Tytuł zastępczy - czyli przed 13 grudnia trochę lektury. Część 1

Obrazek użytkownika szczurbiurowy
Kraj

 

Jakieś 20 lat temu, gdy jeszcze nie byłem Szczurem Biurowym, lecz całkiem zwyczajnym studentem 5 roku, zobaczyłem, że jeśli nic nie zrobię ze sobą, to perspektywy są marne. Przedtem jeździłem do reichu co rok - gdy nastał Balcerowicz moja siła nabywcza zmniejszyła się z dnia na dzień dziesięciokrotnie i głód zajrzał w oczy. Postanowiłem zaradzić temu zjawisku: wziąłem urlop dziekański, wysupłałem resztę dojczmarek i kupiłem komputer. 386, zegar 25 Mhz, dysk 120 MB. Cudo. Do tego drukarkę HP laser jet IIIp. I skaner ręczny, czarno - biały. Na giełdzie na Grzybowskiej kupiłem soft: Windows 3.0, Corela 2.0, czysto pirackie kopie na dużych dyskietkach. Najgorzej było z Corelem. Na początku nie wiedziałem jak się robi linie proste, i żeby je narysować, robiłem kwadrat, a potem ściągałem jego krawędzie tak, że wychodził odcinek. Ale tak było przez pierwsze parę dni. Nauka poszła szybko. Zarejestrowałem działalność gospodarczą i miałem klientów. Słodkie czasy! Jeszcze nie było VAT-u, podatek dochodowy dopiero raczkował, wszystko było przed nami, ten faszyzm biurokratyczny też. Swoją firmę trzymałem oczywiście w domu. W jednym pokoju byłem ja z komputerem i drukarką, a w drugim trwała żona z dzieckiem. Czasem przychodzili klienci, jeden wdepnął w nocnik - to było niezłe :-) Pierwszym moim klientem był Pan Czesio, który mnie znalazł z ogłoszenia, bo oczywiście na początku dałem je do Wyborczej. Pan Czesio miał gazetkę z ogłoszeniami. Zrobiłem mu skład, zapłacił, poszedł, pojawił się po dwóch tygodniach z następną porcją. Po następnych dwóch tygodniach spytał się czy nie znam jakiejś drukarni, bo ta, co ją miał zaprzyjaźnioną, jest za droga. Wtedy zaproponowałem, że może znajdę mu drukarnię, a najlepiej gdybym w ogóle przejął skład i druk, a Pan Czesio zająłby się tylko akwizycją i dystrybucją. Powiedział, że pomyśli. I że przyjdzie w przyszłym tygodniu. Ja przez ten czas szukałem drukarni. O drukowaniu miałem pojęcie takie sobie, to znaczy wiedziałem, że jest, i dlatego nie chciałem iść do dużych firm. Jeszcze by się wydało, że jestem w branży od miesiąca. Pokręciłem się po naszym osiedlu - znalazłem drukarenkę w piwnicy starego budynku administracji. Wchodziło się tam po zniszczonych betonowych stopniach, obok węzła cieplnego, korytarzem, jaki budowano w komunistycznych blokowiskach - piwnice ze ścianami z cegieł ustawionych w ten sposób, że tworzy się ażurowa ściana z otworami. Na końcu korytarza była ta drukarnia. Pomieszczenie może ze 20 metrów kwadratowych, na środku romayor (taka maszyna drukarska) mnóstwo petów i Pan Zbyszek. 

Nasze pierwsze spotkanie było dosyć dramatyczne - gdy wchodziłem do tej jego drukarni, Pan Zbyszek demonstrował pracownikowi 33 sposoby rzucania darta, czyli strzałkami do celu. Był właśnie przy 15, gdy drzwi służące za tarczę (a raczej zdjęcie Jaruzela w mundurze z baretkami orderów przypięte pinezkami do dykty) otworzyły się, no i pojawiłem się ja. Jaruzel był zupełnie posiekany, widać zawody odbywały się regularnie. Szpikulec strzałki przebiłby mi czaszkę gdybym był odrobinę wyższy. Tym razem udało się - przeniosło górą, odbiło się od półotwartych drzwi i wbiło we framugę. 

Pan Zbyszek mógł drukować te pisemka - jakoś się dogadaliśmy. W trakcie dogadywania zużyliśmy trochę dogadywacza, bo bez tego się nie obeszło. Pierwszy nakład wyszedł dobrze, Pan Czesio był zadowolony z produkcji Pana Zbyszka. 

Teraz ja musiałem nie dopuścić, żeby Pan Czesio poznał Pana Zbyszka, bo nie zarobię. W tym momencie moja humanistyczna i artystowska natura odebrała pierwszą lekcję kapitalizmu - zarabianie to pośredniczenie. Wszystko jedno, w czym, ale pośredniczenie. 

Trudne to było wszystko. Parę razy klienci nie przyjęli mi nakładu czegoś tam, bo Pan Zbyszek coś spieprzył, ja byłem niedoświadczony i nie zauważyłem błędów, ale za to klient zauważył. Pewnego dnia, gdy stresujący kontakt z klientem zakończył się jednak sukcesem i dogadywaliśmy zapłatę za druk, a dogadywacz ulegał zużyciu, pracownik powiedział, że trzeba skoczyć po zagrychę, bo na sucho źle się dogaduje. To było jakieś pół roku po rozpoczęciu współpracy. Zaczynałem się poważnie obawiać o przyszłość mojej wątroby i o przyszłość w ogóle, bo jak tak dalej by szło, to wpadnę w dogadywanie, a nie w zarabianie. Właśnie wymyślałem fortel jak tu się wykręcić, gdy Pan Zbyszek szerokim gestem otworzył lodówkę, w której trzymał odczynniki do druku. Sięgnął do środka i wyjął zwój kiełbasy 

- To jest zagrycha! Nie taką się woziło w stanie wojennym! Tym, kurwa - i tu pogroził w kierunku tarczy do darta - pierdolonym skurwysynom na złość.

Zastrzygłem uchem. 

Od zawsze był taksówkarzem. Gdzieś tak pod koniec 78 roku kupił fiata 125p, od milicjanta z drogówki, który handlował z nim walutą. Ten fiat miał same zalety, ale jedną wadę: nie chciał palić w zimie. Dla taksówkarza pewne utrudnienie. Akurat nadszedł sylwester, 1 stycznia, i Zima Stulecia (nam nie trzeba Bundeswehry, nam wystarczy minus cztery), gdy okazało się ze fiacina ma tę wadę. Po nieudanym sylwestrze Pan Zbyszek postanowił podejść do sprawy całościowo. Poszperał po znajomych (jeszcze wtedy nie było wizytowników) i dowiedział się, że pod Białą Podlaską jest facet, który potrafi naprawić fiata tak, ze chodzi jak zegarek i w dodatku mniej pali! 

Pojechał tam. Warsztat był nic nadzwyczajnego, w stodole. Gdy przyjechał, akurat było świniobicie. A jak świniobicie to i świniopicie. Skończyło się na tym, że mechanik mógł się zabrać za robotę dopiero dwa dni po przyjeździe Pana Zbyszka na miejsce, a fiat zupełnie się rozkraczył i nie było ruchu ani w te ani we wte. 

W końcu się udało go naprawić, ale Pan Zbyszek zamiast dwa dni, był poza domem prawie dwa tygodnie. Poznał całą rodzinę mechanika, wszystkich pociotków i krewnych, a na pożegnanie dostał świnię. W bagażniku nie zmieściła się cała, mimo rozebrania jej po kawałku, więc miał mięso zawinięte na tylnym siedzeniu i z przodu. 

Tak się zaczęła mięsna epopeja Pana Zbyszka. 

Akurat dostawaliśmy wszyscy w dupę - rozkwitał kryzys końcówki Gierka. Mięsa w normalnych sklepach nie było. Żona Pana Zbyszka zaniosła do pracy koleżankom, zleciało się całe biuro. Po dwóch dniach świni nie było. 

Pan Zbyszek rozpoczął żywot wędrownego masarzo-rzeźnika i baby z mięsem w jednej osobie, bo jego żona już nie chciała więcej pośredniczyć. Może się wstydziła? W każdym razie Pan Zbyszek raz w tygodniu jeździł w kierunku Białej Podlaskiej, odbierał zamówione świnie, czasem pomagał zarzynać, a czasem rozbierać tusze według zamówień klientów. Zajmowało mu to dwa dni, resztę tygodnia sprzedawał stałym klientom, w niedziele przerwa i od poniedziałku - od nowa. 

Tak zszedł mu cały 79 i 80 rok, z tendencją wzrostową. W 80 roku, jeszcze przed Solidarnością, jeździł już we dwa samochody, razem ze szwagrem. Interes się kręcił coraz szybciej - nie mieli w końcu konkurencji, bo w państwowych sklepach były tylko kolejki. 

 

Aż nadszedł 13 grudnia...

 

Ciag dalszy jutro.

Książkę mozna zamówić tutaj

Brak głosów

Komentarze

przeczytałam z zainteresowaniem opowieśc o samozaradności Rodaków sprzed 30 lat. Tak, to była samozaradność i silne więzi między ludźmi. W tej opowiesci nie ma śladu opresji. Może bedzie ten watek w drugiej cześci? Jednak myśle głownie o tej zaradnosci, o tym niepoddawaniu się presji pustych półek, o autentycznych więziach między ludźmi. Teraz półki są pełne ale nie ma więzi między ludźmi. W większosci najedzeni, napici, siedzą,leżą przed telewizorami, bezmyslnie chłoną propagandę sukcesu tuskolandu i wcale ich nie obchodzi to, że tylko w ciągu kilu dni tej jesiennej zimy zmarło z zimna i głodu kilkadziesiąt osób. Nie ma Kotańskiego i innych który (którzy) upomniałby sie o elementarne, zwyczajne ludzkie prawa dla bezdomnych, głodnych, zmarzniętych i zamarzających.... Jest oficjalny Rzecznik Praw Obywatelskich, jest tyle organizacji charytatywnych(czy naprawdę charytatywnych?), tyle fundacji, zalew górnolotnych słów o pomocy ludziom etc., a ludzie umierają z powodu kilku stopni mrozu...

Vote up!
0
Vote down!
0
#111957

Kupiłem i przeczytałem Twoją książkę juz parę lat temu, nawet widziałem Ciebie w TV (wtedy jeszcze oglądałem TV), potem gdzieś zniknąłeś.
Ale to miło, że wróciłeś.
Nie będę zdradzał innym zakończenia Twojej książki, ale ten tekst z OBCYMI to Ci się udał.
Pozdrawiam.

Andrzej.A

Vote up!
0
Vote down!
0

Venenosi bufones pellem non mutant Andrzej.A

#111960

Dzięki za dobre słowo.

Zniknałem bo usiłowałem naprawiać fragmencik tej nieszczęsnej Rzplitej - ze skutkiem doraźnym dodatnim, ale ostatecznie Obcy środek wyjedli i tam siedzą.

Pozdrawiam
Szczur Biurowy

Vote up!
0
Vote down!
0

Maciej Świrski

#111974

świnki mają kolczyki ... może tylko stan wojenny wrócić.

Vote up!
0
Vote down!
0

  Jeszcze Polska nie zginęła / Isten, áldd meg a magyart
----------------------------------
Naród dumny ginie od kuli , naród nikczemny ginie od podatków

#112038