Tytuł zastępczy - czyli przed 13 grudnia trochę lektury. Część 4

Obrazek użytkownika szczurbiurowy
Kraj

 

 

Podczas tej wyprawy fiacina po prostu zdechł.



Zamówiony towar został zarżnięty, rozebrany i zapakowany. Samochód przyjemnie ciążył bagażnikiem do tyłu. W Sokołowie Podlaskim Pan Zbyszek wymienił w cukrowni 5 pustych worków po cukrze na pięć pełnych. Worki wymieniał cięć na bramie.



Cukru nie było w handlu dlatego, że nie było worków. Worków nie było bo nikt ich nie produkował. Za produkcję worków odpowiadała urzędniczka w ministerstwie przemysłu papierniczego, a za produkcję cukru - urzędniczka w ministerstwie przemysłu przetwórstwa rolniczego. Od dwóch miesięcy jedna była na urlopie macierzyńskim, a druga miała wszystko w nosie, bo mąż ją zdradzał i była w trakcie rozwodu. Ponieważ wszyscy się przyzwyczaili do tego, że niczego nie ma, nikt nie pytał, dlaczego nie ma worków i dlaczego nie ma cukru. I dlatego cięć w Sokołowie Podlaskim mógł dorobić do pensji napełniając łopatą przywiezione przez Pana Zbyszka worki. Wyszło po flaszce za sztukę.



Samochód był zapakowany po brzegi. Mięso w bagażniku, worki z cukrem ustawione pionowo za przednimi fotelami i na tylnym siedzeniu - razem 550 kilogramów. Tylny resor piórowy był zupełnie plaski, prześwit obniżył się o dobre 5 centymetrów. Za Mińskiem Mazowieckim wskaźnik temperatury wychylił się na maksa i tak został. Kłęby pary buchały spod maski silnika. Pan Zbyszek bez patrzenia wiedział co się stało: pękła gumowa rura od bloku silnika do chłodnicy. Całe borygo wylało się pod samochód i kwita.

W najbliższej chałupie przydrożnej nabrał wody do wiadra i wlał do chłodnicy. Pękła górna rura, wobec czego nalać się jeszcze dało. Pompa będzie tę wodę wyrzucać, ale trudno. Odpalił i ruszył. Po dwustu metrach strzałka temperatury znów na maksa. Poczekał aż ostygnie. 10 minut. Znowu odpał i znowu 200 metrów. 10 minut przerwy, dolanie wody i abarot s naczała.

10 kilometrów jechał 9 godzin. Po dziesiątym kilometrze rozrusznik już nie obrócił silnika. Nawet nie rzęził, wskazówka prądu pokazywała, że akumulator był w porządku. Silnik nie dawał się obrócić. Zatarł się.

Zbliżała się Godzina, a do Warszawy był jeszcze kawał drogi. W zapadającym zmierzchu fiacina świecił żałośnie światłami pozycyjnymi, zaczynała się zadymka.



Pan Zbyszek szykował się do spędzenia nocy na szosie, gdy zobaczył gdzieś daleko z tyłu światła samochodu, które zbliżały się szybko mimo zadymki. Wyskoczył na jezdnię i zaczął machać. W miarę jak światła się zbliżały, machał coraz wolniej. Gdy były już całkiem blisko z ciemności rozróżniał już kształt pojazdu i słyszał silnik. Diesel, 1800 koni, osiem cylindrów. Cztery osie, napęd na wszystkie koła (8x8), wspomaganie kierownicy, ceratowa tapicerka, ręczna kontrola wtrysku, CKM 7,62 w standardzie.

Zatrzymali się przy nim. Otworzyła się klapa i ze skota wyskoczył jeden z żołnierzy. Starszy szeregowiec.

Pan Zbyszek patrzył na niego, jak podchodzi, światło reflektorów dawało po oczach. Dogadali się szybko - po flaszce na głowę. Dociągną go do Warszawy pod dom. Wypłata z góry. Pan Zbyszek znowu sięgnął do kasy pod przednim siedzeniem. Żołnierze podali linkę holowniczą. Pan Zbyszek zaczepił ją pod silnikiem, robiąc pętlę i przekładając przez dwa pręty osłaniające miskę olejową. Linka była krótka, ze dwa metry. Zaczepili ją o hak na wierzchu korpusu z tylu transportera. Była napięta jak struna.

Ledwie zdążył wskoczyć za kierownicę, kiedy skot ruszył. Napięta linka uniosła przód samochodu do góry, tak że przednie koła zawisły w powietrzu. Tył fiata obniżył się i Pan Zbyszek słyszał jak spód bagażnika, rura wydechowa i tłumik szorują o jezdnię. Pojechali. Na prostych odcinkach fiacina utrzymywał się w linii za skotem, na zakrętach wynosiło go na bok. Pan Zbyszek siedział z założonymi rękami, bo kierownica mogła się przydać jedynie do podparcia gazety. Było za ciemno żeby czytać.

Jechali sześćdziesiątką, przed sobą Pan Zbyszek widział tylne światła transportera. Przejechali przez puste miasto, fiacina z uniesionym do góry nosem leciał jak latawiec na plaży. Gdy dojechali przed blok Pana Zbyszka fiat miał zezowate spojrzenie - stalowa lina wgięła pas przedni, tak że maska silnika była uniesiona do góry, a grill przed chłodnicą cofnięty. Z tyłu rurę wydechową i tłumik starło, a w spodzie bagażnika była dziura. Na szczęście towar się nie wysypał - zatrzymała go felga koła zapasowego. Ale opona już się nie nadawała do niczego, najwyżej na nowe sandały. Boki też były obite, bo parę razy na zakręcie wyniosło go na pobocze tak daleko, że zaczepił o betonowe słupki kilometrowe, a raz nawet o znak drogowy. Odczepili go i pojechali, wydmuchując na pożegnanie kłąb spalin z dwóch bocznych rur wydechowych. Padał mokry śnieg. 



Spaliny diesla i odwilż - zapach stanu wojennego.

 

Ciąg dalszy niebawem

Książkę można kupić tutaj

Brak głosów