KONARY
W kwestii łażenia po drzewach mieliśmy absolutnego pierdolca. Nie było w okolicy solidnego klonu, lipy, czy kasztanowca, który nie byłby spenetrowany po sam czubek. Iglaki odpadały. Świerki, czy jodły z przyczyn oczywistych – goły pień i wątłe gałęzie. Nic ciekawego. Natomiast nadmorskie sosny, raz, że nie za duże, to poza tym strasznie brudziły żywicą, która nie dawała się wyczyścić, co zazwyczaj kończyło się na przeraźliwym krzyku mamy: - Tomasz! On znowu łaził po drzewach!!!
Bo oczywiście – wspinanie się na drzewa było surowo wzbronione przez rodziców i nie tylko. Dojrzali przechodnie często, jak wypatrzyli nas u góry w gałęziach też na nas wrzeszczeli, ale my stroiliśmy do nich małpie miny, bo wiedzieliśmy z doświadczenia, że nie wejdą za nami na drzewo, a stanie na dole i pilnowanie, znudzi się im szybciej niż nam.
Choć nie zawsze z tymi dorosłymi było lekko...
W Orłowie, placyk przy którym mieszkałem z rodzicami, gdzie na parterze była wówczas przychodnia lekarska z czterema gabinetami, w tym jednym, dentystycznym, który niemile wspominam, był w tamtych latach, aż dziw, wspaniale utrzymany, zachowując przedwojenną strukturę. Dla nas, chłopaków najważniejsze – miał cudownie posadzone gdzieś na początku lat trzydziestych drzewa, więc już wspaniale rozrosłe: od ulicy lipy, na około placu klony i jeszcze w dwóch grupach, naprawdę wysokie topole białe, też rozłożyste a nie takie smukłe, włoskie, jakie sadzi się wzdłuż dróg.
Te drzewa to było nasze przedszkole i pierwsze klasy podstawówki sztuki wspinania się. Wszystkie pnie gdzieś tak do wysokości dwóch metrów, a może i więcej były gładkie, bez gałęzi, więc trzeba było mieć dobrze opanowane odpowiednie techniki włażenia na drzewo.
W naszej kamienicy, zamieszkiwało w sumie sześć rodzin. A jako, że był to powojenny szczyt demograficzny, to było nas tam czterech rówieśników i trzech nieco starszych chłopaków; dziewczyn i pętającej się pod nogami drobnicy małolatów nie liczę.
W następnej z kolei kamienicy, którą od naszej oddzielał wąski ogród, też było sporo dzieciarni, ale tylko dwóch chłopaków z naszej paczki.
Mieszkał tam natomiast gość, którego wszyscy się bali i nienawidzili i powszechnie nazywali komuch – faszysta. My też, bo pewnie któryś z nas usłyszał od starszych. Nie mieliśmy pojęcia co to znaczy, ale nienawidziliśmy z dużą wzajemnością tego faceta. On wprost obsesyjnie nie cierpiał dzieciaków.
Teraz, jak myślę wstecz, a wiadomo było, że mężczyzna pracował na milicji, jednakże rzadko go było widać w mundurze, przekonany jestem, że był to pospolity ubek.
Pewnego późnego popołudnia, dwójka z nas wspinała się na nasz ulubiony klon, naprzeciw naszego domu. Przyjaciel już był u góry, a ja za nim, właśnie złapałem za pierwszy konar i swobodnie zwisałem, by za pomocą prostego triku i w oparciu o pień, przewinąć się do góry,
Nagle gwałtownie obok zatrzymała się stara Warszawa, wyskoczył z niej komuch – faszysta, podbiegł i złapał mnie za nogi.
- Mam cię gówniarzu, złaź! – pełen satysfakcji wysyczał.
Miałem problem. Wyrwać mu się raczej nie mogłem, bo trzymał mnie, jak w kleszczach, a jak się puszczę gałęzi, to polecę i wyrżnę na glebę.
Zacząłem wierzgać nogami, wyrwałem się z jego objęcia, lecz tylko na chwilę, żeby zeskoczyć na ziemię. Dziad mnie natychmiast złapał za ramię i szyję, zawlókł do samochodu i zawiózł na komisariat MO na ulicy Akacjowej. Wyobrażacie sobie? Sprzed domu, gdzie tata przyjmował pacjentów, aż jakieś trzy kilometry dalej, by, jak wtedy myślałem, wsadzić mnie do ciupy, za łażenie po drzewach. Jeżeli ktoś myśli, ze nie byłem przestraszony, to się grubo myli. Przecież tamte czasy były nasycone opowieściami o straszliwych aresztowaniach, wyrokach i torturach i chociaż mówiono o tym szeptem i z dala od dzieci, to zawsze coś wyciekało, a my sami budowaliśmy z tego masakryczne historie.
Na szczęście długo nie pobyłem na tym komisariacie. Jak tylko ubek się zmył i odjechał, dzielnicowy natychmiast zadzwonił do taty i poinformował go, gdzie się znajduję i żeby przyjechał odebrać więźnia.
W przeciągu godziny śmiejący się ojciec pojawił się w drzwiach. Zapalili po papierosie z milicjantem, z którym się świetnie znali, bo to był orłowski swojak i często korzystał z usług ojca. Pamiętam jeszcze, że wspólnie uzgodnili, że jako zostałem dostarczony na komisariat za przestępstwo, to muszę odsiedzieć choć chwilę w areszcie. No i zamknęli za mną kratę...
Jak już tata wiózł mnie do domu, to mnie ostrzegł, że mam się trzymać od tego typa z daleka i uważać na niego, bo to zły i niebezpieczny człowiek.
- Tak tato, wiem – odpowiedziałem przemądrzale, - to przecież komuch – faszysta.
Ojciec zdumiony spojrzał na mnie, omalże nie wjeżdżając na chodnik i nagle wybuchnął śmiechem.
- A ty skąd masz takie wiadomości? I czy wiesz, co to znaczy? – zapytał, ciągle się śmiejąc.
- Nie wiem co to znaczy, ale wszyscy tak na niego mówią – odparłem w końcu uspokojony i szczęśliwy, że cała afera nie skończy się pasami i innymi restrykcjami.
Dzisiaj wiem dobrze, że tata mój nie miał absolutnie nic przeciwko naszemu łażeniu po drzewach i sam zresztą parokrotnie w lesie, czy nad jeziorem, razem ze mną wspinał się wysoko.
Lecz gdyby czasami nas zobaczył na czubku najwyższych drzew, to niewątpliwie by zmienił zdanie.
Orłowo i część Małego Kacka, w swojej kotlinie na poziomie morza, jest praktycznie z trzech stron otoczone lasami. Od wschodu była Kępa Redłowska, dochodząca do morza, ze wspaniałymi klifami, cel długich wypraw. Północny zachód to Lasy Witomińskie, wspaniałe i dzikie, miejsce wędrówek do źródeł rzeki Kaczej. A od południa mieliśmy nasze najukochańsze i najbliższe lasy sopocko – orłowskie.
Nie więcej niż dwieście metrów od domu, po przejściu skrzyżowania ulic Wielkopolskiej i Wrocławskiej, oraz minięciu trzynastki, naszej Szkoły Podstawowej, zaczynał się nasz raj i to całoroczny – Mały Lasek.
Ponieważ był on na fantastycznym zboczu, zimą było tu centrum sportów zimowych, nie tylko dla naszej bandy, ale dla wszystkich dzieciaków w okolicy. Na wiosnę bawiliśmy się na pobliskich bagnach, które były cudownie żółte od porastających je kaczeńców. Jesienią na górce piekliśmy ziemniaki i puszczaliśmy latawce.
No a latem? Oczywiście! Łaziliśmy po drzewach i kryliśmy się w zielonych koronach. Zrozumiałe, że zazwyczaj w czasie wakacji po południu, bo przedpołudniem, siedzieliśmy na plaży, albo, co było absolutnie zakazane, skakaliśmy z orłowskiego mola do morza.
W Małym Lasku i nieco dalej, jak to nazywaliśmy, za żwirownią, były na prawdę potężne drzewa. W tym parę najwspanialszych, samotnych lip, klonów, buków i dębów. Stały odosobnione, nieco odsunięte od lasu, na szczytach pofałdowanych morenowych pagórków, jak jakieś pomniki, albo latarnie, a dla nas, chłopaków ciągłe wyzwanie i pokusa.
Wyobraźcie sobie, wspiąć się, najpierw po grubych konarach, a potem po coraz cieńszych gałęziach na sam szczyt drzewa, tak, że w końcu można wytknąć głowę z zielonej masy liści i rozejrzeć się dookoła. A widok był wspaniały. Moje Orłowo i Mały Kack na dole, dalej wzgórza zakrywające Gdynię, a w prześwitach poza Kępą Redłowską morze. Bez przesady, można tak było patrzeć godzinami, a dziwne uczucie spokoju i tęsknoty, jakiego się wówczas doznawało, wprost, jak to teraz mogę określić, transcendentalne, opanowywało dziecięcy umysł.
Wspinać się, aż do czubka drzew... Czy to był jakiś atawizm? Coś w tym musiało być, bo wszyscy chłopacy to kochali, może za wyjątkiem największych tchórzy i maminsynków. Nawet niektóre dziewczyny za tym przepadały i nam towarzyszyły w wyprawach.
Sezon drzewno – wspinaczkowy kończyłem późną jesienią, w suchy bezdeszczowy dzień, jeszcze przed mrozami i bez śniegu. Wspinałem się na szczyty paru wybranych drzew, żeby tam uciąć i zanieść do domu na święta, porastającą tam jemiołę.
Teraz, pół wieku później, mogę zdecydowanie powiedzieć, że byliśmy ostatnimi Mohikanami, przynajmniej, jeśli chodzi o miejskich chłopaków. Byliśmy dzicy, swobodni i autentycznie wolni. Las, ze wszystkimi swoimi tajemnicami, których jak na nasz ówczesny wiek, było mnóstwo, ze swoimi zapachami, odgłosami i zmieniającymi się w zależności od pór roku kolorami stanowił nasze naturalne środowisko, czasami twierdzę i schronienie, a przede wszystkim nieograniczone miejsce zabaw, poszukiwań i nauki.
Jak teraz patrzę na dzieciaki na tych placykach, ogrodzonych płotami, z huśtawkami, zjeżdżalniami, czy sieciami do wspinania, to uświadamiam sobie, że to nędzna namiastka naszego dzieciństwa, raczej wychowująca niewolników, a nie ludzi wolnych i przekornych.
Później były jesienne wyprawy z rodzicami na grzyby. Do dziś zbieram tylko te, które rodzice nauczyli mnie rozpoznawać.
A jeszcze później, gdy prułem z dziewczyną motorem przez leśne ostępy, wtedy jeszcze bez obowiązkowych kasków, wiatr świstał, gałązki uderzały w twarz, to byłem, jak nigdy potem, swobodnym jeźdźcem, absolutnie wolnym człowiekiem. Jak to mówią Amerykanie – prawdziwy easy rider.
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 5869 odsłon
Komentarze
Włażenie na drzewa
27 Stycznia, 2015 - 10:41
Sezon drzewno – wspinaczkowy ...
27 Stycznia, 2015 - 11:14
... no tak. Rózne są efekty wspinaczek na drzewa.
Kiedyś znałem takiego górola z Rabki, który wloz na smreka i sidzi chaw do dzisiok - boi się hybnąć bo go trzymie jakaś-
- Spirytkowa GADZINA :-)))) ?
Drzewni Himalaiści - łączcie się
@maruś
27 Stycznia, 2015 - 11:15
To on się na tym smreku gibie i niedobrze mu się robi, więc trzyma się oburącz pnia i nie ma czasu, ani chęci na myślenie.
Taki smutny los juhasa na smreku... A gazdowie łostrzegali!
Haj!
JK
Przepłynąłeś kiedyś sam ocean? Wokół tylko morze. Stajesz oko w oko ze swoim przeznaczeniem.
Ale jakiś żółtawy ten kogut
27 Stycznia, 2015 - 11:17
obserwer :-))
27 Stycznia, 2015 - 11:26
... bo widzicie Józefie - to jest kogucik mindzia !
ps.
.... to jest tyn co ma "Targalskie lęki" ? !
On już na tym smreku zostanie.
pps.
....a może to jest kogucik - przeciw /pożarowy ?
On nam wyznacza kierunki
27 Stycznia, 2015 - 11:36
marus i JzL
27 Stycznia, 2015 - 11:49
A nase białki???
Pewien jestem, że Ula i contessa po drzewach łaziły.
Inne pewnie się sęka bały....
JK
Przepłynąłeś kiedyś sam ocean? Wokół tylko morze. Stajesz oko w oko ze swoim przeznaczeniem.
Jazgdyni
27 Stycznia, 2015 - 13:47
Oczywiście że właziłam na drzewa, nawet domki na drzewie budowałam z innymi dzieciakami, ale raz to się fatalnie skończyło - i ze złamaną ręką, prawie miesiąc w lato przesiedziałam w domu :)
Oj, czego ja nie budowałam: tratwę żeby popłynąć na wyspe, indiański wigwam z pomalowanych przescieradeł, za co mi zabrano kieszonkowe na pół roku, ziemiankę w lesie, za co ojciec musiał zapłacić leśniczemu mandat, ale mnie pochwalił za dobre przygotowanie na czas wojny :) W zimę oczwiście przymusowo igloo i bałwana - zawsze podobnego do złośliwego ciecia z naprzeciwka - z czego sąsiedzi się śmiali a tenże cieć dostawał białej gorączki :))))
@Ula Ujejska
27 Stycznia, 2015 - 13:53
Witaj
Czyli rozwijałaś się prawidłowo....
No i popacz... co z ciebie wyrosło? :))))
Zdrufko
JK
Przepłynąłeś kiedyś sam ocean? Wokół tylko morze. Stajesz oko w oko ze swoim przeznaczeniem.
Jazz....
27 Stycznia, 2015 - 14:04
.... a Ty patrzysz i nie grzmisz :-))))
ps.
Zara przyleci *Markowa* z mietłą :-)))
no powiedz Janusz....
27 Stycznia, 2015 - 14:23
.... czy nie jest miło, jak chociaż jedna Białogłowa, przyzna się, że "łaziła" po drzewach ?
Czy widzisz tą scenkę jak mała Ula pikuje w dół z tego drzewa :-))))
Ciekaw jestem, czy chłopcy ją ratowali metodą : usta- usteczka ?
pozdrawiam naszą "pilotkę" !!
M.
Jazgdyni 27 Stycznia, 2015 - 11:49
29 Stycznia, 2015 - 01:49
O rany! Dopiero teraz przeczytałam! :D:D:D
No pewnie, że contessa łaziła po drzewach ! Mieszkać pod samym lasem i po drzewach nie łazić ? Toż to grzech. Przez płoty też przełaziła, strzelała z procy do wron bo france obsiadały drzewa w naszym pobliżu, drzewa przez nie usychały i się łamały robiąc wiele szkód, no i darły dzioba te wrony niemiłosiernie bo były ich setki.
Contessa nawet łaziła po bunkrach w sąsiedztwie, ale jak raz wróciła podrapana i dostała pasem + szlaban to przestała. A tam chłopaki z podwórka wygrzebywały różne skarby. I raz ja hukło - tak z 7-8 m od naszych okien to parter i I piętro musiały nowe szyby wstawiać, a synek sąsiada stracił oko. Po tym wypadku sąsiedztwo przeszukali saperzy, swoje wzięli wysadzić gdzieś na poligonie i przyszedł walec i wyrównał.
I to był koniec bunkrów, potem latem piękny rabarbar na nich rósł, a zimą korzystaliśmy, że został po nich mały wzgórek to małym nakładem sił i czasu robiliśmy sobie skocznię do jazdy na sankach bo ciut wyżej było świetne zbocze do rozpędu. Ile myśmy tam płóz nałamali i siniaków na tyłkach zainkasowali. A ile płotów poooszło! Ech! :D:D Jak źle nakierowałeś sanki przed odskokiem to leciałeś z niego prosto w płot.
To były czasy...
Pozdrawiam i dzięki za wspomnienia.
contessa
___________
"Żeby być traktowanym jako duży europejski naród, trzeba chcieć nim być". L.Kaczyński
@contessa
29 Stycznia, 2015 - 06:46
To chyba to piękne dzieciństwo uczyniło z nas partyzantów. Ta swoboda i niezależność zostaje na całe życie.
Uściski
JK
Przepłynąłeś kiedyś sam ocean? Wokół tylko morze. Stajesz oko w oko ze swoim przeznaczeniem.
aj waj, Józefie...
27 Stycznia, 2015 - 13:58
.... Kogut na suchej gałęzi ? To zły znak !
Oby tylko nam się nie obwiesił :-(((( ?
@maruś
27 Stycznia, 2015 - 14:10
:D:D:D:D
JK
Przepłynąłeś kiedyś sam ocean? Wokół tylko morze. Stajesz oko w oko ze swoim przeznaczeniem.
Maruś
27 Stycznia, 2015 - 14:14
Nie bój nic, farbowane lisy z NEonu krążą, więc kogucik uciekł na drzewo, by się schronić, a jak spadnie, to przyroda, liski też stworzenia Boskie, i jeść muszą.
Pozdrawiam
Jestem jakim jestem
-------------------------
"Polska zawsze z Bogiem, nigdy przeciw Bogu".
-------------------------
Jestem przeciw ustawie JUST 447
NEon idzie na dno !!!
27 Stycznia, 2015 - 14:41
A na NEon-ie 24ru. terapia wstrząsowa , jak strasznie już płaczą że idą na dno.
Tu cyt:guru blągierów -"Jakie są perspektywy rozwojowe portalu o takim spektrum ? Wydaje się, że mizerne. Podstawowa zaleta portalu - brak cenzury, nie kształtuje linii programowej. Wszelkiej maści trolle i "kontrolerzy" mają opanowaną metodę kanalizowania nowatorskich poglądów. W efekcie tworzy się coraz większy bełkot nie tworzący żadnej wizji rozwojowej."
A i zdanie o blagierach też ciekawe :
cyt:
Co i kogo mamy na portalu? Ano mamy Jeznacha z serwisem informacyjnym - czyli niezależne tło. Potrzebne i ważne. Mamy prof. Nathanela - który wrzuca informacje zarówno ważne, ciekawe i interesujące, jak i bezsensowne badziewie. Mamy Nikandera, który próbuje tworzyć "partię ekonomiczną" a bezideową - zakładając, że w ramach tego systemu da się wprowadzić rozwiązania ekonomiczne, które uczynią ludzi szczęśliwymi i zamożnymi.
Mamy też grupę religijną, która prezentuje poglądy na wiarę, ale broni się przed uznaniem argumentacji swych adwersarzy.
Ciekawe co na to matki apostołki !!!!!!
i ciekawy komentarz :
http://cygnus.neon24.pl/post/118319,neon24-pl#comment_1104862
@Józio z Londynu...
27 Stycznia, 2015 - 14:48
.... Józio , no proszę Cię bardzo, przynajmniej pod tym wpisem nie używaj słowa neŁon24.
To towarzystwo spod Światowida - podusi się "własnymy ręcamy" !!!
ps.
.... a "mateńki apostołki"..... une już nie zazanają miłości :-)))
Na koniec jedna "ciekawostka"
27 Stycznia, 2015 - 15:00
Mam dość podobne odczucia.
Przy czym wyraziłem je dość dosadnie w kilku komentach.
Bo nie dość że toleruje się tu kilku ciemniaków ze "sraczką" intelektualną, to nawet jednego takiego się faworyzuje. Wiadomo kogo; taki korespondencyjny "Polak" - miłośnik hebrajskiego zresztą.
To, że po raz drugi jakiś kretyn - bo inaczej nie nazwę, zwinął mi konto wedle swojego "widzimisię" bez żadnego ostrzeżenia ani wyjaśnienia, uważam za wrogie przejęcie portalu. (jak komuś koment nie pasuje może przecież usunąć).
Przez próbę ustawienia dyskursu w jedynie słuszną - też wiadomo jaką stronę.
Bo z takich co mają własne zdanie robi się trolli, a z trolli buduje się szkielet portalu.
Na jedynce często mieszka gówno, a cenne teksty szybciutko są pokryte dziesiątką notek trolla.
Obecni "admini" to kretyni.
Pozdrowił.
radzioron
Kiedyś każda dyskusja przy butelce kończyła się i tak na doopach
27 Stycznia, 2015 - 17:31
Fajny wpis jazgdyni, ale dalej to już jak zwykle. Bez przysrywania góralowi z Rabki to już się chyba nie da. Ale coś mi się widzi, że gdyby tylko zechciał tu wrócić, to przyjęlibyśmy go z otwarymi rękami i nogami
@ Jeremi....
27 Stycznia, 2015 - 17:43
..... Bogdan, wiadomo, że jesteś dobrym i sprawdzonym kumplem Górala.
To właśnie w Tobie nadzieja, że pomożesz nam w "odzyskaniu" , tego dobrego Człowieka.
ps.
.... oczywiście - przyjmiemy Go z otwartymi ręcami >>>>>
Zawsze jest lepiej kogoś dobrego pozyskać, niż stracić
27 Stycznia, 2015 - 19:38
Maruś, nie wszystkim z oczu tak dobrze patrzy jak Tobie. Dobrze by było, gdyby Góral znowu tu zagościł, najlepiej w parze z KOSSOBOR, ale jeszcze dużo wody upłynie po wiosennej odwilży, zanim tak się stanie
@Jeremi
27 Stycznia, 2015 - 17:47
Witaj
nawet jak mu przysrywamy, to robimy to serdecznie i z troską o niego. Ale on się obraził i przechrzcił.
My jesteśmy cierpliwi i wyrozumiali.
Pozdrawiam
JK
Przepłynąłeś kiedyś sam ocean? Wokół tylko morze. Stajesz oko w oko ze swoim przeznaczeniem.
Jeremi - 27 Stycznia, 2015 - 16:31
27 Stycznia, 2015 - 18:14
A czy ty masz dobry wzrok ???
Jak widze to niedalej jak wczoraj zamiescił kolejny wpis i jakoś nie widziaem 'hurraoptymizmu' z twojej strony ani nawet pocałuj sie w ....
Ot obrońca ucisnionych się znalazł
@jazgdyni
27 Stycznia, 2015 - 19:57
Fantastyczne wspomnienia. Któż ich nie ma. Moje są nieco inne, bo wypadły akurat po zakończeniu wojny. W miejscowej rzece znajdowaliśmy różnego rodzaju broń, amunicję granaty i inny poniemiecki złom bojowy. Ten złom bojowy był bardzo niebezpieczny. To, ze nasza paczka w całośći przeżyła bez szkód było zasługą naszego wówczas piętnastoletniego kolegi, który uformował z nas brzdąców karny, dość liczny pluton i zakazał nam kiedykolwiek manipulować znalezionym sprzętem tylko zawiadomić jego jako "dowódcę". On wiedział co z tym zrobić. Gdy na przykład sprawdzaliśmy jak wybucha taki pocisk artyleryjski rozpalił ognisko, pocisk obwiązał drutem, a nas "żołnierzy" zagonił na dno wąwozu. On natomiast po po dpwiednim rozżarzeniu ogniska wciągnął pocisk tym drutem w ognisko i dołączył do nas. Nam zakazał się ruszać i tak dość długo czekaliśmy. W końcu pierdyknęło tak, że kilkaset metrów dalej szyby zadrżały. Po wybuch komenda rozejść się i "pary z ust". Podobno ktoś tam dociekał co sie stało, ale ponieważ nikt nie zginął sprawa przyschła. Takie to było dzieciństwo szesciolatka. Po drzewach również łaziliśmy ale tylko "w cywilu".
Zapraszam na mój wpis "Zaprzaństwo", bo być może będę potrzbować koleżeńskiego wsparcia, a z czasem krucho, co wyjaśniam w swoim komentarzu pod wpisem.
Pozdrawiam
Myslidar
* * * * * *
Gdybym był w stanie to powiesiłbym za nabiał każdego posła, który głosował za zmianą Konstytucji umożliwiająca sprzeddaż POLSKICH LASÓW!!!!!
@Myślidar
27 Stycznia, 2015 - 20:13
Oooo, szanowny kolego,
u nas jeszcze dwadzieścia lat po zakończeniu wojny znajdowało się sporo broni i amunicji. Lecz nikt przy tym nie majstrował. To był nasz kodeks, bo znaliśmy opowieści z poprzednich lat, gdzie chłopaki potracili życie.
Natomiast dobra proca, z gumami na wentyle, to było coś godnego porządania.
Serdeczności.
Ps. zaraz będę na wpisie.
JK
Przepłynąłeś kiedyś sam ocean? Wokół tylko morze. Stajesz oko w oko ze swoim przeznaczeniem.
jazgdyni
27 Stycznia, 2015 - 23:34
Niestety byliśmy (mówię o naszym "wojsku") zbyt smarkaci (6 do 8 lat) by mieć pojęcie o jakichś przestrogach. Tylko dzięki przemyślności naszego "dowódcy" utrzymał on nas w ryzach i wielokrotnie zażegnywał niebezpieczeństwa.
Na początku żołnierze uczyli się strzelać z łuku (własnej roboty), póżniej z pistoletu (rękę podtrzymywał "dowódca", chroniąc brzdąców od odrzutu) do celu, czyli Panu Bogu w okno, a proce nie były regulaminowe, bo z gumami był problem (ruscy zwędzili wszystkie rowery), by cały oddział miał sprawne proce :)
Pozdrawiam ciepło i dziękuję raz jeszcze!
Myślidar
BROŃMY NASZYCH POLSKICH LASÓW!!!