Czas cudów, cud w czasie

Obrazek użytkownika Andrzej Pańta
Kultura

Czas cudów, cud w czasie

 

 

 

Pamięci Kory Mózgowej,

ożywiającej się wraz z upływem Czasu

 

 

 

Znam go od dziecka. Zanim jeszcze zapoznałem się z jego książkami, wiedziałem już o nim prawie wszystko, dlatego już wtedy, gdy nim byłem, dzieckiem, stanowił dla mnie postać niemal mityczną. Należał do mego Tam. Zakładając, że nasze Teraz zawsze jest obecne i nie do ruszenia przez kąpiele albo kamienie rzucane byle gdzie.

Cud jest czymś, co musi się wydarzyć, choć nie wiadomo, kiedy nastąpi, i w jakim Gdzie. Prywatne objawienia albo kolektywne iluminacje w czyimś Tu wyalienowane z wszelkiego znaczenia i przejawiające się z osłupieniem przypisywanego im sensu niedookreślonego ciągle Dokąd.

Od dziecka lubowałem się w papierze. O papier było wtedy bardzo trudno, był towarem strategicznym, i trzeba było wiele zabiegów, aby zdobyć parę kartek. To jeszcze mocniej wzmagało moje zamiłowanie do papieru. Zapisywałem go tym lub tamtym. Aby ustanowić go swego rodzaju moim nie Potem. Żadne pomiędzy, nadzieja bowiem zmarła w nędzy, zanim jeszcze pojawił się ten głaz mający przynieść pociechę rozpaczającemu Kiedy.

Nigdy właściwie nie interesowało mnie, skąd się biorą dzieci, pieluszki, tynk. Zawsze ciekawiłem się, z jakiego Skąd bierze się papier? Tę namiętność zresztą podzielało wówczas wielu publicystów, i ciągle niepokoili świat pytaniem, skąd się bierze papier, gdy opuszczali swoje Tu, by nie móc już powrócić do nie swego Po Co.

W tym czasie, gdy byłem jeszcze dzieckiem, nie tylko papier był reglamentowany. Wszystko, co było potrzebne do życia, było do nabycia na kartki albo bon, ale samo życie nie miało pokrycia w papierze, i łatwiej było o cud. Cud jest zjawiskiem żywiołowym, nieodwracalnym, i jako taki grom wydarzył się w pobliskiej Oławie, w pierwszym z Brzegu miasteczku pomiędzy Opolem a Wrocławiem. Na ogródku działkowym, tuż za dworcem, wsiany niejako między marchew a głód.

Wszyscy więc, którzy mieli cokolwiek do powiedzenia, puścili się pędem, aby zademonstrować swój udział w tym zjawisku niejako Transcendentnym. Milczało niewielu. Obawiano się, że inni także zapragną skorzystać z owych mocy, i wejdą, aby przywrócić jeszcze większy nieład i nienormalizację.

Poczułem puls epoki, poruszałem się w jego dudniącym tętnie. Zanosiło się, że to już lada dzień. Miałem wakacje. Ponieważ kursowały jeszcze pociągi, wziąłem sobie Jeden, aby pojechać do Wrocławia, zanim przestaną kursować Wszystkie w powiązaniu z owym Wejściem, jak to było tak niedawno w niedalekiej Pradze. Czeskiej.

Cud musi być cudem tam, gdzie pojawia się tłum. Tłum wysypał się tuż za Oławą. I to całkiem dosłownie. Zatrzymał pociąg w biegu hamulcem bezpieczeństwa, dzięki czemu inni mogli wsiąść na tej Międzystacji, gdy już nasycili się cudem, jednak takich było niewielu. W znośniejszym zatłoczeniu dojechałem do Wrocławia, szepcząc: Cud! Cud!

Wrocław był pusty, i pustoszał z każdą godziną, i dzielił się na tych, którzy już wyjechali albo czekali na dogodniejszą przesiadkę przed dalszą podróżą. To spotkanie wszakże od dawna było zapowiadane: Leopold Buczkowski miał opowiadać coś o swej nowej koncepcji prozy żywej i w jednym klubie kręcić film. Nikt nie mógł jednak przyjść, skoro wszyscy, cały czytający ogół, dyskretnie tkwili pod Oławą, bez łaski zaś standardowe lato, model kontrrewolucyjny, spowodowało, że pod wpływem gorąca spierzchła się taśma filmowa, i nie nadawała się już do dalszej obróbki, artystycznej.

Skorzystali więc na tym ci, którzy byli namiętniej agnostyczni i lubujący się piekielnie w czystej materii mowy, jak m. in. ja i niejaka Łoza. Łoza uchodziła za mężczyznę, ojca rodziny i poczytnego autora. Prowokowała. Ale dano nam szansę i zostaliśmy dopuszczeni do udziału z Buczkowskim w szczuplejszym gronie. Opowieści przy obiedzie o wejściach. Tych dawnych i zapowiadanym. Dedykowanie. Wklejanie ekslibrisu. Herbata z zabytkowej porcelany. Saskiej. Królewskiej. Potem — po paru latach — o nim ten wiersz. Na imię mu L. Wszelako i jemu udzieliła się gorączka podróżowania. Po obiedzie odprowadziłem go do autobusu w stronę dalekiego Wołowa, z którego nie miał już wrócić, leżącego po drugiej stronie. W słońcu i w skwarze. W cudzie i w odwodnieniu. Byłem z nim w jego Tam. Także gdy został uznany za podporę Byłego i relegowany. Z podręczników. A teraz on jest w moim Tu. I będzie, gdziekolwiek by ono nie było.

Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (2 głosy)