Tytuł zastępczy - czyli przed 13 grudnia trochę lektury. Część 3

Obrazek użytkownika szczurbiurowy
Kraj

 

 

 

Obudził się w ciemnościach z piramidalnym kacem. Chyba był w piekle - słyszał głos Jaruzela, a nad głową pełgał odblask ognia. Pozbierał się i z jękiem stanął na nogi.

Mechanik z rodziną oglądał telewizję, a pod kuchnią paliły się brzozowe szczapy. Był wieczór i nikt nie wiedział, co będzie dalej.

Trzeba było jakoś wrócić do Warszawy. Narady trwały dwa dni. Wieści z kraju były niejasne - telewizornia pokazywała koksowniki, których pilnowali uzbrojeni wojacy, Ruskich ani śladu. Wolna Europa buczała, a Głos Ameryki wył. W ogóle nie było wiadomo co robić. W końcu Pan Zbyszek postanowił wracać bez względu na to, co się dzieje. Ci cholerni komuniści nie mieli kiedy robić tej wojny, tylko akurat teraz, gdy on miał pełno zamówień przed świętami! A klienci czekają! Przecież nie poprosi o azyl w Białej Podlaskiej! Karrwa!

Wsiadł we fiata i pojechał. Pod siedzeniem trzymał 10 butelek uniwersalnego środka płatniczego, na tylnym siedzeniu siedział młodszy brat mechanika (zawsze to we dwóch raźniej), bagażnik miał po brzegi wypełniony towarem strategicznym, czyli rąbanką. Pojechali.

Białą Podlaską minęli leśnym skrótem. Po czołgu został wygnieciony ślad, koleiny tak głębokie, że fiat szorował brzuchem po ziemi, momentami zawisając czterema kołami w powietrzu. Jakoś dotoczyli się do szosy siedleckiej i z duszą na ramieniu Pan Zbyszek skierował dziób swojego okrętu w kierunku Warszawy.

Pierwszą rogatkę zobaczyli przed Siedlcami. W poprzek szosy stał Skot, obok koksownik i czterech żołnierzy. Była 7 rano, grudzień, blady świt. Przez zaszronione oddechami okna fiata Pan Zbyszek usiłował dostrzec, jakie to szarże pilnują koksownika, a żołnierze ze zdumieniem patrzyli na warszawską taksówkę zbliżającą się do nich na włączonych długich światłach.

Podjechał i odkręcił okno. Zanim żołnierze zdążyli podejść bliżej Pan Zbyszek wystawił głowę i zaczął wołać.

- Panowie, zróbcie przejazd, żona rodzi, trzeba szybko do szpitala! - szturchając kijem brata mechanika, owiniętego kocem z poduszkami, w damskiej czapce i wyszminkowanego na różowo. Brat mechanika zaczął jęczeć rozdzierająco, przez otwarte okno słychać było go było wyraźnie. Żołnierze patrzyli na siebie niezdecydowani, jeden z nich podszedł do samochodu i chwycił za klamkę, wtedy Pan Zbyszek szturchnął mocniej kijem do tylu, brat wrzasnął, bo kij trafił w słabiznę.

- Widzi pan, panie sierżancie, już rodzi!

Żołnierze cofnęli się przerażeni. Pan Zbyszek dodał gazu i znikli w zaczynającej się zadymce.

 

 

Po powrocie do Warszawy jasne się stało, ze dalsze prowadzenie przedsięwzięcia będzie wymagało lepszej organizacji. Jak we wszystkim kluczowe były pieniądze i środki transportu. Kapitałem obrotowym były złotówki, które trzeba było szybko wydać, zanim za bardzo nie stracą na wartości. Lokatą - dolary, z wymiany u milicjanta. Aby pojechać po towar, trzeba było mieć paliwo. Benzyna żółta, na którą jeździł fiacina, była nie do zdobycia. Taksówkarze mieli przydziały, które przy trybie pracy Pana Zbyszka starczały na tydzień. Póki co, to ruch samochodowy był wstrzymany, ale Pan Zbyszek patrzył perspektywicznie. Do tej pory tankował w znajomym Cepeenie, o którym wiedział, ze chłopcy dolewają do podziemnych zbiorników wodę (w umiarkowanych ilościach, żeby nie było tak zupełnie na bezczelnego), a z tego, co zaoszczędzili sprzedawali prywatnie znajomym. Ale teraz Cepeeny były zamknięte dla zwykłych ludzi, a ten znajomy Cepeen był właśnie dla zwykłych ludzi. Te
otwarte - dla korpusu dyplomatycznego na Placu Unii Lubelskiej i dla taksówek przy Wery Kostrzewy, były nie do podejścia - cały czas stał tam fiat z dwoma antenami, znaczy się ubowcy, a cepeeniarze bali się własnego cienia. Więc po pierwsze, trzeba było zmienić samochód na diesla, bo ropę można było łatwiej załatwić u autobusiarzy, a po drugie -wymyślić bezbolesny sposób dotarcia do dostawców i powrotu do Warszawy. Takiej prowizorki jak po 13 grudnia Pan Zbyszek nie chciał już uprawiać, bo za dużo nerwów to go kosztowało, a chciał dożyć 100 lat. To nie był koniec komplikacji.
Na wyjazd z miasta trzeba było mieć zezwolenie z Dzielnicowej Rady Narodowej. Poszedł tam nawet, ale jak zobaczył ten tłum ludzi kłębiących się jeszcze przed wejściem, dał sobie spokój. Mógł wprawdzie znaleźć którąś spośród urzędniczek, ale czas był mało sprzyjający, wszystkie się trzęsły, a na babę z mięsem nie mógł póki co zafunkcjonować, bo zomo stało przy wejściu i sprawdzali pakunki.
Pozostało jeździć na krzywy ryj, byle tylko mieć odpowiednią walutę, a w czasie wojny jedyną bezpieczną walutą są spirt i fajki. No i dolary, ale tutaj była kicha, bo komuniści zablokowali konta A w banku PKO no i Pan Zbyszek nie mógł uruchomić swoich zasobów, gromadzonych pracowicie w
kontaktach z milicjantem.

Trzeba było samemu wyprodukować uniwersalny środek płatniczy, i to w takich ilościach, aby przedsięwzięcie mogło funkcjonować. Do produkcji potrzebne były: cukier, woda, drożdże, i energia. No i miejsce w którym to się będzie odbywać. No i jeszcze butelki.
O butelki akurat było najłatwiej: w sklepach był tylko ocet, a kształt butelki był taki sam jak żytniej wyborowej, z inną nalepką. Żytnia z kioskiem była na kartki, ocet bez. Równe półki z octem we wszystkich sklepach. Wody miał do woli - wystarczyło odkręcić kran.
Drożdże - jedna z jego klientek była księgową w piekarni praskiej, więc miał nadzieję, że coś się da zrobić.
Cukier - z kartkowymi dwoma kilogramami mógł się ugryźć w nos, a nie myśleć o przetrwaniu na konkurencyjnym rynku bab z mięsem.

Tak więc piętrzyły się przed nim trudności. Zapasy finansowe kurczyły się, klienci czekali na dostawę towaru przed świętami, do tego Godzina Milicyjna od 8 wieczór do 6 rano - niezły pasztet.

Z benzyną miał chwilowo rozwiązany problem - sąsiad, który i tak nie mógł jeździć, zgodził się za mięso sprzedać mu 3 kanistry 20 litrowe, które trzymał w piwnicy obok, a które śmierdziały jak nieszczęście. Wystarczy na jeden kurs. O uniwersalny środek płatniczy było trudniej. Jednak w sukurs przyszli komuniści i system kartkowy. Miał ciotkę, która miała ze sto lat. Znała czerwonego od podszewki, bo przeżyła pierwszych bolszewików w Kijowie (1920 rok), drugich i trzecich we Lwowie (1939 i 1944), wiec jak tylko nastała Solidarność, zaczęła kupować ze swojej emerytury wódkę i papierosy - póki jeszcze były w wolnej sprzedaży, a potem skrupulatnie wykupywała cały przydział, mimo że ni pijot ni kurit. Z doświadczenia wiedziała, czym się to skończy, no i teraz się przydało. Zebrała chyba ze sto butelek, no i z jakieś 200 metrów papierosa. 200 metrów dlatego, że kartkowe papierosy sprzedawano nie pocięte, jakoś tak wyszło, że ciotka wystała w kolejce papieros (a nie papierosy), który wyglądał jak biała zwinięta luźno linka - trzeba go było dopiero pociąć. Tymczasowo problem finansowy był rozwiązany. Pozostało jeszcze znaleźć sposób na zdobycie cukru do produkcji uniwersalnego środka płatniczego. Tutaj pomógł mu przypadek. Odbierając drożdże z piekarni (księgowa załatwiła mu lewy przydział na fikcyjny dom dziecka w Koziej Wólce), zobaczył puste papierowe worki po cukrze. Magazynier powiedział, że palą je na podwórku. Pozbawił ich tego kłopotu.

Związał worki i wsiadł do autobusu, trzymając w jednej ręce 10 kilogramów drożdży, a w drugiej kłąb worków po cukrze. Na przystanku zatrzymał go patrol zomo. Nie widział ich wprawdzie zza worków, ale to, że zomo, poznał po innym odcieniu moro - zomowcy mieli mundury niebieskawe i czarne buty, a żołnierze brązowe buty z opinaczami i moro w odcieniu zielonym. I orzełki na czapkach były różne - wojskowe były z tarczą Ateny, trochę podobne do przedwojennych, tyle ze bez korony, a milicyjne to zwykła komunistyczna kura w
przysiadzie. Zomowcy dziwili się, po co mu tyle worków. Powiedział im, że to na rozpałkę. Puścili go.

Worki były połową sukcesu.

Ruszył w piątek, 18 grudnia, chciał wrócić 21 i mieć jeszcze dwa dni na dostarczenie towaru klientom przed świętami. A potem spokój!

Godzina kończyła się o 6 rano. Pod przednim siedzeniem miał schowany uniwersalny środek płatniczy, w bagażniku papierowe worki, na plecach stracha i nadzieję, że chyba go nie zabiją. Ruszył na Siedlce.Najważniejsze było przejechać przez miasto. Tutaj pomagał taksówkowy kogut na dachu. Patrole na ulicach jakoś się nie czepiały, gorzej było z posterunkiem przy Muzeum Wojska Polskiego przy wjeździe na Most Poniatowskiego. Widzieli go z daleka, bo nikt nie jeździł. Już na wysokości ronda przy komitecie centralnym zobaczył, że przy koksowniku, obok przyczółka mostowego, nastąpiło poruszenie - zobaczyli go. Było ich czterech, z kałaszami przewieszonymi na luźnym pasku na plecach.
Powoli zbliżał się, jadąc na drugim biegu. Lewą ręką odkręcał okno, a prawą sięgał pod siedzenie. Samochód toczył się w koleinie wyjeżdżonej przez autobusy. Gdy podjechał do żołnierzy stojących przy wjeździe na most, nacisnął sprzęgło i zdjął nogę z gazu. Było zimno, a żołnierze zmarznięci. Gdy do nich się dotoczył, wystawił przez okno rękę z butelką i czekał, co będzie dalej.
Żołnierz rozejrzał się szybko, chwycił zręcznie butelkę, wsunął za pazuchę. Droga była wolna. Do następnego posterunku. Poprzednim razem Pan Zbyszek naliczył 7 posterunków w samej Warszawie, nie licząc tych na szosie do Białej Podlaskiej. Miał w samochodzie odpowiednią ilość szklanych przepustek, byleby tylko nie natknąć się na jakieś szarże albo i samego Jaruzela, którego pokazywali w telewizorni jak robi inspekcje. Niech to szlag!!!

 

Ciąg dalszy niebawem

Książkę można kupić tutaj

Brak głosów

Komentarze

świetnie napisane dycha

Vote up!
0
Vote down!
0

3gibon

#112325

Te koksowniki, mróz i złowieszcza mgła 13.12 wiadomego roku dotąd mi spokojnie spać nie daje, ale czyta się tak lekko i z rozrzewnieniem...... Powiedziałabym, zgrabnie napisane.:)))

Vote up!
0
Vote down!
0

Niueste

#112335

I 10 oczywiście!
I oczywiście wracają wspomnienia oczekiwania na "zastrzyk energetyczny" z Kolbud (Kolbudów? - help!). Najsmaczniejsze w świecie ziemniaki, indyki, jajka, o rąbance nie wspomnę, były właśnie stamtąd w te dni ciemne i zimne, a nieraz i głodnawe dla mieszczuchów znad Motławy...
Pozdrawiam serdecznie i czekam na jeszcze...
contessa

Vote up!
0
Vote down!
0

contessa

___________

"Żeby być traktowanym jako duży europejski naród, trzeba chcieć nim być". L.Kaczyński

 

 

#112782