnej wędrówki, u jej kresu, tuż przed wejściem do Domu sprawił, że znalazłem się w znajomej krainie, pośród życzliwych ludzi, którzy mnie oczekiwali. Przez ułamek sekundy żywiłem przekonanie, że niektórzy z moich dotychczasowych znajomych, wypełzając ze snu, widzą tylko to, co ujrzą: szarzyznę przebrzmiałego dnia i niebo mokre od łez. Czeka ich wieczna mordęga codzienności, czują zapach przypalonego mleka, a z wnętrza mieszkania dobiega melancholia zaspanych kroków, widzą więc zaledwie to, co się im przylepia do oka i nie mają najmniejszego pojęcia o tym, że pod przykrywką deszczowego nieba, rozespanych kroków i odoru mlecznej spalenizny chowa się wzruszenie związane z wiosennymi porządkami, wypastowaną podłogą i kochaną osobą. Ale uczucie to zagasło w lawinie następnych, ponieważ wydawało mi się, że dokąd bym nie spojrzał i czym się nie zachwycił, otaczały mnie roje bezładnych, nawarstwiających się wspomnień.

I podobnie jak widok Domu ludzi skazanych na współczucie, tak wizerunek schodów prowadzących do niego, niczym obraz dzikiego wina, stawał się dla mnie czymś więcej niż był w swojej prozaicznej wymowie: przekształcał się w wypadkową wszystkich schodów jakie znałem, w ich stop, konglomerat pamięci, a zwłaszcza – widok schodów z dzieciństwa. Lecz że nie było to skojarzenie przykre, a odwrotnie, wzbudzało pogodne emocje, doznania złączone z nagłym wyzwoleniem, wyplątaniem się z tamujących ruchy szyn, gorsetów i uprzęży, z tlenem zachłannie chwytanym przez człowieka, który się dusi, te, po jakich wstępowałem, wzmacniały we mnie odwagę.

Wszedłem do środka. Stwierdziłem, że już nie wchodzę po schodach, ale wciągam się po nich i nie idę ich środkiem, lecz przy poręczy. Pocieszałem się, że byt nie określa mi świadomości, ale ją modyfikuje. Mogłem powiedzieć, że choroba we mnie narasta, obejmuje coraz to większe rejony, a świat stoi w miejscu. Jej początkowe zawirowania były płytkie i nieistotne, a ich świadomość, ledwie zaznaczona. To, co jeszcze parę nocy temu zdawało się istnieć bez konieczności tłumaczenia “dlaczego”, raptem, wspólnie z pojawieniem się nowego skrzywienia ciała, świeżutkiej i jeszcze ciepłej niedogodności, wkraczało razem ze mną.

Nagle rzeczy dotąd nieważne, stały się istotne. Stwierdziłem, że mój ostry wzrok mętnieje, a przedmioty ruszają się, choć inni tego nie widzą i gdy chcę się podnieść, schylić czy obrócić, muszę wykonać całą serię przygotowawczych ruchów, uklęknąć, ale tak, by być w pobliżu czegoś do uchwycenia, więc nieraz, by zachować równowagę – musiałem przystanąć, że kiedy chciałem zmienić kierunek marszruty, nie potrafiłem iść płynnie, a przeszkód nie umiem omijać po cichu.

Kiedy już byłem przekonany, że osiągnąłem dno i gorzej być nie może, zaczynały się następne fazy, do boju wyruszały nowe, wypoczęte sensacje związane ze sztywnieniem karku; kończyła się uwertura, a zaczynał koncert. Rozpoczynało się nieustanne zwracanie uwagi na drobiazgi. Upatrzony cel drogi musiał być dla mnie od razu osiągalny i od razu skuteczny, sensowny i bez zarzutu, ponieważ nie miałem siły na naprawianie swoich błędów, na dokonywanie ponownych obliczeń i żmudnych kalkulacji. Jeżeli z własnej winy czy nieporadności nie dopatrzyłem czegoś, źle oszacowałem i sknociłem, zmuszony byłem oglądać to przez cały czas. W miarę dni żyło mi się z tym widokiem coraz gorzej i bardziej męcząco, z większym mozołem znosiłem swoje błędy, ogarniało mnie coraz silniejsze poczucie rozpadu swojej niezmienności.

* * *

Musiałem być wielce uparty, by się tam dostać. Po pierwsze, natknąłem się na barierę: domofon. Po drugie, dostrzegłem krępującą obecność kamer. Jakby niedostrzegalny obserwator, niewykluczone, że naczelny cieć, dokonywał fachowej kontroli śmiałka i sporządzał meldunek. Kto, skąd, do kogo i czy aby na długo. Po pokonaniu domofonu, zostałem dopuszczony do widzenia się z kierownikiem portierów tego przybytku. Trzymając w rękach notatki na mój temat, zawiózł mnie do poczekalni i kazał czekać na następne instrukcje, sam zaś zniknął za drzwiami prowadzącymi do służbowych gabinetów.

Czułem się tak, jakbym był w niej po raz setny, jak gdybym trafił do tramwajowej zajezdni z parkietami na wysoki połysk. Miałem wrażenie, że za chwilę pojawi się kustosz z biletem na patyku i bilet ten uprawni mnie do zwiedzania muzealnej części Domu. Zblazowanym okiem globtrotera szacowałem wystrój reprezentacyjnego wnętrza, dębowe ławy przytwierdzone na amen, zbieraninę śmieci w najlepszym gatunku.

Z głębin, praktycznie z piętra, dochodził rozmodlony śpiew drżących głosów. Sielankowy obrazek podkreślała zadbana, czyściutka, filigranowa kobieta wyłaniająca się z przyległego korytarza. Chyba spodziewała się przyjścia kogoś ważnego. Miała długie włosy starannie upięte w kok. Mimo jej wieku nie dostrzegłem najmniejszego pasemka siwizny. Także strój nie budził zastrzeżeń. Posuwistym krokiem ruszała to w przód, to zawracała chyłkiem. Z początku dzielnie docierała do centrum poczekalni, lecz gdy opuszczała bezpieczną strefę cienia, traciła odwagę i szła chwiejnie, po omacku. Przystawała w miejscu, co wyglądało tak, jakby, zdumiona własną śmiałością, nie miała pojęcia, dokąd ma iść.

Po chwili strażnik wyłonił się z dyrektorskiej dżungli. Przyniósł nowinę: postanowiono, jak się wyraził – „udostępnić mi widzenie z dyrektorem” i kazał wsiąść na wózek. Odganiając perypatetyczną babinkę, ze strapionym lekceważeniem machnął jej ręką na pożegnanie, po czym zawiózł mnie pod drzwi administracyjnego buduaru.

* * *

Rozmowa z Dyrektorem Domu, krępym osobnikiem o dużej głowie, który co chwilę podkreślał, że nie lubi niczego owijać w bawełnę, natomiast uwielbia krótkie i zdecydowane rozwiązania, nasunęła mi podejrzenie, iż człowiek siedzący przede mną, nie jest ani zdecydowany, ani tym bardziej rzeczowy, a jedynie przekupką i łasuchem ględzenia. Lecz zanim tak pomyślałem, zaskoczyło mnie miłe przyjęcie.

Boss, jak przezywano go na wyższych kondygnacjach, podszedł i ściskając mi dłoń zapewnił, że miejsce już na mnie czeka i zaraz zawoła kogoś z personelu, kto mnie zapozna z topografią domu. Powiedział, że będę miał sublokatora, bardzo spokojnego, poważnie chorego i wielce małomównego człowieka o imieniu Andrzej. Ale czy istotnie tak na niego wołają, powiedzą mi na górze, bo on sam nie ma głowy do dupereli, ale ma nosa i wie, że jest to facet, którego niemożliwością jest nie polubić, a tym bardziej nie znaleźć wspólnego języka.

Na wsiadanego dopisał mnie do jednej z list szczęściarzy: zostałem poinformowany, że znalazłem się w elitarnym gronie oczekiwaczy na izolatkowe życie.

* * *

Po dokonaniu wstępnych formalności, pozwolono mi na samodzielne wjechanie do windy. Lecz jej obsługa należała do strażnika. Każdy jego gest dowodził, że chce uchodzić za człowieka ważnego i sympatycznego jednocześnie, co było nie do pogodzenia. Uśmiechał się wyniośle. Powiedział, że dopiero po oficjalnym wciągnięciu mnie na listę mieszkańców, wydaniu uzupełniających bambetli i zaznajomieniu z tutejszym regulaminem, uzyskam prawo do samodzielnego poruszania się po całym terenie Domu.

* * *

Winda się zatrzymała i mój opiekun troskliwie, wprawnym gestem, przytrzymał drzwi. Wyjechałem. Korytarz z parteru w niczym nie przypominał korytarza, na którym stałem teraz. Tamten, higieniczny i elegancki, przygotowany do witania i ugaszczania wytwornych delegacji, dopucowany i śliski z powodu marmurowej podłogi, lśniący bezplamkową sterylnością, ozdobiony egzotycznymi palmami wycierającymi sufit, ze skórzanymi fotelami i z obrotowymi drzwiami, wrotami mającymi zamiast fotokomórki – portiera z dobrze płatnym ukłonem, tu, na piętrze, tracił swój cały urok i służbowy wdzięk. Zakryty przeplutą wykładziną w kolorze czerwonki, spryskany odkażającym dezodorantem, był wymieciony z mieszkańców: pensjonariusze znajdowali się na obiedzie, w jadalni, którą wieczorkiem zamieniano w świetlicę.

Pierwsze wrażenia

Gryzmoląc o pokrętnej historii swojej rodziny, wymarłej i obecnej jedynie w albumach, odgradzałem się od życia, powoli przestawałem dostrzegać prześladujące mnie wydarzenia. Krok po kroku zamieniałem się w rozumny grobowiec, chmielową tykę wetkniętą w widok na dyżurkę w rogu korytarza…

Względnie szybko, bo już po paru dniach stwierdziłem z rozgoryczeniem, że miejsce, zbliżone atmosferą do sanatorium, tak wymarzone w czasach intensywnych lektur, nie było sielanką opisaną w „Czarodziejskiej górze”, toteż nocą, razem z książkami i szpargałami, całym wysypiskiem napuszonych uwag, bawiłem w łazience; tylko w niej mogłem się skupić, oderwać od uprzykrzonego towarzystwa sąsiada z sali. W toalecie, moim zapasowym królestwie i obecnym azylu, panowała cisza zmącona odgłosami chrapania. Niekiedy — przez uchylone drzwi do sali — słyszałem szklany zgrzyt słoików otwieranych przez głodnego Andrzeja, nagle obudzonego hukiem zza ściany, a zaraz potem kobieta o rękach zniekształconych reumatyzmem, pani C., której nie zdążyłem poznać, ponieważ nie wychodziła, zaczynała wyć z bólu.

Choroba przestroiła C. myślowe toki, obsypała niechcianymi prezentami, wyrzeźbiła odrębne punkty widzenia, z premedytacją uprzątała ją z istnienia, rozszarpywała jej świat ze skrupulatnym chłodem okrucieństwa. Niekiedy z jej pokoju dobiegał grzmiący monolog pielęgniarki przerywany cichym płaczem babuleńki. Powstawał gorączkowy rejwach i słyszałem pospieszne, drewniane tupoty, a potem coraz mniej głośne zawodzenie. Aż na ranem zapadała cisza.

Niezadługo reumatyczka miała odleżyny wielkie jak pięść i nawet „piguła”, zatrudniona prywatnie była wobec nich bezradna; gdy myła, zmieniała opatrunki i wklepywała w C. spirytus, odsłaniały się niezagojone, wilgotne miejsca.

Pod wpływem bólu stała się zanadto jękliwa, jakby nieludzkie wycie było jej jedyną odpowiedzią na cierpienie. I tak do następnego napadu: płakała z rożnym natężeniem, z nasileniem pozwalającym zorientować się w stopniu boleści. Z początku raz na dłuższy czas, lecz już po kilku tygodniach nie było dnia, a potem godziny, bym nie słyszał, że nadal jest wśród żywych.

Lecz nie szło o nią; zawadą był Andrzej. Za dnia jego błędnikowe, złe noszenia i swingujące łapania równowagi, przykurcze i niekontrowane lansady dawało się jakoś przecierpieć. Ale gdy w środku nocy, ni z gruszki, ni z pietruszki, w egipskich ciemnościach rozlegał się jego donośny, stentorowy szczek, kiedy znienacka zapalał górne światło i w całej swojej rozbudzonej krasie wyskakiwał wprost na wyziębioną posadzkę, by, z przerwami na łapanie powietrza i trzymanie się za rozrusznik, blednąc i krztusząc się, kierować na mnie swój świdrujący wzrok, dostrzegałem w nim swoją przyszłość i nie wiedziałem, co czynić. Toteż w duchu kląłem na czym świat stoi, a decyzja, by już od rozczochranego rana rozpocząć batalię o swobodne życie, urosła do wymiaru obsesji numer jeden.

Postanowiłem więc, jak tylko się rozwidni, coś w tej sprawie zrobić, gdzieś z tym pójść, może pogadać z Bossem lub oddziałową.

Że zaś głupi ma szczęście, zauważyłem dzwonek. Nacisnąłem go i do sali, od razu, jakby stał przed jej progiem i nie miał do niej daleko, wszedł pielęgniarz. Z jego twarzy emanował zaraźliwy spokój. Nie trzeba było mu opowiadać, w czym rzecz. Od razu podszedł do Andrzeja, klepnął go w plecy, podał kompot stojący na szafce, otworzył okno i bez słowa usiadł przy nim na krawędzi łóżka. Mocno, fachowo pogładził go po głowie i objął przytulając do piersi. A gdy zaczął wracać do siebie, ułożył go w pościeli, ciasno zawinął w kołdrę i trzymając go za rękę czekał, aż zaśnie.

Po kwadransie wstał, zgasił światło i ostrożnie wyszedł, nie popatrzywszy na mnie. Ja też wkrótce usnąłem. Jednakże to, w co zapadłem, nie mogło uchodzić za sen. Była to raczej marna kontynuacja zmory, wrażeniowa melasa z przywidzeń minionego dnia. Obracałem się, wierciłem, liczyłem barany, w tym siebie, ale nic nie pomagało, zlazłem więc z łóżka i pokuśtykałem do łazienki.

Przyjaciel

Dostałem łóżko po B., którego przeniesiono do izolatki. Odziedziczyłem miejsce o tyle wygodne, że znajdowało się pod oknem wychodzącym na park. B. był wysokim, kostycznym staruszkiem w damskich pantoflach z pomponem, inżynierem z zawodu, kierownikiem niejednej budowy zakończonej na czas*. Przebywał tu od dawna, dawno też porzucił myśl, by wyjść stąd na dobre. Zdawał się wiedzieć, że bez nieprzerwanej pomocy nie będzie mógł przeżyć reszty pozostałych dni. Miał duszności, serce z migotaniem, popielatą twarz w pobrużdżonych plamach.

Spotykaliśmy się w przelocie, na korytarzu, kilka razy dziennie w pracowni, a zwłaszcza wieczorem, po kolacji, przed świetlicą lub na tarasie.

Odwiedzałem go często. Widywałem regularnie, zazwyczaj w pozycji horyzontalnej, leżącego na własnoręcznie skonstruowanym tapczanie. Wegetował w pieczarze usytuowanej naprzeciwko mojej, w jaskini wielkości trumny, wyposażonej w przepych — jakiś luksus niezbędny do utrzymania przy życiu „nieboszczyka”.

Od razu, następnego dnia, po śniadaniu, gdy rozchodziliśmy się z jadalni do sal, oznajmił, że jest samotnikiem. I dodał, iż jest się z nim różnych powodów. Jeden, bo jest opuszczony przez przyjaciół i znajomych. Niekiedy, z przyczyn irytujących tak zwany ogół, zdarzają się tacy, co ją podnoszą do rangi cnoty, wywyższenia, rozmydlonego i rzewnego przekonania o własnej mądrości.

Są najgorszymi ze wszystkich nieszczęśników, lecz jest ich niewielu. Sądzą, że są osamotnieni z własnego wyboru i do takich ośmielał się zaliczać, zanim doszedł do wniosku, że bzdurą jest szukanie usprawiedliwień dla własnej ignorancji. Gdyż krańcową ignorancją i jawnym nieporozumieniem było dla niego to, że nie udawało mu się racjonalnie wyjaśnić, dlaczego postąpił wbrew zapatrywaniom i zerwał kontakty ze swoim prawdziwym domem, z jakiej przyczyny wkroczył w nieznane, obce, nieprzyjazne strefy, czemu przywlókł się akurat tu, do tego miejsca, jakby nie istniały inne, lepsze. Wszelako do powyższej konkluzji doszedł stanowczo za późno, nad czym ubolewa.

Żałuje szczególnie w momentach ogarniającej go prostracji, na przykład wtedy, gdy znajdzie się w pobliżu dawnego domu, albo gdy patrzy w cień zasłoniętych okien i zastanawia się, w którym momencie nastąpił ten zdumiewający i nieodwracalny krok, to jego porywcze i gruntowne spalenie za sobą mostów, owo przeklęcie radykalne zerwanie więzi z tymi, za którymi coraz mocniej tęsknił.

* * *

W jego sanktuarium, przeważnie otwartym dla gości, zaraz za wiecznie uchylonymi drzwiami, znajdował się fotel, wyeksponowany, majestatyczny i niemal wygodny bujak, a obok stał wózek, beżowy „postrach nieprzejezdnych szos”.

Od kiedy zostaliśmy przyjaciółmi, jego ulubioną rozrywką było podróżowanie. Chodził jeszcze, lecz jedynie na krótkich odcinkach, zaledwie przy łóżku. Za młodu poruszał się automatycznie, ignorując przeszkody, które z łatwością omijał, a istnienie ich dostrzegł dopiero wtedy, gdy nasiliła się jego niemoc i coraz częściej zdarzało mu się iść krokiem niezdecydowanym, przypominającym chód kraba zanurzonego w mazi.

Latem umawialiśmy się w pobliskim, niewielkim, przylegającym do domu parku. W rzeczywistości nie był to park, tylko skwerek przebrany za ogród.

Kiedy mało kto poruszał się po nim bez pośpiechu, bo dla większości personelu stanowił wygodny skrót do pracy, gdy na jego ławeczkach siedzieliśmy zapatrzeni w niebo, byliśmy zasłuchani w swoje opowiadania.

Lecz ich znaczenia nie były tymi, co po latach, gdy po skwerku lub ogrodzie, zaginął wszelki ślad. Wtedy mówiliśmy byle jak i byle co. Siedzieliśmy w ogrodzie i nie interesowały nas ziemskie światy odwiecznych pomyłek, nie podniecały odejścia od wiary w lepsze dni, oscylowania wśród pojęć prostych i słusznych jednocześnie.

Albo mieliśmy bezsenne „randki” na tarasie. Taras, położony wysoko, ludny ciepłem końca wieczoru, nakazywał nam spoglądać w czarny dół. Ciemność, gdzieniegdzie rozjarzona lampami pobliskiego parku, wydawała się tajemnicza.

Prowadziliśmy marudne i bezcelowe monologi z niewidzialnymi słuchaczami, których obecność potwierdzała się naszym tęsknym wołaniem w rozgwieżdżoną noc, a kończyła tachykardycznym skokiem ciśnienia, nieuchwytnym tętnem odsłuchiwanym w ciszy, ponieważ ciemność nie zezwalała nam na racjonalne myślenie. Milcząc, ograniczaliśmy się do sygnalizowania rozpierającego nas nastroju tylko w ten sposób, że niekiedy albo mój, albo jego ogienek papierosa nieśmiało wędrował w tę stronę, w której przebywał nasz zachwyt, wędrował wskazując odległą, mroźną galaktykę mknącą w przestrzeni.

Bo choć wiedzieliśmy, że jako „krewni przez doświadczenie”, powinniśmy trzymać się razem, robić dobrą minę do złej gry, dobrodusznie i bez szemrania godzić na swoje obecne położenie, jakkolwiek musieliśmy udawać, że życie jest ciągle przed nami, to „podskórnie” zżerało nas przekonanie, iż nasze problemy, wspomnienia i odczucia, nie różnią się między sobą aż tak bardzo.

Przeważnie znajdowaliśmy się w trakcie gorączkowego niemyślenia o swoim najbliższym „kiedyś” i braliśmy udział w odmiennych sytuacjach, a nasze rozmowy zakreślały tory i prostowały ścieżki nie te, którymi chcieliśmy podążać obecnie, kiedy byliśmy zgorzkniali.

Dotarło do nas wtedy, że skazani jesteśmy na siebie, ponieważ nikt z personelu nie jest w stanie pojąć naszych rozterek. Uświadomiliśmy sobie, że zatrudnieni tu, wrażliwi opiekunowie, przypadkowi fachowcy od miłosierdzia, znają nas pobieżnie. Wynajmowani do odfajkowania pomocy, znają nie tyle nas, co nasze futerały i dysponują teoretyczną, zasłyszaną wiedzą świętych lepiących przypadkowe garnki.

Mimo to wydawało się nam, że niekiedy znajdujemy z nimi realny kontakt. Choć do teraz oślepiał nas urojony blask niedzisiejszych wrażeń i zanurzaliśmy się w inwazji minionych barw, to nadal jesteśmy dla nich ludźmi. A gdy docierało do nas, jak znikome i niedostrzegalne są nasze problemy oglądane z tej galaktycznej perspektywy, uśmiechaliśmy się z ledwie co widocznym zażenowaniem.

* * *

W tym czasie drażnił go każdy nowy szczegół, wyprowadzała z równowagi jakakolwiek zmiana; na lepsze, czy gorsze — bez różnicy. Nawet metalowe poręcze na tarasie, albo chociażby pstrokata wykładzina zakrywająca zmurszałe klepisko, budziły jego sprzeciw. Natychmiast rezygnował z wszelkich wizyt. Pielęgniarki, obdarzające go grzeczną pobłażliwością, nie mogły wejść do jego pokoju. Odporny na kobiecą kokieterię, nie pozwalał im na jakąkolwiek poufałość. Odrzucał najmniejszy jej przejaw; nie chciał uczestniczyć w zbiorowym życiu.

Pragnął odpocząć; kiedy miał 16 lat, zachorował. Z tamtych mgnień pamiętał niewyraźnie strzępy dzieciństwa, swawolne lata uganiania się po lesie. Na zawsze był skazany na powtarzalność tych samych urodzin i nostalgiczne spoglądanie w cień smukłych dziewczyn, kobiet zgrabnie umykających przed ulewą, chroniących się pod kasztanem o zapachu podróży.

Powiedział mi z rozdrażnieniem, że już nie pamięta, co to znaczy być zdrowym. Obawia się, że gdyby nagle powrócił do wcześniejszej formy, już nie potrafiłby wieść życia bez klosza i pępowiny. Jest podobny do więźnia, który większą część życia spędził w celi, a po wyjściu na wolność, nie umie się odnaleźć poza nią i wraca za kraty, gdyż tylko za nimi odczuwa bezpieczeństwo.

Żył za pomocą wspomnień i snów: otoczony sentymentami, które w nim ciągle tkwiły, pozwalał sobie trwać w nich nie pragnąc niczego prócz nadejścia pustki. Jego niewygórowanymi przyjemnościami zajmowali się inni, nieporównanie zdrowsi. Większą część życia spędził jeżdżąc, jak ja, po szpitalach i sanatoriach, a jego młodość ograniczyła się do chwilowych niby — przyjaźni.

Całymi dniami siedział na swoim wózku i zatopiwszy nieruchomy wzrok w pryszczach sufitu, sprawiał wrażenie zamyślonego. Resztę załatwiał dom. Zapewniał spanie i kaczora, choć kaczora — niechętnie; salowe wychodziły z założenia, że powinno się tu chorować na porządne cierpienie, a nie na trywialne kłopoty z pęcherzem, więc kto ośmielił się „kwękać nie na temat”, ponosił winę sam.

Nawet oddziałowa myślała podobnie. Z musu otwierała magazyn z zapasową pościelą. Jeżeli kto zmoczył się w poniedziałek, leżał w szczynach do kąpieli w piątek, toteż gdy zdarzało mu się nie zdążyć, na próżno wrzeszczał o pomoc, a zapocone salowe uważały, że jest złośliwy.

Usiłował wierzyć w bliską odmianę swojego losu, w to, że się wywinie nadchodzącej śmierci, kostuchy, którą już wokół siebie wyczuwał, niemal słyszał, jak do niego szła, skradała się bezustannie, zbliżała do niego w uczuciach rozbabranych lat, jesieni i zim spędzonych na pogoniach za przeszłością i pogubionym, zabłąkanym sobą, oszalałym na myśl, że to, czym żył, nieoczekiwanie utraciło znaczenie, przeszło, rozprysło się niczym bąbel piany.

I wszystko, co nowe, stawało się dla niego ponadczasowe, głosiło upadek i rozkład wyznawanych hierarchii, było cezurą, rozgraniczeniem przeszłości od przyszłości, wszech — przepustką w nadchodzące, zaświatowe wszech — życie. A chociaż nowe życie, jak sezonowe gadżety, było w nim nadal katalogiem popełnionych błędów, rejestrem powtarzania starych wad, zachowywał się wśród nich tak, jakby nie istniały; utrzymywał się w miłym przekonaniu, że z chwilą wkroczenia w lepsze, będzie dobroduszny i zacny, roztaczający swoje czary, naiwną wiarę w Miłość, która, jak moja, skończyła się, nim nastała.

Zdawał sobie sprawę ze swoich dni, lat, jakie czekały na niego w długotrwałym zaciszu majaków. Skulony, prawie przygięty do ziemi, łowił szmery zdań i słów, które go osaczały. Zaklinał je, dostrzegał ich cienie, zmieniające się w ciemność pełną upiorów. Widma kołysały jego łóżkiem, wyłaziły ze szczelin podłogi i, pąsowe ze zgrozy, podpełzały mu do gardła.

Zawiedziony i nieobecny, nie mógł zdobyć się na samokrytyczne spojrzenia; już nie potrafił sobie z nimi poradzić. Teraz, gdy minął darowany mu okres względnej niezależności, a nadeszła tęsknota do prawdziwej przyjaźni, koleżeńskość stała się jego obsesją; złożona z westchnień do ideału, zaczęła go prześladować; im większy był jej płomień, tym więcej w nim pustoszył.

* * *

Chodziliśmy na manualną terapię. Kiedy zjawiałem się w zajęciowej pracowni, B. już w niej był, siedział na wózku, z dłutem w ręku, żłobiąc misterne cudeńka.

Zamyślony, ponury, wyrzynał je z ułomków drewienek, gałęzi, czasem pni. Z żarłocznym entuzjazmem, poniekąd bagatelizując moją obecność, walcząc z opornym tworzywem, komponował te swoje drobiażdżki, poprawiał je, ulepszał, wlewał w nie wszystkie udręczone zniecierpliwienia i podekscytowania nie pozwalające mu nakierować myśli na inny tor, a zawiedziony osiągniętym rezultatem, traktował powstające, pokracznie chude i strzeliste świątki, maski, niby afrykańskie, jak gdyby polinezyjskie, na równi z odległymi od ideału, rozczarowującymi zapowiedziami oczekiwanego rezultatu.

Kiedy zbliżał się do ich ukończenia, mówił o nich lekceważąco, z przekąsem, w niedbałej manierze, jak gdyby nie chciał przywiązywać się do czegoś, czym i tak nie będzie cieszył się dłużej. Rozkładał zawartość skrzynki z dłutami, wyjmował z szafki klocek drewna, pochylał się nad stołem, przekrzywiał głowę wypatrując najlepszego wyglądu przyszłej rzeźby, długo i nieruchomo siedział obserwując park za oknem i przystanek tramwajowy, a w przerwach między napadami kaszlu, gdy już go przezwyciężył, wbijał we mnie posępne spojrzenie, sprawdzając, czy i ja widzę to samo; tak wypatrywał mojej aprobaty, że byłoby nietaktem ją zlekceważyć.

Na wszelki wypadek robiłem niewyraźne, niezobowiązujące gesty, bo gotów byłem przyznać mu rację, zgodzić się, że jego dzieło jest dobre, ponieważ pragnąłem zachęcić go do dalszej pracy, widząc, ile w nią wkłada nadziei i jak bardzo brakuje mu odwagi.

A gdy już myślałem o rozpoczęciu serdecznej, odprężającej rozmowy z nim, poważniał znienacka i chrząkając, zabierał się za ociosywanie następnej kłody, jak gdyby nie zależało mu na mojej ocenie. Wtedy, obrażony, odgradzałem się od niego, zasklepiałem i zamykałem na zewnętrzne odgłosy niechcianego świata szybując po przypomnieniach.

Chowałem swoje papiery i samouczki do teczek i skoroszytów, by skończyć z udawaniem człowieka bez przerwy i bez opamiętania zajętego pracą, by nareszcie zanurzyć się w czymś ciekawszym, pożyteczniejszym, w czymś, co by mi pozwoliło odzyskać spokój.

* * *

Wspominam B., a powinienem zapomnieć o nim. Drażnił mnie, bo między nami były dosyć istotne różnice. Przebiegały jak podskórne linie demarkacyjne. Drażnił mnie, bo choć znał swój wyrok i godził się z myślą, że czeka go powtarzalność tych samych opatrunków, systematyczne zakładanie przylepców i robienie tych samych toalet, niezmienna i bezowocna staranność o postępujący brak zdrowia, bo choć czekały go rozczarowania związane z nadciągającymi ograniczeniami, czekały go utrapienia, na których przebieg nie potrafi wpłynąć, może tylko się im bezradnie przyglądać, patrzeć, jak się rozwijają, jak, niszcząc go, zmuszają do rezygnowania z marzeń, bo choć razem z przybliżaniem się negatywnych, nasilających się objawów niemocy, pytał mnie, czym jest szczęście, jakby łudził się jeszcze, iż to, co mu zagraża, jest odwracalne, przejściowe i wkrótce minie, pytanie to było niemożliwe do udzielenia jednoznacznej odpowiedzi.

A gdy czuliśmy w sobie nadciągającą chandrę, jedynym przed nią ocaleniem było zwiedzanie odległych epok, wkraczanie w egzotyczne okresy minionych przeżyć. Wracam do niego pamięcią: skrzywiony, pomału, lecz wytrwale sunie korytarzem, widzę, jak wyjeżdża ze mną na późne wyprawy, najczęściej do Miasta, bo mieliśmy ochotę uciec stąd, przenieść się tam, skąd wiało ciszą i nie było powrotu, więc zapuszczaliśmy się w uliczki gazowych latarni, a nasz poradlony wzrok wydobywał z mroku zrujnowane fragmenty murów i wnętrza zaułków, budynki, wśród których goniliśmy umykające lata.

* * *

W tym czasie ulice te były dla nas szerokimi, przelotowymi arteriami strachu. Jechaliśmy obok nieznanych domów, kręciliśmy korbami swoich wózków bez pośpiechu, ciesząc się kolorowymi odsłonami przemykających obrazów. W trakcie podróży, w nagłych podmuchach entuzjazmu, oślepiały nas te same, a mimo to odmienne, jasne strony mrocznych spraw, spraw jeszcze nie przetrawionych, lecz już za nas rozstrzygniętych, wynurzających się z niespokojnych skojarzeń i reminiscencji, objawiających się w geście poruszenia głowy, w spojrzeniu wstecznego lusterka, w panicznej ucieczce od zmartwień. W zachmurzonym słońcu dostrzegałem niegdysiejszy urok jednorodzinnych domków i działkowych ogródków. Po zaroślach, pełnych odpadów po rdzewiejącej przeszłości, brykało zepsute powietrze.

Za nami zostawały ruiny kamieniczek, a przed nami otwierały się widoki na bezkresne, płaskie przestrzenie urozmaicone chatynkami, odgłosem kur i szlifowania kos, urozmaicone podwórkami ukrytymi za płotem. W dali czerniał las, do którego prowadziła pustka i wtedy poznawaliśmy, że świat, który zginął w nas, zanim zdążyliśmy spostrzec jego piękno, przemienił się, rozwarstwił, wypogodził barwami jak tęcza. Był odmienny od dotychczasowego, wyblakłego i zamazanego, był miejscem oddalonym od wygodnego życia, miejscem, w którym nie musieliśmy bronić przed własną ułomnością, w którym nikomu nie musieliśmy kłaniać się w pas i na wszelki wypadek, w którym nie byliśmy sami, choć nikogo przy nas nie było.

I podczas gdy on jechał dalej, gdy donośnie wołał, kiedy go za bardzo wyprzedziłem, kiedy nie mógł mnie dojrzeć, zorientować się, gdzie się podziałem, skoro mnie nareszcie zobaczył i z trudem dogonił, wydawał tryumfalny okrzyk. Toteż zatrzymywaliśmy się na skraju szosy, on, zadyszany i z potarganymi włosami, ja, rozluźniony i skłonny do przemawiania. Z radosnym znużeniem, rozglądając się po nieznanej okolicy, rozmawiając, odważaliśmy się na żarliwe podziwy pod adresem natury, przekrzykiwaliśmy się informacjami o swoich spostrzeżeniach, odkryciach, nieporadnych, uciętych w połowie. Mówiliśmy wtedy jeden przez drugiego, usiłując zdążyć przed sobą, mówiliśmy raz w te pędy, chaotycznie i obszernie, wdając się w błahostki i dygresje, innym razem flegmatycznie, z żółwimi przerwami na zejście z obłoków, jak gdyby wydłużały się lub kurczyły rzeczy do natychmiastowego obgadania, przemyślenia, czy wyparcia ze świadomości, bo wiedzieliśmy, że wyczerpani wędrówką po marzeniach, spłoszeni, burkliwi, zagubieni w nadmiarach sprzecznych emocji, z uczuciem niedosytu, pokornie, z podkuloną ambicją, wrócimy na kolację. Wówczas milkliśmy, bo zaczęło rodzić się w nas przekonanie, że dopada nas, zbliża się pora nieuchronnego dostawania lekarstw, nadciąga czas rozdrażnionych spacerów od drzwi do drzwi, słuchania odgłosów docierających zza ścian.

W takich momentach liczyło się dla nas tylko to, że możemy jeszcze tutaj być, być w orzeźwiającym półzmierzchu, ostrożnie, kurczowo, niemal uniżenie, chłonąc wilgotną dal. Towarzyszył nam jednakowy nastrój porażek, falstartów, nieodwołalnych rozstrzygnięć, wracaliśmy więc potwierdzając utratę jakiejkolwiek nadziei. W takich momentach pojmowaliśmy, że ponownie spadną na nas odstręczające nastroje, krótkie żale zakończone wielogodzinnym smutkiem, chwile zastanawiania się nad swoim zbędnym życiem, pojmowaliśmy, że rozpoczną się w nas łańcuchowe reakcje, powrócą samobójcze nastroje, które będą w nas lawinowo rosły, rosły tak, że już wkrótce nasze choroby zaczną się rozwijać i nabiorą niepowstrzymanego rozpędu. I zorientowaliśmy się, że już nie będzie jak dawniej, że już nie umiemy reagować bez impulsywnych gestów, że nie potrafimy wyrzec się głośnych sprzeczek o faramuszki, wyrzec się sprzeczek zastępujących nam dręczące przekonania o nadciągającej ułomności.

Pocieszaliśmy się jednak, że mimowolnym dobrodziejstwem uwiądu, jest fakt, że zniewolony nim człowiek, nie wie, co stracił. Ma za normalny stan, w którym się znajduje. Natomiast to, co było za czasów jego sprawnego życia, traktuje jak wymysły, androny, uproszczenia. Toteż coraz posępniej znosiliśmy myśl, że niczego już nie dokonamy, w niczym nie będziemy uczestniczyć, a o cudzych przygodach słyszeć będziemy jak przez watę.

Więc ujrzeliśmy przed sobą wszystkie swoje lęki, wszystkie swoje zagrożenia, które nigdy dotąd nie były aż tak jednorodne, które przedtem były wieloznaczne, nie odzwierciedlały jednego rzutu, jednego urazu, ale były ich sumą, kwintesencją, zestawieniem tych, co już się wydarzyły i tych, co dopiero nastąpią. Ważne jednak było to, że na szczęście nikt jeszcze nie musi nas podtrzymywać! Ważne było tylko to, bo ogarniała nas rozpacz i obejmował smutek, bo na widnokręgu majaczyła złowieszcza, ropiejąca sylweta Domu.

*zdarzały się i takie: na przykład Pałac Kultury

Zryw

Inaczej, aniżeli pierwszego dnia, reagowałem na ludzi stąd. Już nie peszyli mnie: byłem z nimi po imieniu, rozróżniałem ich, rozmawiałem z nimi, jakby należeli do moich bliskich, a moją powinnością było wnikanie w ich problemy. W tej roli, w której nikt dotąd nie widział mnie, w tym koncyliacyjnym usposobieniu, mogłem wykazać się niepospolicie dyplomatycznymi talentami.

Widziałem teraz ich przeszłość, a pod znoszonymi twarzami znajdowałem twarze moich ciotek i wujów. Teren Domu, jego pokoje, tarasy i park, nabierały innego wydźwięku. Pośród zrezygnowanych, powleczonych rzęsą starców, coraz częściej znajdowałem słońce i otuchę.

Dni, miesiące i tygodnie sprawiły, że ludzie, których spotykałem w swoich wojażach po Domu, po tym kurniku na człowieczej nóżce, zaczęli mnie zauważać, dopytywać, jak spałem, czego sobie winszuję. Interesowali się, co porabiam, co mi się przydarza, gdy nie mogę zasnąć, a w ich pytaniach zawarta była ochota usłyszenia mojej odpowiedzi.

Przedtem nikomu nie zależało na nich. Mogłem rzec byle co, że jest mi super lub jest mi do chrzanu. Reakcje były podobne: jednakowo chłodne, wyrażające boleściwe, obojętne zainteresowanie. Toteż zamiast odpowiedzi, zacząłem ich odwiedzać.

Z ryzykowną odwagą byłem co chwilę gdzie indziej, to w parku, to w dyżurce, to w pracowni, by chłonąć i doświadczać, by niczego co się działo lub co miało nastąpić, nie opuścić, nie uronić, nie przegapić, nie zostawić bez konkluzji, bez swoistego wniosku na pochmurne jutro, by nie zapomnieć najmniejszego wrażenia, by, póki mogę i nie zatrą się w mojej pamięci, być wszędzie od razu, poruszać się, jeździć, przemieszczać na swoim rydwanie jak żywe srebro, żeby łapać i gromadzić, zbierać na zapas te doznania, którymi zapełnię pozostałe, odleżynowe godziny.

Trafiałem do dyżurki pragnąc dowiedzieć się czegoś, usłyszeć o czymś nowym, zobaczyć kogoś dopiero przyjętego. Z dnia w dzień i noc po nocy, odkrywałem nieznane wrażenia, a doznania te, pozostające dotąd w ukryciu i niedopowiedzeniu, wrażenia, których - zanim tu się znalazłem - nie podejrzewałem w sobie, teraz, po miesiącach przechodzących w lata, rozrastały się; każde z nich miało indywidualną tonację, kryło inny, odrębny sens, odznaczało się innym składem, wjeżdżałem więc i wyjeżdżałem, zjawiałem się i wybywałem z miejsc, gdzie moje wizyty należały do zaskoczeń.

Zbierałem pochwały od personelu. Dopatrywano się we mnie nawyków do okazywania rozsądku. Byłem świadkiem nowych zdarzeń, uczyłem się odmiennych spojrzeń, normalnych interpretacji rzeczy i zjawisk omijanych kiedyś, a teraz – oglądanych z chęcią.

Przestałem być zgorzknialcem przybierającym namaszczone miny. Zacząłem widzieć ludzi, jąłem dostrzegać w ich twarzach i sylwetkach osoby wydobywające się z nieokreśloności. Przestałem upajać się tym, że ich znam, że o nich wszystko wiem. Nie rościłem już pretensji do oglądania ich przez lupę, pod mikroskopem, stroniłem od oceniania ich za pośrednictwem rozbitego szkiełka i apodyktycznego oka, do patrzenia na nich, jak na jak na „przypadki”.

Awans

Pogorszyło mi się i w dowód uznania przeniesiono mnie, razem z całym majdanem, z ubraniami, bielizną, książkami, zeszytami, notatkami bez wartości, z radiem i telewizorem wykłóconym od Bossa. Przełożono mnie do męskiej części oddziału dla „neurologicznych”, tam, gdzie w wieloosobowych, okratowanych pokojach stały prycze i nareszcie odnalazłem B.

B, który, parę wiosen temu, gdy byliśmy na tarasie, stwierdził, że już mu się nie chce, nic go już nie ciekawi, poddaje się, wypisuje z nadziei, bo wszystko za długo trwa, bo może mi powiedzieć, że choroba w nim narasta, że w miarę postępu ograniczeń - anektuje coraz to nowsze rejony, a świat stoi w miejscu.

Po tym wyznaniu już go nie widziałem. Ani podczas śniadania, ani w pracowni. Jego pokój był niedostępny i nikt nie umiał wyjaśnić, gdzie i dlaczego znikł. Dopiero od B. dowiedziałem się, że lekarz, któremu bezsensownie wyznał jakie go męczą objawy, był nieugięty, zasłonił się zarządzeniem, powiedział, że kto nie potrafi być samodzielny na tyle, by żyć w jedynce, musi znaleźć się pięterko w górę i po przebadaniu B., oznajmił Bossowi, co następuje: "odnośny pensjonariusz powinien zamieszkać na neurologii", B. otrzymał więc skierowanie do życia na drugiej kondygnacji, dostał glejt umożliwiający mu dołączenie do ludzi obłożnie chorych, dokument umożliwiający mu posłuszne przebywanie na "oddziale dla upierdliwych".

Trafić na „neurologię” oznaczało, że nadciąga finał. Jeśli na dole, gdzie zdarzały się nieoczekiwane wizyty, starano się zachować pozory opieki, to tu, na piętrze wzbronionych odwiedzin, nie krępowano się. Nie leczono, nie pielęgnowano, wychodzono z założenia, że po co umarłym bulion. Pozostawiano ich samopas. Pokoje były zachwaszczone starcami bezskutecznie domagającymi się troskliwości, matuzalemami o nieostrej płci, nestorami, którzy tkwili w egzotycznym świecie przeszłych lat. Traktowani z demonstracyjnym dystansem, kończyli tutaj swój bieg i doczekiwali biologicznego przeznaczenia; „dożywali” cmentarnych wieńców i pogrzebowych sloganów.

Śmierć, o której nie mówiło się tu na głos, była ich wiernym cieniem, należała do krainy tabu. Łudzili się, że jest związana z innymi, spotka innych, że oni są nieśmiertelni, że mają koncesję na wieczność, trwałość i niezmienność, że to, co nazywa się tu umieraniem i przechodzeniem do niebytu, ich nie dotyczy.

Dostania się na „neurologię” bano się więcej, niż kostnicy. Lecz nazwanie tego oddziału – „neurologią”, było nadużyciem, uproszczeniem kogoś, kto znał szpital wyłącznie ze słyszenia. Przede wszystkim autentyczna neurologia, to oddział przyjazny. Można się poruszać swobodnie i nie ma drzwi otwartych tylko dla drużyny w bieli. Tu zaś pomieszczenia były zamknięte.

Nie wolno było pojawiać się nikomu z zewnątrz. Także ludziom z niższych pięter. O tym, co się tu działo i kto tu dogorywał, nie wolno było rozpuszczać języka; personel otrzymał pozwolenie na brak udzielania informacji, a człowiek z pierwszego, na drugim piętrze przestawał nim być i rozpływał się w tajemniczych pogłoskach; nie miał praw poza prawem do rozkładu.

ZAKOŃCZENIE

Nie mogłem uwolnić się od wrażenia, że moja choroba, to nagroda za życie przychodząca na łożu śmierci, że jest jak książka, która w śmiałości pierwotnego założenia miała być zbiorem nieskomplikowanych zapisów, a pod wpływem natręctwa przemyśleń i zbędnych ulepszeń przeradza się w zbiór frazesów i katalog złożony z poniechanych ambicji, że jest jak drobny zator krwi, który pod wpływem niepotrzebnych, a częstych eksperymentów i płodozmianu lekarstw, zamiast cofnąć się, rozpuścić i zniknąć bez śladu, ma swoje podskórne reperkusje, wstrząsy i utajoną aktywność, swoje nawroty, cykle i przesilenia, wiry i narastania wykrzywiające twarz, swoje zwiastuny i epilogi.

Czasami wygląda niewinnie, jak przejściowy katar, którym nie warto się martwić, jak chrypka tłumaczona przeciągiem. Ale niby rozdział książki, który miał być jej zwieńczeniem, a nieoczekiwanie przeradza się w jej ciąg dalszy i okazuje się, że pointa będzie w odcinkach, że to, co miała do powiedzenia, było zaledwie wstępem, próbą pióra, szkicem, że dopiero od tego momentu zaczyna się właściwa, że zostanie poszerzona o nowe wątki, wzbogacona o nowe odczytania i oświetlenia, tak chrypka lub katar, są forpocztą grypy z powikłaniami: wieszczą zapalenie płuc lub wadę serca.

Jeżeli trwa krótko, nie należy zastanawiać się nad nią. Ale gdy jest przewlekła, a jej prognozy nie są zachęcające, stwierdzam ze zdumieniem, że trwa dłużej niż okres, gdy byłem zdrowy, a ze stwierdzenia tego wynika, że stan, w jakim znajduję się teraz, jest dla mnie naturalniejszy od tego, w jakim znajdowałem się przedtem, stwierdzam więc, że można się do niego przyzwyczaić, jest bowiem częścią mnie i po dłuższym negowaniu choroby, nadchodzi moment szczerości wobec siebie i roli granej wobec świata, nadchodzi - zgoda na przemijanie.

Ogólnie sądzi się, że choroba wzbogaca, dostarcza intensywniejszych przeżyć. Przeżycia te jednak niczego nie powiększają poza wyolbrzymieniem usterek i przejaskrawieniem ich, zniekształceniem rzeczywistych rozmiarów, ponieważ najwygodniej współczuje się chorym z daleka; łatwa szlachetność opromienia wyłącznie pocieszających. Bo tylko dla nich, a nie dla jej potrzebujących jest przeznaczona, tak jak łzy i rozpacz na pogrzebie nie są dla martwych, ale żywych, bo płacze się za sobą, za swoim „co ja teraz pocznę”.

KONIEC

Brak głosów

Komentarze

Cytt:" Bo tylko dla nich, a nie dla jej potrzebujących jest przeznaczona, tak jak łzy i rozpacz na pogrzebie nie są dla martwych, ale żywych, bo płacze się za sobą, za swoim „co ja teraz pocznę”. "

Pozdro...

Vote up!
1
Vote down!
-1

...Obnoszę po ludziach mój śmiech i bukiety
Rozdaję wokoło i jestem radosną
Wichurą zachwytu i szczęścia poety,
Co zamiast człowiekiem, powinien być wiosną. K.Wierzyński

#74191