Dzisiaj mity o przemycie rozsiewają agenci, którzy dawniej je organizowali

Obrazek użytkownika jazgdyni
Gospodarka

Za komuny marynarze wspomagali Polaków


W czarnej komunie PRLu, czasie niedoboru wszystkiego co potrzebne rodzinom do życia, wszyscy bez wyjątku ludzie morza starali się jak mogli, by choć częściowo wypełnić lukę towarową. Od mleka w proszku dla niemowląt, nieosiągalnych lekarstw, po odzież, tropikalne owoce, którymi dzisiaj zawalone są Biedronki i Lidle, czy nawet domowe sprzęty.
Ponieważ powodowało to wściekłość bolszewickich kacyków, którzy chcieli mieć wyłączność na dobrobyt, spuszczali oni z łańcucha ubecję, służby celne i skarbowe, by bezwzględnie ścigać tych paskudnych przemytników.
Lecz ja to w Polsce – szybko większość oficerów służb, inspektorów celnych i skarbowych wolała po cichu współpracować z marynarzami, bo to po prostu bardziej im się opłacało.
Jednakże fanatyczni bolszewicy, wyznawcy równej biedy dla narodu, wyli, toczyli pianę z ust, oraz tropili i ścigali.
15 lat temu, w swojej otwartości i prostolinijności opisałem te niezbyt znane poza wybrzeżem mechanizmy i metody dodatkowej pracy na morzu.
To są fakty historyczne i nie ma co tego ukrywać pod dywanem. Tak było i już.
Okazało się jednak, że znany mi oficer WSI, który obserwuje mnie, jako niebezpiecznego figuranta, spuścił swoje internetowe ratlerki ze smyczy i na podstawie tego, co napisałem, stałem się przemytnikiem, złodziejem i oszustem, wrogiem ojczyzny (znaczy się służb specjalnych i KC), kimś, którego aż do śmierci należy niszczyć. Może nawet kandydat na pomniejszego seryjnego samobójcę.
Więc proszę poczytać, co spowodowało tak wielkie wzmożenie negatywnych emocji opiekunów prostytutek, cinkciarzy i alfonsów. A dzisiaj, u internetowych komentatorów za 20 zł od komentarza.
Ironią dzisiaj i hipokryzją jest fakt, że w Trójmieście, a zapewne i w innych miastach kierowali i czerpali korzyści z tego całego półświatka właśnie agenci służb specjalnych. Tak samo, jak w bandyckich operacjach "Żelazu", czy miliardowej aferze FOZZ.
_______________________________________

Gdynia na tle szarej i ponurej komunistycznej rzeczywistości była miastem innym, niemalże egzotycznym. Było tu bardziej kolorowo, spotykało się więcej cudzoziemców i można też było kupić towary, których, może poza Warszawą, w innych miastach i regionach Polski były nieosiągalne.
* * *
Gdy jedziesz samochodem, albo kolejką SKMu z Sopotu do Gdyni, to na wysokości skrzyżowania z ulicą Wielkopolską w Orłowie, wzdłuż rzeczki Kaczej i w cieniu zalesionej Kępy Redłowskiej, stoi osiedle pudełkowych domków jednorodzinnych. To jest tak zwane przez tubylców Zegarkowo. Skąd ta nazwa? Ano dlatego, że jest to osiedle marynarskie, jak podaje miejscowa legenda, wybudowane za pieniądze uzyskane z przemytu zegarków Atlantic, najtańszych, ale bądź co bądź szwajcarskich.
Zegarki te w latach 50-tych i 60-tych cieszyły się w naszym kraju niesłychaną popularnością. Szwajcarzy nie nadążali z ich produkcją, a marynarze z ich przemytem do Polski.
Bo wtedy tak było, że prawie wszystko, co marynarz przywiózł, to był przemyt. Praktycznie niczego nie można było przywieść legalnie.
Ale o tym będzie dalej.
* *
Najpierw zajmiemy się cinkciarzami.
Otóż proszę państwa, obecnie jesteśmy znacznie łagodniejsi. Mówimy o różnych przekrętach, niepłaceniu podatków, zatrudniani na lewo – szara strefa. Komuna była znacznie bardziej pryncypialnie drastyczna. Mówiło się czarny rynek i już. A jak rynek, to musiały istnieć czarne banki. I to właśnie byli cinkciarze – mobilne, nielegalne kantory wymiany walut.
Ich rozkwit działalności rozpoczął się już w latach 50-tych ub. wieku, a szczyt przypadł na lata 80-te, kiedy już prawie w każdym mieście powstały sklepy, gdzie można było nabywać towary za walutę – PEWEX-y.
Można by grubą książkę napisać o czarnym rynku walutowym za komuny, a przekonany jestem, że nawet pracę doktorską.

Podam taki króciutki przykład:
[...Przykładowo z samego Zakopanego w 1971 r. wyruszyło po złote runo (do USA – przyp. mój)1370 osób. Po rocznej pracy za granicą, jak podaje dr Jerzy Kochanowski, góralka przywoziła średnio 3,5 tys. dol. a góral 5 tys. Te 5 tys. wymienione na czarno dawały około 600 tys. zł. Były to duże pieniądze, gdy zważymy, że w 1971 r. średnia płaca wynosiła 2358 zł miesięcznie, a na przykład fiaty 126 produkowane od 1973 r. kosztowały 69 tys. Sprzedawano je tylko na talony, przyznawane osobom uprzywilejowanym. Za dolary jednak - cena wynosiła 1,1 tys. dol. - malucha można było nabyć bez kłopotów. W warszawskiej Victorii zaś, jednym z droższych polskich hoteli, dwudaniowy obiad dla dwóch osób (plus po kieliszku wódki) kosztował równowartość około 3 dol. ]
[]]>www.przeglad-tygodnik.pl/pl/artykul/dolarze-czy-ci-nie-zal(link is external)]]>]
Aha, jeszcze dodam, że w sklepach Pewexu, a potem i Baltony, litr Żytniej, albo Wyborowej kosztował właśnie jednego dolara. Więc nasza wódka była też pewnego rodzaju walutą (a spróbowałbyś zdobyć Żytnią, czy Wyborową poza Pewexami – to był produkt luksusowy)
Gdy państwo, bodajże w 1957 ustaliło oficjalny kurs dolara na 4 zł, to na czarnym rynku wynosił on około złotych 40-tu. Potem, jak państwo nieco podniosło, to czarny rynek przyjął kurs wymiany 210 zł za dolara.

  • To oczywiście płynne i chwilowe kursy, bo bywały momenty i sytuacje, że kurs czarnorynkowy był nawet stukrotnie wyższy.

Warto dodać, że jeszcze w 1989 roku, czteroosobowa rodzina mogła świetnie egzystować, za 200 dolarów miesięcznie.

Długo by tak można wspominać, lecz konkluzja była jedna, kto miał dostęp do dolarów to był panisko (przypominam, w latach siedemdziesiątych średnia pensja ok 2000 zł, to równowartość 10 – 12 czarnorynkowych dolarów), a kto ich nie miał, to niestety żył z pensji.
Czarny rynek istniał dlatego, gdyż dolary obywatele mogli posiadać, ale nie mogli nimi handlować. To znaczy mogli je sprzedać w NBP za te cztery złote (ha, ha).
Tak więc cinkciarze stali się niezbędnym elementem idiotyzmów tak zwanej ekonomii socjalizmu, którą obowiązkowo i z uporem maniaka usiłowano wpoić wszystkim studentom, nawet Akademii Wychowania Fizycznego i Szkoły Cyrkowej w Julinku. Niestety, każdy student wiedział swoje, a o tej ekonomii z księżyca natychmiast zapominał po zdaniu egzaminu. Chyba, że był studentem SGPiS, albo licznych WUMLów.
Gdzie było najwięcej cinkciarzy? Oczywiście, tam, gdzie były dolary. Więc w Warszawie, gdzie zawsze było sporo cudzoziemców i różnego szemranego towarzystwa, no i oczywiście w Gdyni – gdzie byli marynarze (zaraz oburzą się również koledzy ze Szczecina, ale dla jasności, pomińmy to miasto).
Dopowiem tylko, dlaczego ja tylko o tych dolarach. Bo dolar był niekwestionowanym królem. To były "twarde" – twarda waluta. Oczywiście cinkciarze dysponowali innymi walutami, markami, koronami funtami. Ale to był tylko margines.

*

No dobrze, lecz co ci marynarze, dzielni pracownicy socjalistycznej ojczyzny mieli do czynienia z dolarami i cinkciarzami? Ano mieli. I to bardzo dużo. Można nawet powiedzieć, że w Gdyni, jedni bez drugich nie mogli żyć.

W latach 70-tych i później w 80-tych, marynarz też zarabiał te liche średnie dwa tysiące, a na dodatek nie było go miesiącami w domu, żył tylko listami, a z żoną rozmawiał 5 minut, dwa razy w miesiącu. Kto by do takiej pracy poszedł? Dziwne, ale wszyscy, którzy tylko mogli to sobie jakoś załatwić.
Bo pensja marynarza wówczas proszę państwa to był nędzny dodatek na napiwki w portowych barach. Marynarz, czy to kapitan, czy najniższy kucharz "jarzynowy", żył dobrze, bo..."handlował", jak się to powszechnie mówiło. Unikało się takich brzydkich słów, jak kontrabanda, przemyt, czy szmugiel, chociaż dokładnie właśnie to się robiło.
Jeżeli marynarz nie pił i się nie łajdaczył, co jak wiadomo było raczej rzadkością, to mógł się dorobić sporego majątku. Tak właśnie jak to orłowskie osiedle wybudowane za zegarki marki Atlantic.
Choć to raczej pospólstwo. Królowie niegdysiejszego marynarskiego przemytu mają domy w Gdyni, na Kamiennej Górze, gdzie posiadłości przekraczają sporo wartość milona dolarów.

No tak, ale wracajmy na ziemię... Jak to wszystko z tym przemytem i cinkciarzami się kręciło?

Na początek, trzeba było mieć trochę pieniędzy na start. Tak, żeby chociaż zacząć od 100 dolarów (pamiętajmy – wówczas to prawie dziesiąc pensji).
Armator płacił marynarzom pewną kwotę w dolarach, tzw. dodatek dewizowy. Jak to w komunie, istniał skomplikowany system stref pływania, przeliczeń itd. O ile dobrze pamiętam, dzienna stawka wynosiła 2,5 dolara dziennie. Więc jeżeli marynarz był miesiąc poza krajem, nie wydał ani grosza na zachodnie cuda, jak Coca Cola, Big Maca, czy taksówkę do miasta, to mógł zgromadzić 75 dolarów. To był ten pierwszy krok do powstania "fortuny".
Byłby jednak frajerem, gdyby tylko gromadził, dane mu od państwa dolary. Marynarz musiał nimi obracać, aby je pomnażać.
Weźmy tylko takie dwa przykłady:
Za zgromadzone 75 dolarów, kupował w Hamburgu, Antwerpii, czy Rotterdamie 15 par jeansów. Informacja dla młodzieży – za komuny jeansów kompletnie nie było w sklepach! To był towar nieosiągalny i pożądany. Po przyjeździe do kraju musiał oczywiście te spodnie dobrze ukryć na statku, żeby mu celnicy natychmiast nie zarekwirowali, albo obłożyli niebotyczną opłatą celną. A potem, podczas postoju, wynosił codziennie, po jednej lub dwóch parach spodni do domu. Gdy już miał wszystko bezpieczne, zanosił to do znajomego handlarza i sprzedawał mu to ze 100% zyskiem. Płacono oczywiście w złotówkach, więc musiał się skontaktować ze znajomym cinkciarzem i z powrotem zamienić walutę na dolary, czyli twarde. Tak oto gromadzona przez miesiąc uczciwie waluta, dzięki czarnemu rynkowi wzrastała do 150 dolarów.
Inny przykład – zarobione 75$ marynarz inwestował w zakup 75 butelek wódki w Peweksie lub Baltonie. Sobie tylko znanym sposobem przewoził to przez bramy portowe na statek i tam w specjalnej kryjówce ukrywał. Pamiętajmy – 75 butelek, to prawie 13 kartonów wódki, po 6 litrów w pudle. I jeśli 40 członków na burcie miało ten sam pomysł, to nagle na statku trzeba było ukryć 520 kartonów wódki lub około 3200 litrowych butelek. Wierzcie mi, to potężna logistyczna operacja. I wielce ryzykowna. Kontrabanda nie mogła być odkryta przez celników w Polsce przed wyjściem statku w morze, jak też przez celników w kraju docelowym, na przykład w Finlandii. No i na koniec, trzeba było jeszcze to tam wszystko sprzedać. A to był najbardziej ryzykowny fragment procederu, bo oczywiście nie było tam hurtowników, którzy za jednym razem zakupiliby ponad 500 kartonów wódki. Ponieważ o tym będzie w innej opowieści, zostawmy to w spokoju i załóżmy, że udało się nam wszystko sprzedać – całe 75 butelek (Cholerna praca!). Przebicie, np. w Skandynawii było świetne. Za jedną butelkę płacili równowartość 10 dolarów!
UWAGA! To są tylko rozważania teoretyczne. Gdybym miał ścieżkę, pozwalającą dostarczyć w Polsce na statek chociażby 10 kartonów wódki, następnie gdybym miał na statku dziuplę pozwalającą tą wódkę ukryć, a na koniec skandynawskiego odbiorcę towaru, to dzisiaj pewnie siedziałbym na Seszelach, a nie przed kompem, albo byłbym Kulczykiem-bis.
Mam jednak pewne podejrzenia, że paru takich specjalistów było...

 

Więc widzicie, za komuny, marynarz, czytaj przemytnik, całe swoje pracowite życie poświęcał przerzucaniu towarów przez granice, walce z socjalistycznym system ekonomii, organizowaniem zabezpieczaniem i pomnażaniem dochodu. Praca zawodowa była tylko koniecznym dodatkiem.

Warto tutaj wspomnieć, że dla przeważającej części pływającej braci nie było tak różowo. Bo statki pływały po całym świecie. Co miał na przykład dorobić sobie marynarz, który płynął do Wietnamu i stał tam 6 miesięcy w delcie Mekongu? Choć zawsze coś tam się kombinowało.

 

Jednakże najlepsze były linie europejskie. Szybko, sprawnie i duży obrót. To była ta arystokracja i to teraz są te milionowe domy na Kamiennej Górze. Zachód natychmiast odpowiadał na zapotrzebowanie marynarzy i w Hamburgu, Rotterdamie, czy Antwerpii powstawały sklepy dla marynarzy. Tak zwani żydzi. U żyda kupowało się wszystko to, na co aktualnie był zbyt w Polsce. Nawet, gdy nie wiedziałeś, to oni ci podpowiedzieli, że na przykład najlepiej teraz idą swetry szetlandy, albo rajstopy kabaretki. Albo nawet mleko dla niemowlaków Milupa.

Inne dalekie linie też miały swoją przemytniczą specyfikę. Na przykład na Wielkie Jeziora amerykańskie, głównie do Chicago, woziło się suszone grzyby. Wyobrażacie to sobie? Grzyby! Ale też lisy, najlepiej srebrne pieśce. A do Brazylii prawdziwy ruski kawior w pół kilowych puszkach, Z kolei na Afrykę wszystko – od kremów Nivea, po tranzystorowe radyjka i resztę AGD.

 

Znam przypadki przemycania instrumentów muzycznych, nawet pianin do Meksyku. Kamieni szlachetnych i pół-szlachetnych z Zatoki Perskiej i Indii do Europy. Był okres, że Polska była zawalona takim jednym "piaskiem pustyni". Przemyt kości słoniowej, przemyt drewna tropikalnego, złotych monet i wiele, wiele innych.
Co przemycano i w co się wdał gang na jednym polskim statku, że w tajemniczych okolicznościach, jeden po drugim, zginęło trzech kapitanów. Zwłoki ostatniego wyłowiono na wschód od Gdańska w Górkach Zachodnich, z przymocowaną do ciała dużą gaśnicą.
Jest tego bardzo dużo i wiele z tego będzie tematem następnych opowieści.

*

Tutaj tylko chciałem naszkicować, żeby sobie romantycy i ci, co śpiewają szanty, uzmysłowili sobie, że za komuny życie marynarza to była ciężka przemytnicza praca. Niebezpieczna i ryzykowna. Można było stracić cały majątek, a nawet życie.
Wszystko to powodował komunizm. Stała ekonomia niedoboru. Idiotyczne przepisy, gnębienie obywateli, powodowały, że człowiek szukał obejścia, jakiegoś rozwiązania, by dało się żyć nieco lepiej.

Tak właśnie, na tak zwanym komunistycznym czarnym rynku, samoistnie powstał system, składający się z marynarzy, cinkciarzy i handlarzy, który sprawnie zaopatrywał kraj w najbardziej pożądane dobra. Przez władze oficjalnie był tępiony, ale nieoficjalnie niejeden komendant komisariatu, czy naczelnik Izby Skarbowej składał zamówienie na kupon krempliny, paskudnego, syntetycznego materiału, który w pewnym momencie stał się hitem przemytu.
*

Komunizm upadł, choć według mnie tylko się przepoczwarzył.
Nie ma już cinkciarzy? Bo po co? Najsilniejsi i najsprytniejsi z nich są teraz właścicielami kantorów. Można nawet powiedzieć, że mali, byli przestępcy wspierają teraz w obrocie finansowym, dużych gangsterów, czyli banki. Oczywiście całkiem legalnie i zgodnie z prawem.
A warto tu dodać, że spora część ówczesnych cinkciarzy, to była czysta ubecja, trzymająca swą ciężką łapę nad wszystkimi dziedzinami życia i gospodarki, więc oczywiste jest, że także nad czarnym rynkiem. Teraz są poważnymi finansistami konkurującymi z bankami w wymianie walut, stosujący te same tricki, spready, ceny zakupu i sprzedaży, private banking i tak dalej.

Marynarze przestali przemycać, jak ręką uciął. Niektórzy już po transformacji ciągle mieli jeszcze te szmuglerskie ciągoty, ale zostali szybko wyeliminowani, lub jak znajomy kapitan, odsiadują 10 lat za przemyt w potwornym więzieniu w Arabii Saudyjskiej.
Przemyt przestał się opłacać, bo praktycznie wszystko już w kraju można kupić. Oraz teraz marynarze zarabiają przecież "twarde". I bardzo sobie cenią. Do tego stopnia, że stali się wzorowymi członkami międzynarodowego morskiego społeczeństwa, wspaniale pracującymi, nie nadużywającymi alkoholu, zdyscyplinowanymi i godnymi zaufania.
Historie o kontrabandach opowiada się teraz, jak legendy.

Ponadto, oprócz marynarzy, już 3 miliony Polaków jeździ po świecie i zarabia pieniądze właśnie w "twardych".
"Z najnowszych danych NBP wynika, że w ubiegłym roku Polacy pracujący za granicą przysłali do kraju 17,4 mld zł (4,2 mld euro).To środki porównywalne z tymi, które inwestują u nas zagraniczne firmy.
Według wstępnych szacunków prof. Krystyny Iglickiej, rektor Uczelni Łazarskiego, w ubiegłym roku wyjechało z Polski około 140 tys. osób.
- To są niezwykle duże pieniądze przesłane legalnymi kanałami. Do nich trzeba dodać trzykrotnie większą kwotę przywiezioną z zagranicy w kieszeniach i walizkach rodaków - komentuje dla "Dziennika Gazety Prawnej" Andrzej Sadowski, wiceprezydent Centrum im.Adama Smitha. "

[]]>http://www.hotmoney.pl/Ile-emi...(link is external)]]> .

I tutaj ciekawostka – mimo, że marynarze porzucili ostatecznie szmuglerski proceder, przynależny do ich profesji, inni polscy obywatele przejęli system kontrabandy.
Stałem statkiem badawczym dość długo w Haugesund, w Norwegii, przed mobilizacją i rozpoczęciem naukowego projektu i powoli zaczęły mi się kończyć papierosy. W Norwegii to masakra, paczka byle jakich papierosów kosztuje bagatelka – 16 dolarów, czyli prawie 50 zł!!! [ ]]>http://www.cigaretteprices.net/(link is external)]]> ] . Znajomy Norweg doradził: - nie bądź głupi, idź do Polaków, pracujących w stoczni i będziesz mógł kupić dużo taniej. I poszedłem. Trafiłem do dobrze zaopatrzonego kantoru, gdzie mozna było dostać polską wódkę, piwo, no i różne papierosy. Kupiłem marlborasy, jako rodak, a nie skalniak (Norweg) promocyjnie, po 8 dolarów za paczkę.
To i tak 100% zarobek.
No, no, no... zawsze byliśmy obrotnym narodem. I nadal jesteśmy.
.

5
Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (4 głosy)

Komentarze

Ojciec pracujący wówczas w Libi na kontrakcie przysłał mi 100$ za które to kupiłem w Pewexie pralkę automatyczna i telewizor

I jeszcze mi zostało

Vote up!
1
Vote down!
0

Prezydent Zbigniew Ziobro 2025
Howgh

#1630362

Moze marynarze w tamtych czasach nie mieli kokosow z legalnych zarobkow, ale

na kontrabandzie stawali sie milionerami. Pewien marynarz z tamtych czasow mi opowiadal ze kapitanowie mieli caly czas problem z tymi przemytnikami. Oni przemycali towary nie tylko

do Polski, ale takze pomierdzy krajami do ktorych wplywali w tym narkotyki. Na statkach wiec byla sytuacja gdzie kapitan byl odpowiedzialny za przemyt, ale nic z niego nie mial. Dlatego przedsiebiorstwa armatorskie caly czas mieszaly zalogi, by pomieszane bractwo nie wiedzialo kto ich moze kapowac.

To nie byla zadna walka z komuna. To byl zwyczajnie swiat przestepczy. Na statkach organizowali

schowki ktorych zaden kapitan nie byl w stanie odnalezc.

Teraz nie ma polskich statkow ani polskich zalog, marynarze w calym swiecie sa narodowosci trzecioswiatowych.

Przedsiebiorstwa armatorskie padly razem ze stoczniami.

Tylko po latach statki z roznych krajow ciagle plywaja z dzialajacymi silnikami Cegielskiego,

nawet rumunskie. Cegielski natomiast ostatni silnik byl w stanie zbudowac kilka lat temu.

Teraz to tylko historia. Mozna bylo inaczej. Wylano dziecko z kapiela. Nikt za to nie

odpowiedzial. Glowny sprawca bryluje na konferencjach PO. Mlodzi natomiast tego 

wszystkiego nie wiedza, cenzura okraglostolowa wyprala im mozgi.

Pozdrawiam

Vote up!
0
Vote down!
-1

JanStefanski

#1630368

Panie Janie!

 

Ależ dyrdymały pan opowiada! I to z trzeciej ręki.

Nic, a nic się nie zgadza.

Narkotyki zaczęły się przecież pod koniec lat 80-tych, a wtedy polska flota już się zwijała. Znam zaledwie jedną sprawę przemytu narkotyków przez polskich marynarzy. Był to młody oficer, nawigator na m/s Hel. Który zresztą tylko nadzorował kontrabandę, a nie przemycał.

A armatorzy drogi panie nigdy nie mieli się tak świetnie. Stocznie nie nadążają budować.

Taki Mersk jest godny najwyższego podziwu.

Vote up!
1
Vote down!
0

JK

Przepłynąłeś kiedyś sam ocean? Wokół tylko morze. Stajesz oko w oko ze swoim przeznaczeniem.

 

 

 

 

#1630371

Skad Pan ma pewnosc ze jedna wykryta sprawa przemytu narrkotykow przez polskich marynarzy

swiadczy o tym ze inni nie przemycali?

Natomiast polski przemysl okretowy obecnie to jest spawalnia kadlubow nic wiecej. Prosze pokazac ktora wytwornia produkuje obecnie silniki okretowe?

Przypomne ze oprocz Cegielskiego byly jeszcze huta Swietochlowice i Stocznia Gdanska producentami silowni okretowych. Czy to jest wedlug Pana kwitnacy przemysl okretowy?

Nie sztuka jest wynajac suchy dok, zatrudnic spawaczy i polaczyc blachy ze soba spawaniem

na zlecenie i wedlug dokumentacji niemieckiej czy innej.

Sztuka jest  zaprojektowanie statku i wykonanie calego wyposazenia do tego statku w kraju. Polska teraz buduje  kadluby dla niemieckich stoczni, i Pan to nazywa kwitnacym przemyslem stoczniowym?

Obawiam sie ze z morza trudno bylo sie zorientowac jak wygladal kiedys ten przemysl.

Przypominaja sie osiedla powstajace na bylych terenach stoczniowych w Gdansku.

Czy moze to z nadmiaru tego przemyslu, czy tez z powodu jego karlowacenia?

Pozdrawiam

Vote up!
1
Vote down!
-1

JanStefanski

#1630376

Pan o jednym, ja o drugim,,,

 

Widać w dyskusji nieporozumienie. Odpisałem panu sądząc, że poprzedni komentarz mówi o CAŁYM ŚWIATOWYM okrętownictwie, czyli zarówno o stoczniach, jak i o flocie statków.

Jeżeli jednak panu chodzi o polski przemysł stoczniowy, to ma pan całkowicie rację. ON prawie w całości, świadomie przez grupę Tuska. został zniszczony. Pisałem o tym wielokrotnie. Zlikwidowano stocznie, bo taka była wola Niemiec, które zdecydowały uruchomić niemalże stojące bezczynnie stocznie byłego DDR, a Gdańsk, Gdynia i Szczecin były konkurencją nie do pokonania. To była decyzja polityczna, a nie gospodarcza. Już za to Tusk powinien stanąć przed Trybunałem Stanu.

Nie dała się tylko jedna stocznia - Gdańska Stocznia Remontowa, dzisiaj świetny koncern "Remontowa SA."

Cegielski budował głównie na licencji Sultzera silniki dwusuwowe starej generacji. Nie ma już takich napędów. Praktycznie nie ma też szwajcarskiego Sultzera, jako światowego potentata. a produkcję najlepszych silników przejął B&W. Burmeister jest dzisiaj głównie duńskim przedsięwzięciem, chyba nadal Nr.1 na świecie.

Kiedyś największy na Bałtyku suchy dok i największa suwnica bramowa, czyli Gdynia, dzisiaj praktycznie zajmuje się wiatrakami.

 

A co do przemytu narkotyków, głównie kokainy z Ameryki Płd. to faktycznie istniał jakiś czas kanał przerzutowy z Ameryki, via polskie porty i docelowo porty zachodnie Europy, ale kiedy już polskie statki praktycznie nie istniały, a naszym marynarzom nie było w głowie ryzykować dobrej pracy.

I proszę nie mówić, że nasi marynarze zostali wyparci przez tanią siłę roboczą, głównie azjatycką oraz ukraińską i białoruską. Nadal ok. 50 tyś Polaków jest na morzu, głównie na stanowiskach oficerskich i podoficerskich, bo nadal nie ma w stosunku do nich dobrej konkurencji.

Czyni się starania odbudowy polskiej floty, polskiej bandery i polskiej produkcji statków. Idzie ciężko, głównie przez przepisy unijne, jak i nasze idiotyczne przepisy podatkowe i inne w stosunku do statków i marynarzy. Zajmuje się tym przy rządzie mój sąsiad, kpt. ż.w. Hatalski.

Zjawisko przemytu na dużą skalę uprawiali ci, co mieli duże pieniądze. Osobiście spotkałem się z tym ze strony Holendrów, Włochów i Brytyjczyków. Jeden z poważnych włoskich armatorów jest własnością mafii sycylijskiej, co wiedzą wszyscy na świecie.

A morska flota handlowa ma się świetnie i nadal rośnie, bo nią się transportuje ponad 80% światowego handlu.

Teraz panu wystarczy? Cały czas jestem związany z tym sektorem, więc proszę pytać, a nie wysłuchiwać głupot i opowieści z mchu i paproci.

 

Ps. Silniki diesla, głównie dla generatorów (bardzo dobre) produkowały Wadowice, a jedne z najlepszych na świecie turbin, elbląski ZAMECH, w całości sprzedany szwedzko - szwajcarskiemu ABB ( obecnie siedziba w Londynie).

Vote up!
1
Vote down!
0

JK

Przepłynąłeś kiedyś sam ocean? Wokół tylko morze. Stajesz oko w oko ze swoim przeznaczeniem.

 

 

 

 

#1630380