TRZECH TENORÓW OŚWIATY, czyli RENOWACJA ZGLISZCZ
By przejść do następnej klasy, uczeń musi - z braku czasu - poniechać ruchu na świeżym powietrzu. Wychowanie fizyczne powolutku zanika, rośnie za to ciężar jego tornistra. Powstaje zatem zdeformowane pokolenie anemicznych pociech. Bagażowych nieistniejących szafek na podręczniki.
Lekarze alarmują. Mówią o coraz częstszych przypadkach dysleksji, autyzmu i skoliozy. O alergiach na byle co. O próchnicy, astmie, złym odżywianiu, braku higienistek. O integracyjnej fikcji. Czyli o kwestiach zasadniczych, a nie o fidrygałkach. Czyli nie poruszają drugorzędnych zagadnień. Takich, jak likwidowanie gimnazjów, czy dylematy z wcześniejszym posyłaniem dziecka do szkoły.
Problem szkoły, to długotrwały proces. Od lat uciążliwy. Tak wyśmienicie zaniedbany, że stale jest na etapie prób i zamiany gorszych błędów na lepsze. W stanie wiecznego eksperymentowania, kolejnych przymiarek, założeń i prowizorki.
Na temat pedagogiki wybucha co pewien czas ożywiona dysputa. Ale w kwestiach kluczowych, czyli METODY NAUCZANIA POŁĄCZONEGO Z WYCHOWANIEM, zachowujemy wymowne milczenie.
Zagadnienia związane ze szkołą budziły i nadal budzą niespotykane kontrowersje. O ile rzecz dotyczy przeprowadzania merytorycznych polemik i jest to krasomówcza bitwa na argumenty, podziały nie są szkodliwe. Przeciwnie. Wspomagają burzę mózgów.
Lecz jeśli zawężone są do ignoranckiego pytlowania, do kłótni, w których dominuje zacietrzewienie - podziały nie pomagają, gdyż trudno spodziewać się po karczemnej wymianie ciosów jakichś sensownych rezultatów.
Zgadzamy się, że szkoła nie może kształcić nieuków. Nie powinna też być hodowlą i przechowalnią tragicznego stada ciemniaków. A co powinna? Zarażać wiedzą. Mieć nauczycieli z powołania. Profesorów potrafiących przyciągnąć uwagę ucznia wykładanym materiałem. Zainteresować nim na tyle, by sam, z własnej inicjatywy, pragnął go szczerzej poznać.
Szkoła nie musi być przykrym obowiązkiem. Straconym czasem jałowej rywalizacji. Ma przygotowywać do świadomie obywatelskiego, społecznego życia we współczesnej cywilizacji. To znaczy pokazywać, że w naszym świecie istnieje wiele kultur. Równorzędnie wartościowych, specyficznych dla danego kraju.
Są naczyniami połączonymi dla całego globu. Jego krwioobiegiem; nie można ich dzielić na wyższe i niższe, lepsze lub gorsze, prymitywne i rozwinięte. Dokonywać ich klasyfikacji z punktu widzenia Europejczyka. Pogardzać tymi, które są inne od naszej. Że trzeba traktować ich odmienność z szacunkiem. Stawiać pomiędzy nimi znak równości, bo każda z nich ma swój rytm i przebiega zgodnie z własnym scenariuszem obyczajowych zdarzeń.
A skoro są równoprawne i niepowtarzalne, skoro rządzą się indywidualnymi zasadami, człowiek o innej kulturze nie powinien narzucać im swoich wzorów. I na tym powinna skupiać się edukacja. Na utworzeniu brakującego społeczeństwa obywatelskiego, wykształceniu wrażliwości na drugiego człowieka; pozbawieniu go kompleksów, jaskiniowych poglądów i ksenofobicznych inklinacji.
Głos w sprawie szkolnictwa zabierają wszyscy. Bo sprawa dotyczy każdego; ten, czy inny obywatel uczestniczy - jako rodzic lub nauczyciel - w podejmowanych rozwiązaniach. Jest odpowiedzialny za ich wdrażanie. Biernie lub czynnie bierze udział w kształceniu przyszłego charakteru pokolenia. Pokolenia, które już wkrótce będzie decydować w jego imieniu.
*
Uczeń siedzi w szkole na ogół solidne parę godzin. Wraca do domu i ślęczy drugie tyle nad odrabianiem prac domowych (nie mówiąc o dodatkowym: nad obowiązkowymi czytadłami). Uczeń wyróżniający się na lekcjach, aktywny w zadawaniu kłopotliwych pytań, pytań znacznie wykraczających poza materiał, zachłanny na zdobywanie ponadprogramowej wiedzy, jest niemile widziany. I to zarówno przez nauczycieli, jak rówieśników.
Niekonwencjonalne umysły stanowią zagrożenie dla reszty klasy: opóźniają wykonanie przeciążonego PROGRAMU. Szablonowi, statystyczni, podatni na formatowanie, nie chcą się WYCHYLAĆ, a pedagodzy wolą pracować z ze średniakami.
Program tak jest napięty, a nauczyciele tak wymagający, że aby zasłużyć na wredne miano KUJONA, LIZUSA lub PRYMUSA i zdać do klasy oczko wyżej, musi zrzec się zabawy. Tym samym - dzieciństwa. Zastąpić zabawę - elektronicznymi urządzeniami do rozrywki. Mnóstwem gadżetów do wirtualnego przeżywania, komputerowych gier oraz nieśmiertelnym buszowaniem po Internecie.
Obecne bawidełka nie mają wczorajszej urody. Za to moje, choć toporne, niewypasione i prezentujące się paskudnie, wymagały wysilenia wyobraźni, inwencji, pomysłowości. Kreatywnego podejścia do zwykłego patyka, gałęzi imitującej rycerza, zapałek powtykanych w glinę i udających armię na polu bitwy.
Inaczej, niż obecne. Teraz dzieci mają do dyspozycji umysłowe protezy do parusekundowego zainteresowania. W związku z czym prędzej się nudzą, szybciej nie potrafią się skupić, są roztrzepane, zdekoncentrowane i żwawiej przeskakują od jednej zabawki do drugiej. A każda - kolorystycznie piękna, z lalkowym głosem naśladującym płacz. Tyle że hamująca fantazję. Tyle że nieinspirująca, bo wyposażona we wszelkiego rodzaju UŁATWIENIA.
Do całokształtu edukacyjnej nędzy dokładają się rodzice: popychają ich w kierunku zaspokajania WŁASNYCH ambicji. Wedle powiedzenia: mnie nie udało się zostać lekarzem, fizykiem, organistą, niech on/ona nim będzie. I bidny malec odwala katorgę posłusznego wykonawcy rodzicielskiej woli: gania na angielski lub drałuje na korepetycje (korepetycje dowodzą, że albo dydaktyk jest zbyt słaby, by wykładać skutecznie, to znaczy zrozumiale, albo przedmiot jest przeładowany, a klasa za duża).
Podkreślić należy, nauczycielski poziom wykształcenia jest niziutki; nie gwarantuje nauki łatwej, szybkiej i przyjemnej. Zasób słów woła o pomstę do nieba. Jak więc jego uczeń może zrozumieć cały tekst lektury skoro jest w stanie pojąć zaledwie co drugie wyrażenie, a byle nieznane sformułowanie interpretuje mylnie?
Jak może nie nudzić się sylabizując Sienkiewicza? Jego przebogaty język - zwłaszcza staropolszczyzna - jest dla niego za skomplikowany. A to drażni, prowokuje do wzgardliwego odrzucenia utworu. Skwitowania go wyniosłym rżeniem.
Przykładowy sienkiewiczowski język został pokonany przez galopujący duch czasu. Zubożony i zastąpiony współczesną sałatą słowną. Zdania pełne stylistycznych figur i mistrzowskich porównań, są za długie, za bardzo passe: męczą zblazowane oczy nawykłe do braku koncentracji. Lektura dłuższa, niż paruminutowa, wyzwala w nim uczucia zniechęcenia i bezradności, uniemożliwia skupienie i wytrwanie w podążaniu za myślą autora; z tego to powodu dzieła światowej klasyki przechodzą do literackiej kanciapy z anachronicznymi cymesami.
*
Konieczna jest współpraca TRZECH TENORÓW OŚWIATY: rodzica, ucznia, pedagoga. Tej zaś nie ma.
Przykład idzie z góry. Po cóż być kulturalnym, chorobliwie ciekawym różnorodności świata, jego umiejscowienia na mapie naszych pragnień, dążeń, aspiracji? Na jakie licho mamy ślęczeć nad poznawaniem historycznych korzeni, wiedzieć cokolwiek więcej od Neandertalczyka, mieć apetyt na świadome życie, skoro mamy Internet, komputery i telewizję talerzową? Po co malować, pisać lub komponować? Picasso był, Rafael do spóły z Bachem także, podobnie Norwid, Chopin czy inne Beethoveny do kupy z pozostałymi Van Goghami?
No, a poza tym wykorzystywali w swojej twórczości wciąż te same zestawy frazesów, aparatów, narzędzi do produkcji dzieł: pisali za pomocą marudnej kombinacji liter alfabetu, posługując się stereotypowymi znakami przestankowymi i staromodną ortografią, pacykowali banalnym końskim włosiem, bębnili po standardowym klawicymbale, słowem – nie robili niczego odkrywczego, bo wszystko już było jak łupież. Wobec tego jaka idea w powielaniu ich dzieł? W inspirowaniu się nimi? Byli, ale się zmyli. I koniec tematu.
Po co szkoła, studia, codzienna mordęga z ponurą rzeczywistością? Czy nie wystarczy, że zwolniono nas z myślenia i nie musimy się duchowo rozwijać, bo myślą za nas i dbają o nasz mentalny rozwój ci, których nazywamy przywódcami?
Truizm: to, jak postępujemy i kim jesteśmy, zależy od środowiska, w którym przebywamy. Jeżeli od urodzenia byliśmy uczeni poznawania świata złudzeń powstających z lęku, jeśli wegetowaliśmy pośród otaczających nas, z grubsza ciosanych przedmiotów i żyliśmy nie mając dostępu do prawdziwego piękna, to skąd mieliśmy wiedzieć, że obok intryg i egoizmu, istnieje subtelność i wrażliwość? Jak mamy być delikatni i kulturalni, jeśli nie wiemy, że pomiędzy tak uświęconymi wartościami jak fura, piwko i laski, istnieje Mozart i bywają niezrozumiałe tęsknoty?
Ale wystarczy urodzić się nie w otoczeniu awantur o pietruszkę, móc chodzić do muzeum, widzieć na jego ścianach nie ramy i gwoździe, a obrazy i przestawać z ludźmi mającymi coś istotnego do przekazania, by dostrzec, jak wiele jest nauki.
Niekiedy dziecko bywa dla ojca dodatkową gębą przy stole, konkurentem do michy, niesfornym bachorem pętającym się pod nogami. Mikrus, który widzi, jak tato rzuca mamą o ścianę, uczy się, że jest to objaw miłości. Z nauki tej wyciąga wniosek, że jak dorośnie, będzie taki sam. I mając takie przekonanie, wkracza w szkolne mury.
Słyszy w domu, jak rodzice pomstują na nauczyciela, nazywają go złamasem, który ukrzywdził ich latorośl, bo postawił zły stopień, z zachwytem patrzy, jak cwałują do szkoły z awanturą i histerycznymi wyzwiskami, by ustawić do pionu fikającego belfra; w ten sposób uczą go bezkarności i braku szacunku do drugiego człowieka.
Nauczyciel wobec całej klasy nazywa ucznia na lekcjach tumanem, debilem, niedojdą, lub podobnym komplementem, jak więc może być dla niego autorytetem?
Ale zdarza się to niekiedy. Zbyt często niestety. Wina jest po wszystkich stronach. Rodziców, gdyż są zakłamani. Dzieci, bo są narcyzami przekonanymi o swojej cudowności. Nauczycieli, bo nie powinni uprawiać tego zawodu.
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 951 odsłon