ANTYAFERALNA SPOWIEDŹ POSŁA!

Obrazek użytkownika Joe Chal
Kraj

Poniższa spowiedź poselska polecana jest w szczególności byłemu ministrowi Zbigniewowi Ziobro, niedawnemu koledze Piotra Smolany z Sejmowej Komisji Śledczej ds. tzw. Afery Rywina oraz jego następcy w rządzie Donalda Tuska – ministrowi Zbigniewowi Ćwiąkalskiemu oraz jego każdorazowemu następcy.

Lipiec 2007 r.

Wersja uaktualniona – Wielkanoc 2012 r.

ANTYAFERALNA SPOWIEDŹ POSŁA

Dziesięciu fałszywych świadków z bielskiej Samoobrony twierdziło w Sądzie Pracy w 2003 r., że poseł Piotr Smolana zatrudniał asystenta poselskiego w tym czasie, kiedy nawet go nie znali – czyli rzecz o zawiązanej sitwie do spółki z bielskim wymiarem sprawiedliwości.
Naraził się tak bardzo bielskiemu wymiarowi sprawiedliwości napisaną przez siebie interpelacją poselską, że ten sfingował przeciwko niemu fałszywy akt oskarżenia wraz z fałszywym wnioskiem o uchylenie immunitetu poselskiego, którego mu nie uchylono, z kolei poseł zaskarżył do Prokuratury Generalnej aż 10 prokuratorów, którzy wydawali swoje postanowienia prokuratorskie nie tak, jak wychodziło to później w procesach sądowych, czasem wygrywanych przez posła bezapelacyjnie.
Teraz doczekał się sfingowanego przeciwko sobie procesu karnego (w sprawie którego nie uchylono mu immunitetu poselskiego w czerwcu 2005 r.) na podstawie fałszywych zeznań, z których dwaj najważniejsi „świadkowie” Jan Mucha i Krzysztof Doliński mają już na sumieniu wyroki karne za składanie fałszywych zeznań właśnie przeciwko posłowi, a ten ostatni ze strachu przed odpowiedzialnością karną za następne przestępstwa przeciwko wymiarowi sprawiedliwości - szukał już pomocy u psychiatrów, z którymi zaczął zgłaszać się na rozprawy.
Poseł kilkakrotnie wystawał pod Ministerstwem Sprawiedliwości na wysłuchanie przez ministra Ziobrę, kilkanaście razy napisał, że w majestacie prawa został okradziony przez bielski wymiar sprawiedliwości na sumę co najmniej dwustu pięćdziesięciu tysięcy złotych, ale ten ostatni raczej był zajęty tropieniem korupcji
u Socjaldemokratów i w Platformie Obywatelskiej .
Dodatkowej pikanterii sprawie przydaje fakt, że pomimo iż w dniu 6 lipca 2007 r. na wniosek prok. Macieja Fereńca Sąd Rejonowy zgodził się przyznać posłowi status pokrzywdzonego, tak inny prokurator Jacek Filipek nie ustępuje i nadal forsuje swój błazeński akt oskarżenia przeciwko posłowi w tej samej sprawie.
Widać, że jedności brak nie tylko w Kościele, ale nawet w takiej instytucji państwowej jak Prokuratura.
Była szefowa Prokuratury Okręgowej Małgorzata Bednarek z nadania jej kolegi Zbigniewa Ziobry również nieodmiennie twierdziła, że w jego sprawie nie zaszły żadne nowe okoliczności, a nawet w tym samym duchu odpisała do niego w imieniu Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego.

Część I.

Były poseł Samoobrony – członek Sejmowej Komisji Śledczej ds. tzw. Afery Rywina - Piotr Smolana doświadczył na własnej skórze, co to znaczy stać się ofiarą zaplanowanej nagonki.
Z zazdrości o mandat poselski, który uzyskał człowiek bez żadnego majątku – przykleiło się do niego tylu przeróżnych osobników o niekoniecznie szlachetnej reputacji – że potem nie mógł odżałować, że im zaufał...

Dwoje z nich – Jan Mucha i Liliana Potocka – zwolnieni z pracy w jego Biurze Poselskim jeszcze na początku kadencji Sejmu w marcu 2002 r. - oszkalowali go celowo w „Superekspressie” w dniu 8 marca 2004 roku fałszywymi oskarżeniami o molestowanie seksualne – z których pierwszy sam był dwukrotnie skazany za takie właśnie czyny przez Sąd Wadowicki i Oświęcimski, zaś druga ma na sumieniu oszustwa kredytowe względem siedmiu osób – ósmą oszukaną osobą został poseł Piotr Smolana we własnej osobie.
Oszustka niezwłocznie uciekła za granicę i nie zgłasza się na rozprawy karne w procesie wytoczonym przez posła przeciwko „Superekspressowi” we wrześniu 2004 r. Gdyby była faktycznie molestowana – zapewne już byłoby po procesie.

W dniu 23 września 2001 roku został pierwszy raz posłem wybranym z listy Samoobrony. Sukces wyborczy był tak nadspodziewany, że lokalna solidarnościowa elita samorządowa przysiadła sobie z wrażenia, a wręcz będąc zaskoczona – już była mu nieżyczliwa.

 NIEPOSKROMIONY POGROMCA ELITY KOMUNISTYCZNEj I POSTKOMUNISTYCZNEJ

Piotr Smolana był znany ze swej nieustępliwości, a nawet uporczywości w dążeniu do wyświetlania prawdy dogłębnie. Ba, naraził się swego czasu ówczesnej elicie pezetperowskiej jeszcze w latach osiemdziesiątych – gdyż ujawnił i zdemaskował korupcję w Karpackiej Spółdzielni Mieszkaniowej w Bielsku-Białej.

Za ten wyczyn został wyrzucony z pracy po ukartowanej nagonce w 1987 roku na „prykaz” KW PZPR w Bielsku-Białej aby nie miał szans na uzyskanie mieszkania – a sprawę sądową „przegrał” dzięki dzisiejszej prezesce Sądu Okręgowego Elżbiecie Libera-Niesporek, która do teraz trzyma go sobie na celowniku.

Jeszcze przed Okrągłym Stołem w kwietniu 1988 r. Komunistyczna Polityka opisała go tendencyjnie zakłamanym artykułem pt.: „Tropami Ondraszka”. Szukał pomocy u Lecha Wałęsy i ks. Henryka Jankowskiego, ale niewiele w tym zakresie osiągnął.

Gdy jako poseł został po spotkaniu w Rzymie zaproszony przez Lecha Wałęsę do Gdańska w dniu 21 kwietnia 2004 r. – jeden i drugi żałowali go, że samotnie zmagał się ze swoją krzywdą. Ks. Jankowski okazał mu tym razem dużo serca i życzliwości, bo nawet dwukrotnie zaprosił na obiad - z okazji rocznicy podpisania porozumień gdańskich 31 sierpnia 2004 r. i Święta Narodowego w dniu 11 listopada 2004 r. W tym dniu ks. Prałat Henryk Jankowski odznaczył posła Piotra Smolanę Brygidiańskim Krzyżem Zasługi.

W 1988 roku prezesi Karpackiej Spółdzielni Mieszkaniowej w Bielsku-Białej wprawdzie wylecieli ze swoich partyjnych stanowisk za nadużycia finansowe i kombinacje z przydziałami mieszkań, które ujawnił przyszły poseł, ale wcześniej zdążyli go wyrzucić z pracy tak skutecznie, że przysłużyło się to potem widać do uzyskania mandatu poselskiego.

Po tym fakcie długo był bez pracy – aż blisko 2 lata. Telefony od partyjnych notabli – było to przecież jeszcze przed Okrągłym Stołem – urywały się od błyskawicznych połączeń z KW i KM PZPR – gdzie tylko przyszły poseł zawitał za pracą... Raz udało mu się zmylić czujność partyjną i dostał się do pracy w ówczesnym Bielskim Przedsiębiorstwie Instalacji Sanitarnych od 1 września 1988 r. – ale zaraz po słynnej debacie Wałęsa – Miodowicz przypomniano sobie o nim i szybko rozwiązano umowę o pracę: po prostu mu jej nie przedłużono, mimo iż kierownik obstawał za nim za sumienną pracę.

Wreszcie nadszedł Okrągły Stół, a wraz z nim wielkie przemiany. Smolana odzyskał swój dawny wigor i werwę... Pracował już od kilku miesięcy w Wojewódzkim Przedsiębiorstwie Robót Inżynieryjnych w Starym Bielsku, a załoga przedsiębiorstwa dowiedziawszy się poniewczasie - że to on jest tym słynnym Ondraszkiem z artykułu „Polityki” – w którym nie pozostawiono na nim suchej nitki - postanowiła wysunąć go na szefa Komisji Zakładowej reaktywowanej organizacji związkowej NSZZ „Solidarność”.

Jak zadziałał w swoim stylu – tak od razu nożyce zaczęły brzęczeć w wielu miejscach. Gdy tylko Wojewoda bielski Mirosław Styczeń (późniejszy poseł AWS i PiS) dowiedział się o nadużyciach w podległym sobie przedsiębiorstwie – natychmiast spełnił jego życzenie jako szefa związkowego i wydalił dyrektora ze stanowiska. To był styczeń 1991 roku. Niedługo potem lokalna prasa ochrzciła go Mołojcem i Wichrzycielem – ale Smolana nie poczytywał sobie tego za ujmę, a wręcz przeciwnie, uważał za niezamierzoną nobilitację swojej osoby od swoich wrogów.

Jednakże Rada Pracownicza okazała się być nie przystosowalna do nowych prądów – więc przyszły poseł za brak wdzięczności w forsowaniu przemian ustrojowych pożegnał się z postkomunistyczną firmą – jak się okazało na zawsze, aż do dnia wyborów parlamentarnych w 2001 r.

 KONTYNUACJA DALSZEJ DZIAŁALNOŚCI PUBLICZNEJ

Teraz rozumieją Państwo – że drogę do Parlamentu miał otwartą. Człowiek z życiorysem nieprzeciętnym, bo miał na swoim koncie wydalonych z partyjnych stanowisk czterech prezesów Karpackiej Spółdzielni Mieszkaniowej zarządzanej przez komunistyczny aparat i pięciu postkomunistycznych dyrektorów państwowego przedsiębiorstwa zatrudniającego 150 pracowników.
Gdy przewegetował ponad 10 lat przymusowo na garnuszku św. pamięci Jacka Kuronia – dostrzegł swoją szansę w wyborach parlamentarnych 2001 roku. Lepper szybko go zaakceptował, gdy przekazał swoim współpracownikom płytę z adresem strony internetowej naszego bohatera, gdzie czarno na białym, a nawet na kolorowych fotografiach uwiecznione były jego dokonania.

Piotr Smolana nigdy nie wyrażał się o nich, że są to zasługi względem kraju i Ojczyzny – zawsze akcentował, że poczytywać sobie to może za dar i talent, iż stać go było na odwagę cywilną w zwalczaniu wszelkich patologii w życiu gospodarczym i społecznym, a nawet politycznym.

Faktem jest, że nie był tolerowany i poważany przez lokalne struktury „Solidarności” aż do wyborów parlamentarnych w 2001 r. Nie jest nawet teraz – bo i wtedy gdy został posłem jak i teraz - gdy na szczęście dla nich przestał już nim być. Obawiano się jego konsekwencji w działaniu i nazywania rzeczy po imieniu: złodziejstwa – złodziejstwem, łapówkarstwa – łapówkarstwem. Jednym słowem: odróżniał czarne od białego.

Jako poseł na Sejm RP IV kadencji szybko okazał się być najlepszym posłem okręgu bielskiego. Zajmował prawie nieprzerwanie pierwsze miejsce w rankingu aktywności, a w skali województwa śląskiego czwarte miejsce na blisko 60 śląskich parlamentarzystów aż do samego końca kadencji. Mowa tu tylko o wystąpieniach sejmowych i interpelacjach poselskich, które słał do ministrów – a czytanie jego korespondencji poselskiej, tudzież pism procesowo-sądowych i prokuratorskich jego autorstwa mogłoby zająć dokładnie rok, lub nawet dwa lata czasu.

Najbardziej stał się znanym od chwili – gdy Lepper wsadził go do Sejmowej Komisji Śledczej ds. tzw. afery Rywina. Był jedynym posłem, który bezbłędnie przepowiedział – „Rzeczpospolita” wydrukowała to w dniu 14 stycznia 2003 roku w swoim artykule pt.: „Dziesięciu Sprawiedliwych” - że Adam Michnik wespół z prezydentem Aleksandrem Kwasniewskim po to rozpętali aferę Rywina, aby obalić samego premiera Leszka Millera. Słowo stało się ciałem po upływie półtora roku - w maju 2004 r., kiedy premier podał się do dymisji. Było to zatem proroctwo godne Jeremiasza nie wyłączając innych, bardziej wiarygodnych proroków w Starym Testamencie.
W sejmowej komisji śledczej poseł Smolana nie zagrzał długo miejsca, bo tylko dwa miesiące - ale to wystarczyło, aby szybko okazać się być niewygodnym w pytaniach zadawanych Adamowi Michnikowi i Robertowi Kwiatkowskiemu. Pierwszemu zarzucił, że nie wszedł w kontakt z ABW po usłyszeniu propozycji łapówkarskiej od Rywina i nie uczynił mu innej prowokacji niż nagranie magnetofonowe, zaś gdy od tego ostatniego zażądał złożenia przysięgi na Pismo Święte, że mówi prawdę - jakoby nigdy nie słyszał o łapówkarskiej propozycji z ust Rywina – oczy z wrażenia przecierał chyba sam prymas Józef Glemp wraz z całym Episkopatem.

Lepper pochwalił swojego posła za dotychczasową pracę w Komisji i zaproponował wyjście z niej celem ustąpienia miejsca jego osobie wraz z obietnicą gwarantowania pierwszego miejsca na liście wyborczej w wyborach 2005. Poseł twierdzi teraz, że od samego Adama Słomki usłyszał zapewnienie, iż za jego wydaleniem z Komisji Rywina stały Służby Specjalne, a i niewykluczone, że „prykaz” przyszedł od samego Adama Michnika.
Gdy Lepper usłyszał zgodę pod warunkiem, że wydali z bielskich struktur Samoobrony znaną z lekkich obyczajów szefową bielskiej Samoobrony Lilianę Potocką – Lepper niby zgodził się na to, ale tego żądania nie spełnił, bo widocznie nie miał zamiaru, zaś sama Potocka podobnie jak Aneta Krawczyk zbyt mocno była związana z wierchuszką Samoobrony i samym Lepperem oraz Łyżwińskim.

W dniu 21 marca 2003 r. na zjazd trzech powiatowych struktur Samoobrony w Ustroniu – z limuzyny Leppera wraz z Łyżwińskim wysiadła również rzeczona Potocka, która aż nadto kojarzyć by się mogła w tym miejscu z Anetą Krawczyk z Radomska. To ta sama Potocka, która wraz z wydalonym dyscyplinarnie z Biura Poselskiego Janem Muchą opluła później dokładnie za rok w marcu 2004 r. posła Smolanę pomówieniem o rzekome molestowanie seksualne. Zemściła się za to, że poseł oskarżył ją o kradzież kredytu na jego imię i nazwisko na zakup komputera, który zobowiązała się spłacać. W przeszłości oszukała w ten sposób 7 osób, ale prokurator Jacek Filipek uznał ją za uosobienie uczciwości i rzetelności, a odmówił tego posłowi. Ciekawe, czy doszłoby do tego pomówienia, gdyby Smolana w lipcu 2003 r. nie rzucił partyjną legitymacją i nie pokazał dyla Lepperowi ...

Zanim wypadki potoczyły się szybciej – wcześniej do jego prywatnego mieszkania jeszcze w grudniu 2001 r. zawitał niespodziewanie z nadania Janusza Maksymiuka wspomniany Jan Mucha z Jaworza k. Bielska-Białej. Gdyby nowo wybrany poseł wiedział kto to jest, byłby go nawet nie wpuścił do swojego mieszkania. Angażując go za namową Janusza Maksymiuka na stanowisko dyrektora swojego Biura Poselskiego – nie wiedział, że wpuścił lisa do kurnika.

Jan Mucha po okradzeniu posła Smolany w przeciągu zaledwie dwóch miesięcy na sumę 30.000,00 złotych – dla bielskiej prokuratury stał się na tyle wiarygodny, że ta „nie dała wiary” w złodziejstwo człowieka, który na sumieniu ma już kilka wyroków karnych i okradzenie dwóch obecnych euro-deputowanych: Grażyny Staniszewskiej na sumę 30.000,00 złotych i Dariusza Grabowskiego na sumę jeszcze większą – bo blisko 70.000,00 złotych.

Jan Mucha do teraz spaceruje sobie spokojnie po ulicach i jeździ służbowym samochodem firmy Acuna w Katowicach, której patronuje jego dobry kolega - były minister zdrowia Zbigniew Religa.

Część II

 ZETKNIĘCIE SIĘ Z JANEM MUCHĄ - PRZESTĘPCĄ SEKSUALNYM SKAZANYM PRZEZ SĄD WADOWICKI I OŚWIĘCIMSKI, PÓŹNIEJ TAKŻE PRZEZ SĄD BIELSKI.

Dossier Jana Muchy – krótkotrwałego dyrektora Biura Poselskiego, którego na nieszczęście dla siebie, za namową Janusza Maksymiuka, poseł zaangażował do pracy na tym stanowisku od stycznia 2002 r. - aby potem po upływie zaledwie dwóch miesięcy - wydalić go z tego stanowiska na zbity pysk za popełnione defraudacje na sumę 30 tysięcy złotych – przedstawione jest przez samego posła poniżej:

Około 19-go grudnia 2001 roku, kiedy przebywałem na zwolnieniu lekarskim w swoim mieszkaniu w Bielsku-Białej, zadzwonił do mnie na domofon jakiś nieznany mężczyzna. Córka wpuściła go do klatki schodowej, a on nie czekając na zaproszenie do mieszkania, wlazł mi prosto z butami do przedpokoju.
Pracowałem wówczas na prywatnym komputerze i odrabiałem korespondencję poselską, gdyż nie miałem jeszcze otwartego biura poselskiego. Gdy zajrzałem do przedpokoju, co to za człowiek chce rozmawiać ze mną, zauważyłem, że z pewnym strachem i zażenowaniem cofnął się do tyłu, jakby obawiając się, czy go nie rozpoznaję, Nie znałem go wcale, a gdy przedstawił mi się z imienia i nazwiska – jako Jan Mucha - nic mi one nie mówiły. Zaraz dodał, że kandydował w ostatniej kampanii na senatora z Polskiej Unii Gospodarczej, dostał rzekomo ponad 60 tysięcy głosów i omal nie został senatorem.

- panie pośle – mówi do mnie – Lepper wezwał mnie do Warszawy, bo bardzo się przejmuje panem, czy pan nie jesteś następny do zdrady Samoobrony po Rutkowskim i Nowaku. W tym momencie wyciąga w moim kierunku świstek papieru, który okazuje się być przepustką sejmową opieczętowaną przez Klub Parlamentarny Samoobrony RP.

- ależ, co za bzdury pan wygadujesz – odpowiadam mu na to. - Nie ma mowy o czymś takim. Proszę mi powiedzieć, czego pan chce ode mnie.

- No ja bym chętnie porozmawiał z panem, bo Lepper bardzo się przejmuje panem, że pan jeszcze biura nie masz uruchomionego, słyszałem, że pan go jeszcze nie wyremontowałeś, więc ja bym chętnie panu pomógł – tylko musiałbym mieć u pana pracę, bo jestem bez pracy. Najlepiej jakbyś mnie pan zatrudnił na stanowisku dyrektora biura poselskiego.

- Ale czy pan masz odpowiednie ku temu kwalifikacje ? - pytam się go.

- Oczywiście – odpowiada mi na to Jan Mucha. Pracowałem zawsze w budownictwie, prowadziłem finanse, mam duży dom, którego dorobiłem się w czasie pracy w Stanach Zjednoczonych. I zaczyna mi opowiadać, jak to w latach osiemdziesiątych ciężko pracował na swoją krwawicę w postaci willi z basenem w Jaworzu:

- Prowadziłem budowy w Stanach Zjednoczonych koło Chicago. Po trzech latach, kiedy rozliczałem budowę, okazało się, że nazbierało się 30 000,00 dolarów oszczędności. Kiedy biznesmen polskiego pochodzenia – mój kolega, John Kowalski zaproponował mi, że mogę te pieniądze otrzymać w ramach premii – ja oświadczyłem, że nie chcę tych pieniędzy - niech one będą wypłacone robotnikom, bo oni ciężko pracowali na to. Ja swoje pieniądze zarobiłem i więcej mi nie potrzeba. Na to biznesmen odpowiada mi w ten sposób:

- Słuchaj Jasiu - (oryginalna wymowa Jana Muchy) - tobie kończy się wiza za trzy miesiące, tak? – przyjedź do mnie za ten czas do Chicago do mojej firmy, to porozmawiamy. Kiedy przyjechałem – biznesmen John Kowalski mówi do mnie: Jasiu, ty mnie tak wzruszyłeś swoim podejściem do tych robotników, że ty nie chciałeś tych pieniędzy, więc ty wracaj do Polski. Swoje pieniądze już zarobiłeś, a ja w ramach premii sfinansuję ci budowę domu w Polsce. I stąd mam ten dom – oświadcza mi na to z niejakim triumfem i łypie na mnie okiem, czy w to uwierzyłem.

- proszę pana – odpowiadam mu na to - pan mówi, że rozmawiał pan w Warszawie z Lepperem i Maksymiukiem. Więc ja teraz zadzwonię do Janusza Maksymiuka.

- proszę bardzo, mam telefon do niego – mówi do mnie. - nie trzeba – odpowiadam mu na to - ja przecież też dysponuję jego telefonem komórkowym.

Dzwonię do Janusza Maksymiuka, kiedy przedstawiam mu w czym rzecz – odpowiada mi krótko: - tak jest panie pośle, był tu u nas taki pan Jan Mucha, no może byście się dogadali, bo on chciałby panu dopomóc w prowadzeniu biura poselskiego. Nie zdziwiłem się takiemu oświadczeniu, bo widziałem opieczętowaną przez Klub Parlamentarny przepustkę sejmową.

 Proszę pana – odpowiadam Janowi Mucha na to – ja mam przewidzianego jednego asystenta do biura – Krzysztofa Dolińskiego, ale nie mówię, że nie zatrudnię pana na dyrektora, skoro oświadczasz mi pan, że wszystko jest pan w stanie zorganizować, bo rzeczywiście trzeba dokończyć remont biura, bo jest spartaczony przez jednego takiego hochsztaplera – Dariusza Sobotę, który chce mnie naciągnąć na 5400,00 złotych za ten remont, a on nie jest wart nawet 1200,00 według kosztorysu. Poza tym jego żona – Krystyna Sobota, która kiedyś współpracowała ze mną, naubliżała mi niedawno i nie chce mi oddać kluczy od tego biura z tego powodu, że nie mam zamiaru zapłacić tej kwoty na podstawie sfałszowanego kosztorysu.

Jan Mucha jakby tylko na to czekał, od razu deklaruje mi się, że on te klucze od niej odbierze. Pyta się o jej adres i obiecuje, że na drugi dzień przywiezie mi klucze, aby umożliwić ponowny remont biura. Rzeczywiście na drugi dzień przywozi mi klucze i relacjonuje mi przebieg rozmowy. Miał ją zbesztać wielokrotnie, że wyraża się o mnie per „Ty” – z naciskiem podkreśla mi wielokrotnie, że sprowadzał ją z obłoków na ziemię i nakazywał jej wyrażać się o mnie per „pan poseł”.

Byłem mu w tym momencie wdzięczny, że odzyskał klucze. Oglądamy razem biuro, które jest pomalowane w sposób bardzo nieestetyczny. Farba emulsyjna została nałożona bezpośrednio na farbę kredową i zaczyna już pękać i odpadać.
Jerzy Radoń-Tanewski, który razem z inspektorem nadzoru Dariuszem Hanuszem dokonywał odbioru technicznego – zadecydował, że remont musi być zrobiony na nowo ze zdrapaniem starej i nowej farby. Firma robi to bardzo szybko za niezbyt wygórowaną cenę 2000,00 złotych.

W tym czasie Jan Mucha codziennie odwiedza mnie w moim mieszkaniu. Wkrada się w łaski mojej żony, którą oczarowuje na swój sposób – zabiera ją kilkakrotnie na zakupy, a ja nie zdaję sobie nawet przez chwilę sprawy z tego, że pieniądze, które otrzymuje ode mnie na zakup materiałów biurowych – on przeznacza na zwykłe zakupy żywnościowe do swojego domu.
Jego żona – Grażyna Mucha, która wydaliła go z domu w Jaworzu nie po przegranych wyborach 2001, ale o wiele wcześniej z powodu defraudacji pieniędzy spółki, w której oboje byli udziałowcami, jak również z powodu otrzymania aktu oskarżenia w Oświęcimiu za molestowanie seksualne młodych dziewczyn - zmusiła go do zamieszkania czasowo w dzierżawionej przez siebie kawiarni w Kętach – teraz przywróciła wspaniałomyślnie do zamieszkiwania w ich jaworzańskiej willi. No bo miał dostać pracę w moim biurze poselskim. Ale również ona nie uprzedziła mnie o tym, co może mi grozić z jego strony – że to urodzony defraudant i hochsztapler, który w listopadzie 2000 roku oszukał nawet kandydata na prezydenta – Dariusza Grabowskiego na sumę 70 tysięcy złotych.

Ale w grudniu 2001 r. o niczym nie wiem. Zaraz po świętach Bożego Narodzenia wyjeżdżam razem z nim do Warszawy. Sam mi to proponuje, a ja z drugiej strony chcę go sprawdzić w Klubie Parlamentarnym Samoobrony, czy rzeczywiście można obdarzyć go zaufaniem. 27 grudnia 2001 roku wsiadamy do pociągu relacji Bielsko-Biała - Warszawa Centralna.
W przedziale pociągu tuż za Katowicami Jan Mucha wdaje się w pogawędkę z przygodnymi pasażerami – na nowo opowiada im o swoich rzekomych wojażach po Stanach Zjednoczonych, o swojej pracy zarobkowej na budowach amerykańskich. Dokładnie to samo co relacjonował w moim mieszkaniu przed świętami Bożego Narodzenia – teraz ukwieca to jeszcze innymi bardziej pikantnymi szczegółami – że dużo latał samolotami po Stanach, a raz o mało nie zakończył lotu na łonie Abrahama. Był pewny, że samolot pikuje w dół i za moment rozwalą się na amen – ale cudownie i szczęśliwie wylądowali miękko na lotnisku. Nie wiedziałem co tym sądzić. Dopiero z końcem lutego, kiedy po dyscyplinarnym zwolnieniu go z pracy, zażądałem zwrotu telefonu komórkowego – jego żona oświadcza niespodziewanie, że on nigdy w Stanach Zjednoczonych nie przebywał ani nie leciał samolotem.

- To Pan tyle mi opowiadałeś, że prowadziłeś budowy w Stanach Zjednoczonych, że znasz się Pan na finansach, a teraz okazuje się, że brakuje pieniędzy na koncie mojego Biura Poselskiego! - oświadczyłem mu wówczas z wielkim żalem i pretensją w głosie.

- Ależ –oświadcza natychmiast jego żona Grażyna Mucha - przecież on nigdy w Stanach nie był !!!

- A to z ciebie taki mitoman – odpowiadam na to. - Pożałujesz Pan tego i zrobię Panu sprawę w prokuraturze.

 o -

W Warszawie wreszcie docieramy do Klubu Samoobrony. Dyrektor Biura Janusz Maksymiuk z radością i uśmiechem na twarzy wita nas bardzo uprzejmie. Częstuje nas kawą i poleca zaczekać, bo Andrzej Lepper będzie za chwilę – to nas przyjmie na rozmowie. Ja w tym momencie nawet przez chwilę nie podejrzewam, że nieprawdą jest, jakoby Lepper wzywał Muchę do Warszawy.

Nie wiedziałem nawet tego, że Mucha pojechawszy do Warszawy z początkiem grudnia, okłamał Leppera, że jest już po rozmowie ze mną, że zna mnie – tylko ja się waham, czy go zaangażować do pracy w moim biurze. Teraz wyraźnie widać, że pojechał po to, aby wyrobić sobie przepustkę sejmową z pieczątką Klubu Parlamentarnego Samoobrony RP i z tym dokumentem uwiarygodnić się w moich oczach. Gdy po chwili w trakcie rozmowy Mucha w bezczelny sposób zwraca się do Leppera per „Andrzej” – moje wątpliwości rozwiewają się całkowicie.

- No patrz Andrzej – przejmowałeś się posłem Smolaną, a on był tylko chory. Pisze interpelacje, artykuły, udziela wywiadów w prasie -- masz tu „Naszą Gazetę” z Bielska. Ja mu obiecałem uporządkować biuro poselskie i będę zatrudniony u niego na etacie dyrektora biura. Wszystko będzie dobrze.

Wyszliśmy z gabinetu Andrzeja Leppera – a tymczasem w Klubie Mucha poleca mi napisać pismo do Biura Obsługi Posłów w sprawie wyzłomowania starych mebli po pośle Zbigniewie Wawaku, które znajdują się w bielskim biurze (pomyślałem wówczas, że on sam nie umie pisać na komputerze, ale nie przejmowałem się tym, bo pisać miał Krzysztof Doliński). Już po pół godzinie Jan Mucha przychodzi z potwierdzonym pismem i triumfalnie oświadcza mi, że ma już zgodę Biura Obsługi Posłów na to wyzłomowanie. Znów nawet przez moment nie pomyślałem, że bleffuje mnie na całego. Czynił to po to, aby mieć pretekst do zakupu nowych mebli do biura, aby z kolei pobierać ode mnie pieniądze.
Zaraz po powrocie do Bielska-Białej Jan Mucha żąda ode mnie, abym dał mu upoważnienie do konta poselskiego bo będzie mi przeprowadzał transakcje finansowe na zakup mebli – przede wszystkim przelewy bankowe za faktury meblowe i inne.

Jeszcze przed Nowym Rokiem 2002 niespodziewanie dzwoni do mnie Zbigniew Cichomski z dawnej KPN z Cieszyna i dobrodusznie uprzedza mnie, żebym uważał na Muchę, bo jest człowiekiem zadłużonym, który ma sporo długów prywatnych po ludziach i „może wpuścić mnie w kanał”. Dlatego doradza mi, abym odebrał mu upoważnienie do konta bankowego. Zastanowiło mnie, dlaczego nie uprzedził mnie o tym wcześniej, kiedy razem z Muchą przebywał w moim mieszkaniu. Wiedziałem wcześniej od Muchy, że Zbigniew Cichomski razem z Bożeną Cioroch prowadzili mu kampanię wyborczą do Senatu, ale przez moment nie przypuszczałbym, że to oni dali mu mój prywatny adres domowy. Byłem jeszcze długo przekonany, że Lepper rzeczywiście wzywał go do Warszawy, a adres dostał w Klubie Parlamentarnym od Janusza Maksymiuka. Jednakże jeszcze tego samego dnia poszedłem do Banku Śląskiego i zablokowałem to konto.
Zaraz na drugi dzień pytam się Muchę, co mają znaczyć jego długi po ludziach, że uprzedził mnie Cichomski, abym odebrał mu upoważnienie do konta. Jan Mucha w żywe oczy kpi sobie z tego i oświadcza mi, że to Cichomski oczernia go, bo chce żebym jego dawne Biuro po KPN-ie przejął na swoje biuro poselskie, a przy okazji pokrył jego dawne długi czynszowe. Gdy pytam o to Cichomskiego, potwierdza, że ma długi czynszowe, ale tylko 400,00 złotych, a nie jak twierdzi Mucha – około 800,00 złotych.
Mucha na nowo naciska mnie, abym odblokował mu dostęp do konta – skoro sprawa się wyjaśniła. Z pewnymi oporami uczyniłem to, ale niech ktoś wytłumaczy, dlaczego Jan Mucha żądając dwukrotnie upoważnienia do konta, ani razu z tego prawa nie skorzystał. Teraz już wiem na pewno, że zaplanował skok na kasę Biura Poselskiego, zaplanował sobie pobieranie pieniędzy bezpośrednio z moich rąk, aby wykazać potem, że on nigdy nie pobierał pieniędzy z konta.

Bożena Cioroch, która chciała prowadzić księgowość w moim biurze poselskim, też ma ruszone sumienie, bo już zdaje sobie sprawę, w jaką kabałę mogą mnie wprowadzić, dając mu mój adres. Mucha z łatwością wykorzystał swoje koneksje z Lepperem i Maksymiukiem, bo był przez wiele lat wice-szefem partii Republikanów na całą Polskę. To z jego partii kandydował na senatora w 1993 roku prof. Zbigniew Religa. W czasie styczniowej wizyty w Warszawie – gdy prof. Religa spotkał się przypadkowo z nami w hotelu poselskim – Jan Mucha razem z nim padli sobie w objęcia.

- Cześć Jasiu – zakrzyknął do niego prof. Religa - jedziesz ze mną na ryby do Afryki? - mam sponsora na ten wyjazd. – No ja już nie mogę jeździć, bo wiesz, jestem dyrektorem biura poselskiego pana posła. Tu wskazuje na mnie. Prof. Religa podaje mi rękę i wymieniamy sobie uprzejmości. Ten epizod też zaważył na tym, że byłem wprost oczarowany tymi jego koneksjami z przeróżnymi politykami. W czasie późniejszych pobytów w Sejmie – Mucha wciąż przystawał na pogawędki – a to z wicemarszałkiem Tomaszem Nałęczem, a to z wicemarszałkiem Januszem Wojciechowskim. Gadka-szmatka trwała czasami co najmniej 15 minut, a ja stałem z boku i czekałem cierpliwe, aż się nagada z tymi politykami. Nawet przez moment nie przypuszczałem , że Mucha robi to celowo, aby wywrzeć na mnie wrażenie. Twierdził, że zna się bardzo dobrze z Leszkiem Millerem, z Leszkiem Balcerowiczem i nawet z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim.

Jednego razu opowiedział mi, jak to rzekomo miał się spotkać z Aleksandrem Kwaśniewskim i jego żoną na Akropolu w Atenach. Kwaśniewski miał jeszcze nie być prezydentem. Mucha stał na jakimś wąskim przejściu, spod którego z jednej strony była przepaść. Gdy Państwo Kwaśniewscy zbliżali się w jego kierunku, on na tym wąskim przejściu ustąpił miejsca przyszłej prezydentowej słowami – proszę bardzo Pani Jolusiu – i stąd się wzięła jego znakomita komitywa z obecnym prezydentem państwa.

Innym razem – gdy złożyliśmy wizytę mojemu byłemu katechecie, księdzu prałatowi Józefowi Sanakowi, znowu barwnie i kwieciście opowiedział mu o swoich rzekomych związkach z kardynałem Karolem Wojtyłą, bo on urodzony był w Krakowie. W latach siedemdziesiątych miał rzekomo grać z kardynałem w piłkę nożną i gdy ten go sfaulował – Mucha zwracając się do późniejszego papieża z pretensjami, usłyszał od niego, że „kardynałowi wolno”. Kilkakrotnie jeszcze tę bajkę opowiadał różnym ludziom. Doprawdy trudno mi zrozumieć, dlaczego można było się nabierać na te jego opowiastki.

Gdy firma remontowa miała już remont mojego biura na ukończeniu, zażądał 2000,00 złotych, chociaż wcześniej dysponował jeszcze pewną kwotą. Mimo, że ją otrzymał, nie zapłacił za remont biura. Musiałem po raz drugi zapłacić w marcu, po wydaleniu go z pracy, kiedy okazało się, że właściciel firmy upomina się o zapłatę. Wcześniej wymyślił, że trzeba koniecznie zakupić żaluzje do wszystkich trzech okien w biurze. Kiedy oponowałem przeciwko temu, stwierdzając, że przecież wystarczy założyć firanki - Mucha stanowczo twierdzi i upiera się przy swojej koncepcji, że żaluzje są konieczne. Gdy dostał pieniądze na zapłacenie tych żaluzji – oczywiście zdefraudował je natychmiast. Żaluzje zamówił, wpłacił 500,- złotową zaliczkę, a resztę sumy sobie przywłaszczył. Po wydaleniu z pracy w dniu 4 marca 2002 r. nawet tę 500,- złotową zaliczkę zdołał odebrać właścicielowi firmy, która zamontowała te żaluzje. Właściciel był na tyle uczciwy, że poczekał na ponowną zapłatę za fakturę za żaluzje i poszedł do sądu zeznawać przeciwko niemu.

Jan Mucha upiera się również przy tym, że mój gabinet musi być w większym pomieszczeniu, bo meble rzekomo się nie pomieszczą. Okazało się później, że zaplanował sobie w moim gabinecie apartament burdelowy. Po zakupieniu na raty mebli biurowych, których i tak nie miał zamiaru spłacać – przywozi do mojego gabinetu o powierzchni 25 m2 swoją używaną kanapę, dwa fotele, telewizor kolorowy i wideo. Ze zdumieniem stwierdzam po przyjeździe z Warszawy, że w moim gabinecie oprócz zwykłych żaluzji zamontowana została roleta zaciemniająca. Pytam się go, po co zamawiał roletę zaciemniającą – no bo gdybym kiedyś ja lub on chciał przenocować po powrocie z Warszawy, to będzie ona przydatna.

W niedługim czasie Jan Mucha zatrudnia nową asystentkę o nazwisku Celina Giza i prawdopodobnie z nią sypiał w tym moim gabinecie (bo po co dał do kanapy pościel ?) w czasie moich pobytów w Warszawie. Wówczas jeszcze nic nie wiem, że był karany sądownie za molestowanie seksualne młodych dziewczyn. Nie podejrzewałem nawet przez moment, że jest to człowiek ze skrzywieniem psychicznym, który notorycznie oszukuje ludzi i wciąż myśli o podbojach seksualnych.

To on wspólnie z byłą przewodnicząca Samoobrony bielskiej niejaką Lilianą Potocką oszkalował posła niewybredną historią rzekomego molestowania seksualnego na łamach „Superekspressu” – sam będąc wielokrotnie karanym sądownie za podobne czyny.

Część III

 DZIAŁALNOŚĆ PARLAMENTARNA – INTERPELACJA POSELSKA UJAWNIAJĄCA NADUŻYCIA W BIELSKIM WYMIARZE SPRAWIEDLIWOŚCI

Po upływie roku czasu, kiedy poseł Smolana wystąpił już kilkanaście razy z trybuny sejmowej i napisał kilkanaście interpelacji poselskich wraz z zapytaniami poselskimi – wziął na swój warsztat pracy mocno zagmatwaną sprawę natury prawnej.

Dokładnie dwa lata wcześniej, kiedy jeszcze nie był posłem – od początku roku 2000 szukał go w całym mieście Bielsku-Białej przedsiębiorca o nazwisku Jerzy Żaczek, któremu bielska prokuratura wraz z sądownictwem i policją w porozumieniu z PKO B.P. zniszczyły działalność gospodarczą i okradły z własności ośmiu samochodów wartości 5 milionów złotych oraz towaru wartości 1,5 miliona złotych.
Wysłuchiwał go kilka miesięcy, spisał tę historię na kilkudziesięciu stronach maszynopisu, która została wysłana do ówczesnego ministra sprawiedliwości Lecha Kaczyńskiego.

W odpowiedzi otrzymał stek powielonych kłamstw, jakie przekazał bielski wymiar sprawiedliwości.

Kiedy Piotr Smolana rok później został posłem – widząc bezskuteczność tego pisma wysłanego do ministra rządu Jerzego Buzka, we wrześniu 2002 r. przelał tę historię na swój papier poselski i jako interpelację poselską wysłał do następnego – SLD-owskiego ministra sprawiedliwości Grzegorza Kurczuka.

Przedstawił w niej historię zniszczenia działalności gospodarczej tego przedsiębiorcy, a ponadto ujawnił większe malwersacje – gdyż jak się okazało, z policyjnego parkingu zniknęło na zawsze osiem jego samochodów osobowych i ciężarowych wartości co najmniej pięciu milionów złotych oraz zabór towaru sklepowego wartości 1.500.000,00 złotych. Jerzy Żaczek twierdzi, że padł ofiarą oszustwa PKO B.P. w Bielsku-Białej, która podstawiła jako swego klienta innego człowieka o tych samych danych personalnych co Jerzy Żaczek z zawodu stolarza, na którego przekierowywane były jego wpłaty ratalne – a jemu stworzono sztuczny debet i wytoczono fałszywy proces o wyłudzenie kredytu.

Faktem jest, że PKO B.P. w Bielsku-Białej łakomiło się ponadto na jego budowany Motel o powierzchni 1.800,00 m2 w bezpośrednim sąsiedztwie Salonu Sprzedaży Fiata przy ul. Katowickiej – ale wobec odmowy udostępnienia tej inwestycji na filię PKO dla kredytów samochodowych - sfingowano mu proces i przepadek mienia.

Poseł Piotr Smolana nie wiedział i nie domyślał się nawet – że wraz z wysłaniem tej interpelacji ściągnie na siebie gniew bielskich prokuratorów i sędziów.

Interpelacja poselska liczyła wiele stron, ale nie przemówiła do sumienia żadnemu ministrowi, ani Lechowi Kaczyńskiemu, Grzegorzowi Kurczukowi i Andrzejowi Kalwasowi, ani nawet z PiS-u – gdyż dostał ją potem z rąk premiera Jarosława Kaczyńskiego minister Zbigniew Ziobro, niedawny kolega posła Smolany z Sejmowej Komisji ds. Afery Rywina.

Wydawać by się mogło, że powinna była przemówić do tych sumień, skoro Dyrektor Wydziału Interpelacji w Kancelarii Sejmu sam przyznał, że jeżeli cała ta opisana historia miałaby polegać na prawdzie, to Jerzy Żaczek powinien był już dawno przejść zawał serca lub wylądować w szpitalu psychiatrycznym.

Przedstawiamy ją poniżej w treści niezmienionej:

POSEŁ NA SEJM RP
Piotr Smolana
Klub Parlamentarny – Samoobrona RP
Biuro: ul. 1 Maja 47; 43-300 Bielsko–Biała; tel.(0-33)498 – 48 – 45 fax (0-33)498 -48-46; e-mail:biuro-posla smolany@wp.pl__________________________________________
Bielsko-Biała dnia 20 września 2002 r.

Minister Sprawiedliwości
Sz. Pan Grzegorz KURCZUK
Aleje Ujazdowskie 11
00-950 WARSZAWA

INTERPELACJA POSELSKA
Panie Ministrze,

W sierpniu 2000 roku wysłuchiwałem historii mieszkańca Bielska-Białej Jerzego Żaczka, zamieszkałego obecnie u matki przy ul. Krakowskiej 2/3 w Bielsku-Białej (z powodu odebrania mu majątku przez Prokuraturę Rejonową przy aferalnym współudziale PKO Oddział w Bielsku-Białej nie bez pomocy Policji i bielskiego sądownictwa). Sprawę znam dogłębnie i dziwić się należy bardzo mocno, że do dnia dzisiejszego nie może ona znaleźć właściwego i prawidłowego (proszę czytać: praworządnego) epilogu. Asumptem do wystąpienia przeze mnie z niniejszą interpelacją jest artykuł prasowy, jaki ukazał się w „Polityce” w dniu 24 sierpnia 2002 r. pt. „Gliny w błocie”, w którym przedstawione zostały dowody na mafijne powiązania bielskiej policji z gangiem złodziei samochodowych. Jerzemu Żaczkowi w zaborze jego samochodów wybitnie dopomogła właśnie bielska policja.

Oto opowieść człowieka, spisana przeze mnie osobiście we wrześniu 2000 roku, okraszona łzami jego matki, a jego samego doprowadzająca na skraj wytrzymałości psychicznej - którą opowiedział mnie osobiście:

Relacjonuje Jerzy Żaczek:

W 1982 roku rozpocząłem działalność gospodarczą. W 1990 roku mając zamiar rozszerzyć tę działalność - wystąpiłem o kredyt bankowy w PKO w wys. 2 miliardów st. złotych, zaś po pewnych obietnicach - również o 1.200 milionów st. zł. w Łódzkim Banku Rozwoju.

Oczekując na przyznanie tych kredytów i mając zabezpieczenie materialne ze swej strony (poręczenie majątkowe) na kwotę 4 miliardy st. zł - dość długo nie mogłem doczekać się realizacji tych kredytów.

W październiku 1990 r. zadzwonił do mnie wreszcie dyrektor Banku Łódzkiego Zbigniew Włodarski i zaproponował przyznanie kredytu w wys. 1 miliard 200 milionów st. zł., ale warunkiem otrzymania miało być wręczenie łapówki głównej księgowej Teresie Bargieł, zaś z nim (dyrektorem Włodarskim) miała być zawiązana cicha spółka handlowa.
W tym samym czasie zostałem również powiadomiony przez PKO w Bielsku-Białej, żebym zgłosił się na rozmowę z naczelnikiem PKO Marią Biłeńką. W czasie rozmowy z naczelniczką, kiedy oświadczyłem jej, że mam przyznany również kredyt przez Bank Łódzki O / Bielsko-Biała, odpowiedziała mi, że to nie ma nic do rzeczy, bo u niej też mogę kredyt otrzymać. Z kolei w PKO - jak się okazało - warunkiem otrzymania 2-miliardowego kredytu miało być odstąpienie 10 % sumy kredytowej, co ujawniło się dopiero w dniu przyznania kredytu i zgłoszenia się po niego w kasie PKO.

2 października 1990 r. otrzymałem w filii Banku Łódzkiego 1 miliard 200 milionów st. złotych - za wręczeniem (pozostawieniem w kasie) 250 milionów st. zł dla głównej księgowej do podziału dla reszty kierownictwa banku. Zabezpieczeniem tego kredytu był weksel i po upływie zaledwie 0,5 roku kredyt ten został całkowicie spłacony.

19 października 1990 r. przyznany mi został kredyt z amerykańskiego „Funduszu rozwoju rynku i demonopolizacji na rozwój małej przedsiębiorczości” w PKO w wys. 2 miliardów st. zł - z czego pierwszą transzę otrzymałem w wys. 700 milionów st. zł., resztę miałem otrzymać po Nowym Roku 1991.

W marcu 1991 r. zadzwoniła do mnie pracownica PKO niejaka p. Pasiut i poinformowała, że mam do odbioru pozostałą kwotę kredytu 1 miliard 200 milionów st. zł., ale trzeba będzie zmienić warunki umowy kredytowej w ten sposób, że mam dołożyć do zabezpieczenia samochody. Powyższe uczyniłem w dniu 9 kwietnia 1991 r. z ustanowieniem rejestrowego zastawu bankowego. Rejestr ten objął 7 samochodów ciężarowych i osobowych i przelew z ubezpieczenia został dokonany na PKO. Wszystkie te dokumenty posiadam w oryginałach z pieczątkami bankowymi i podpisami i noszą datę 9 kwietnia 1991 r.

19 kwietnia 1991 r. otrzymałem kwotę 1 miliard 200 milionów st. zł. w formie II transzy - 600 milionów st. zł. otrzymałem gotówką, a pozostałe 600 milionów st. zł. zostało w dyspozycji PKO na rozliczenie poprzedniej I transzy kredytu, w tym 10 % odstępnego za otrzymanie kredytu. Na żądanie PKO pozostawiłem zarazem 5 czeków in blanco na rozliczenie tej drugiej kwoty w wys. 600 milionów st. zł. Po całkowitym rozliczeniu tej drugiej sumy 600 milionów st. zł. pozostało dla mnie zaledwie 130 milionów st. zł.

W październiku 1991 r. na imieninach dyrektora PKO Solskiego, gdzie również obecny był dyrektor Gorczyca z Łódzkiego Banku Rozwoju - ustalili oni między sobą, żeby doprowadzić moje przedsiębiorstwo do ruiny i zagarnąć moją prywatną (nieukończoną) budowę o powierzchni użytkowej 1800 m2 - celem utworzenia w niej filii PKO (adres mojej nieruchomości: ul. Katowicka 30 Bielsko-Biała). Dowiedziałem się o tym przypadkowo w formie ostrzeżenia od zaufanej prywatnej osoby, która była uczestnikiem tej imprezy imieninowej.
Rzeczywiście - niedługo po tym - w listopadzie 1991 r. PKO przeprowadziło kontrolę w mojej firmie (PHU "HARS" - Hurtownia Artykułów Rolno-Spożywczych) wykorzystując moją nieobecność, gdyż przebywałem w Niemczech za towarem, naopowiadało niestworzonych rzeczy mojej głównej księgowej - Dorocie Miziołek.
Kontrolerzy PKO oświadczyli jej, że wyłudziłem kredyt i będę siedział w więzieniu co najmniej 15 lat.
Po powrocie z Niemiec zadzwoniłem do naczelniczki PKO Marii Biłeńko, co to ma wszystko oznaczać? Przyjechałem do jej gabinetu i ona mówi do mnie w takie słowa: "Panie Żaczek, trzeba będzie resztę kredytu oddać". Nie podała mi żadnego uzasadnienia tego żądania, wręcz nakazała sprzedać szybko niektóre samochody, aby szybko spłacić pozostałą resztę kredytu - zaledwie 752 miliony st. złotych.

Odpowiedziałem jej, że lepszym rozwiązaniem byłoby sprzedanie mojej nieukończonej budowy i wówczas oddam do banku żądane 752 miliony st. zł.
W tym celu zamieściłem ogłoszenia prasowe do gazet, do radia - na co posiadam dowody opłat ogłoszeniowych.
Któregoś dnia przyszedłem do PKO do naczelniczki Marii Biłeńko z klientem gotowym odkupić moją nieruchomość i chciałem wpłacić żądane 752 miliony st. zł.
Klient został na chwilę wyproszony za drzwi przez naczelniczkę, a ze mną przeprowadziła następującą rozmowę: "Panie Żaczek, szkoda sprzedawać tę budowę, załatwimy to tak, że Pan dostanie prolongatę na 3 miesiące, w tym celu napiszemy aneks do umowy". Kazała mi przyjść do PKO 20 listopada 1991 r. razem z żoną. Przedłożyli nam do podpisania nowe spreparowane dokumenty - w dokumentach tych widniały mylnie pisane kwoty do spłaty - zamiast w wys. 752 miliony st. zł - PKO dopisało 1 miliard 255 milionów st. zł. Dopisało również moją żonę Elżbietę Żaczek (zd. Szubert) jako kredytobiorczynię (przedtem nie widniała w umowie) i ustaliło nowe raty spłat, które miały się rozpocząć z dniem 30 stycznia 1992 r. z zastrzeżeniem, że 10 stycznia 1992 r. mam wpłacić od razu 82 miliony st. zł. odsetek za IV kwartał 1991 r. - co niezwłocznie uczyniłem. Dodatkowo w aneksie została zamieszczona klauzula, że w razie nie wywiązania się z nowej formy umowy, egzekucja należności będzie ściągana w pierwszej kolejności z nieruchomości (nieukończonej budowy). Do tego dołączono w formie podstępnej nowe sfałszowane umowy o ubezpieczeniu na samochody z inną datą niż pierwotna - zamiast 9.IV.1991 r. wpisana została data 19.IV.1991 r.
W pierwszym momencie nie zauważyliśmy tego oboje z żoną - gdyż cała ta sfingowana mistyfikacja miała charakter poufnej przyjacielskiej rozmowy i czyniona była w pozorowanym pośpiechu. Nawet przeoczyliśmy, że żona Elżbieta Żaczek jest dopisana, że błędnie (prawdopodobnie celowo - bo inaczej nie da się tego wytłumaczyć) wpisane są kwoty zawyżone niemalże dwukrotnie do sumy 1 miliard 255 milionów złotych oraz o egzekucji w pierwszej kolejności z nieruchomości.
Wynikałoby z tego, że wezwanie nas na rozmowę miało na celu wprowadzenie nas w błąd, celowo dopisana została do umowy żona , gdyż ona była posiadaczem drugiej połowy działki budowlanej, na której usytuowana jest nasza inwestycja.
Jednakże PKO przeliczyło się w swoich niecnych rachubach. PKO nie wiedziało, że pierwsza połowa działki z rozpoczętą budową domu figuruje na moją nieletnią córkę Izabelę Żaczek, a nie na mnie. Tylko dzięki temu szczęśliwemu zbiegowi okoliczności zawdzięczamy wspólnie z żoną to, że dzisiaj - w roku 2000 - nieruchomość ta nie została nam odebrana, ale za to niszczeje, bo ja zostałem przez nich w majestacie "prawa" zniszczony do spółki z prokuraturą i sądownictwem, ale o tym później.
W grudniu 1991 r. prezes Spółdzielni Mieszkaniowej "Złote Łany" przysłał mi pismo z błyskawicznym 3-dniowym wypowiedzeniem najmu lokalu - pawilonu handlowego z żądaniem opuszczenia go, podczas gdy w umowie zaznaczony był 3-miesięczny okres wypowiedzenia dla każdej ze stron bez podania uzasadnienia.
Umotywował to rzekomym niepłaceniem czynszu w terminach (które były płacone w terminie bez jednego dnia zwłoki), a dodatkowo Spółdzielnia posiadała ode mnie inne zabezpieczenie w formie kaucji w wys. 125 milionów st. zł.
Poszedłem na rozmowę do tego prezesa, okazałem mu dowody regularnych, terminowych opłat czynszowych - dlatego zapytałem się, dlaczego dał mi wypowiedzenie najmu, skoro nie ma ku temu żadnych podstaw ? Dodatkowo oświadczyłem mu, że mam dużo towaru w sklepie i hurtowniach przed zbliżającymi się świętami, że mam zaciągnięty kredyt, który mam do spłacania - dlatego nie rozumiem jego działania. On na to mi odpowiedział, że właśnie dlatego wypowiada mi umowę najmu, bo mam ten kredyt. Przyznał mi, że to PKO wywarło na niego nacisk z takim żądaniem. (Pragnę zaznaczyć w tym miejscu, że ten prezes był bardzo nierozsądnym człowiekiem, gdyż mój czynsz dla spółdzielni wynosił 47 milionów st. zł miesięcznie + wspomniana kaucja 125 milionów st. zł., a po moim opuszczeniu pawilonu - ten prezes miał trudności ze znalezieniem dzierżawcy za 10 milionów st. zł.).

W dniu 28 grudnia 1991 r. opuściłem ten pawilon, jednakże wcześniej 6 grudnia PKO przysłało mi kontrolę do tego pawilonu handlowego i zrobiło spis towaru, który wyniósł 1.849.200.000,- st. zł. Następnie sfingowało pismo z sfałszowaną datą 20 marca 1991 r. i rzekomo ten towar z tego spisu wraz z majątkiem firmowym miał być zabezpieczeniem tego pierwszego kredytu z Banku Łódzkiego.

W dniu 10 stycznia 1992 r. zgodnie z aneksem wpłaciłem odsetki za IV kwartał 1991 r. w wys. 82.897.300,- st. zł.

16 grudnia 1991 r. komornik na polecenie PKO zabezpieczył cały mój majątek w kwocie 5 miliardów 987 milionów st. zł., zaś równocześnie PKO z własnej inicjatywy zerwało umowę kredytową. Znowu zaznaczam: w tym czasie nie zalegałem z żadnymi spłatami, pierwszą spłatę miałem rozpocząć zgodnie z aneksem 30 stycznia 1992 r. - czyli działanie PKO było jawnie bezprawne, co zostało wykazane i udowodnione na późniejszej (pierwszej) drodze sądowej.

PKO / Oddział Bielsko-Biała dokonało kolejnego perfidnego fałszerstwa, gdyż zarówno w przedmiotowym aneksie ( z dnia 20 września 1991 r.) jak i we wniosku o zajęciu komorniczym - zawyżyło kwotę spłaty reszty kredytu (nie zaległego) z 752.000.000,- st. zł. na kwotę 1.452.390.500,- st. złotych.

Zrozumiałem, że jestem perfidnie niszczony przez PKO, któremu zależało na przejęciu mojej niedokończonej inwestycji na cele PKO, dlatego rozpoczęło o wiele wcześniej takie działania względem mojej osoby, wciągając w to również moją żonę.
PKO wraz z komornikiem zaczęło licytować moje samochody ciężarowe, dostawcze i osobowe - przetarg nie doszedł do skutku, gdyż samochodów tych ( w majestacie bezprawia) nie udało się im sprzedać.

Ówczesny wicedyrektor ZGM Andrzej Zeman zapowiedział mi kolejną eksmisję z bazy transportowej, którą dzierżawiłem przy ul. Olszówki 27 A w Bielsku-Białej -
 również rzekomo z powodu niepłacenia czynszu dzierżawnego. Udałem się do niego (był to mój dobry znajomy) i zapytałem, o co chodzi? Oświadczył mi wymijająco, że chyba komputery się pomyliły, ale potem, po moim naciśnięciu, aby ujawnił prawdziwe przyczyny takiego działania - wyciągnął pismo, zakrył ręką pieczątki i dał mi do przeczytania wyraźny nakaz wymówienia mi dzierżawy. Już nie musiałem się nawet domyślać, że to robota PKO. Nie miałem innego wyjścia - musiałem opuścić bazę transportową, zrozumiałem, że perfidia PKO dotarła nawet tutaj - ale zażądałem zwrotu kosztów poniesionych na inwestycje w tej bazie transportowej oraz załatwienie telefonu w moim dzierżawionym budynku przy ul. Katowickiej 19. Odpowiedział mi, że telefonu nie jest w stanie mi załatwić, ale pokryje te koszty inwestycyjne, tylko zleci kosztorysantowi sporządzenie odpowiedniego kosztorysu.

Poszedłem do komornika, aby oddał mi te samochody do czasu wyjaśnienia sprawy w PKO, abym mógł pracować na tych samochodach i spłacać nadal kredyt.
Komornik obiecał mi porozmawiać w PKO i za 3 dni kazał przyjść z żoną do niego.
Przyszedłem z żoną, a komornik mówi da nas: "Panie Żaczek, PKO zgadza się oddać te samochody, ale pod warunkiem, że wydziedziczy Pan córkę z tej swojej budowy".
Przy takim postawieniu sprawy odpowiedziałem, że dziękuję za taką poradę i wyszliśmy bez słowa z żoną.

W dniu 30 maja 1992 r. postanowiłem zawiesić działalność gospodarczą, zwolniłem resztę pracowników (do stycznia 1992 r. zatrudniałem 30 pracowników, w tym 4 uczniów-praktykantów - płaciłem im godziwe pensje, nie zalegałem nigdy z wypłatą wynagrodzeń, podatkami skarbowymi oraz składkami ZUS-owskimi). Na moje polecenie główna księgowa Dorota Miziołek sporządziła bilans finansowy, wcześniej całą dokumentację zabrała do swego domu.

W dniu 20 czerwca 1992 r. policja zabrała mnie z domu na przesłuchanie do prokuratury, gdzie postawiono mi zarzut o wyłudzenie kredytu z PKO w wys. 1 miliard 200 milionów st. zł. Z tą chwilą otrzymałem dozór policyjny, odebrano mi paszport. Prokuratura nadała tej sprawie sygnaturę DS 291/92. W grudniu 1992 r. odbyła się pierwsza sfingowana przez prokuraturę wspólnie z PKO rozprawa w Sądzie Rejonowym Wydział III Karny w Bielsku-Białej, zaś w styczniu 1993 r. ten Sąd Rejonowy uniewinnił mnie, zaś komornik oddał mi wszystkie składniki mojego prywatnego majątku: samochody, budowę, część wyposażenia sklepów. Stwierdziłem jednakże po sprawdzeniu, że brakuje mi 1 miliard 600 milionów st. zł. z wyposażenia sklepów i utargów.
Okazało się, że moja główna księgowa Dorota Miziołek (przy tendencyjnych kontrolach PKO) prowadziła od pewnego czasu podwójną księgowość, fałszowała dokumentację księgową, podrabiała moje podpisy na moich imiennych pieczątkach firmowych - i to ona spowodowała moją stratę na sumę 1 miliarda 600 milionów st. złotych, a działała w porozumieniu z magazynierem Tadeuszem Żaczkiem (który pracował w mojej firmie zaledwie 16 miesięcy) i z którym była w zażyłych stosunkach.

Główna księgowa Dorota Miziołek pomimo zwolnienia z dniem 30 maja 1992 r., nadal bez mojej wiedzy (być może za namową PKO) prowadziła fałszowaną księgowość do spółki z Tadeuszem Żaczkiem (też już zwolnionym z tą datą) aż do dnia 30 sierpnia 1992 r. W jakim czyniła to celu ?
Otóż wcześniej - w sierpniu 1991 r. kiedy kupiłem kolejny samochód ciężarowy - Tira Rojs-Rojsa do remontu (na razie bez dowodu rejestracyjnego, gdyż właściciel Auto-Komisu - Henryk Belski miał mi go dowieźć, a był moim zaufanym handlowcem, gdyż już wcześniej kupowałem od niego różne samochody z legalnymi dokumentami) - samochód ten nie był na czas remontu przerejestrowany przeze mnie z powodu zaginięcia dowodu rejestracyjnego przez poprzedniego właściciela. W trakcie tego remontu stwierdziłem, że numery silnika nie zgadzają się z numerami w ewidencji komputerowej Urzędu Komunikacyjnego w Bielsku-Białej.
W tym też czasie właściciel Auto-Komisu Henryk Belski przebywał we Francji, więc oczekiwałem na jego powrót celem wyjaśnienia tej sprawy.

W tym samym czasie główna księgowa Dorota Miziołek spreparowała w dniu 22 czerwca 1992 r. umowę kupna-sprzedaży mojego samochodu ciężarowego Rojs-Rojsa LEYLAND (rocznik 1983 TIR) wspólnie z Tadeuszem Żaczkiem, kupili fałszywą fakturę zakupu silnika (ze złomowiska) tego samego typu co w w/w samochodzie i legalnie zarejestrowali samochód na fałszywych numerach silnika (za łapówkę w wys. 500,00 PLN) w urzędzie komunikacyjnym w miejscowości Suszec k/ Rybnika na nazwisko Tadeusza Żaczka i jego żony.

Główna księgowa Dorota Miziołek po faktach tendencyjnych kontroli PKO w mojej firmie, nabrała przekonania o swojej bezkarności wspólnie z magazynierem Tadeuszem Żaczkiem, tym bardziej, że to właśnie PKO przekonywało ją, że z powodu rzekomo wyłudzonego przeze mnie kredytu będę przebywał w więzieniu co najmniej 15 lat. Dlatego odważyli się ukraść mi ten samochód Rojs-Rojs, tym bardziej, że wcześniej udało się im okraść mnie bezkarnie na sumę 1 miliarda 600 milionów st. zł. na podstawie sfabrykowanych dokumentów i fałszywego bilansu ekonomicznego. Komornik zajął wcześniej moje mienie również na podstawie tego fałszywego bilansu, zaś ja również byłem przekonany, że bilans fałszywy jest bilansem prawdziwym, gdyż nie wiedziałem o prowadzeniu przez księgową podwójnej księgowości.

W sierpniu 1992 r. Tadeusz Żaczek przyszedł do mnie z tablicami rejestracyjnymi i nowo wyrobionym przez siebie dowodem rejestracyjnym na mojego tira Rojs-Rojsa na swoje imię i nazwisko oraz swojej żony. Kazałem mu „odkręcić” z powrotem to oszustwo, zaznaczyłem mu, że zarówno w Urzędzie Skarbowym, PKO, Prokuraturze jak i na Policji ten samochód figuruje na moje imię i nazwisko, gdyż inaczej będzie miał sprawę karną z mojego oskarżenia. Odpowiedział mi wówczas, że teraz nie da rady niczego „odkręcać”, bo koleżanka z urzędu komunikacyjnego w Suszcu jest na urlopie i jak wróci, to przerejestruje ten samochód na numery BBL 9696 na nazwisko poprzedniego właściciela Henryka Belskiego, od którego ten samochód kupiłem. Dopiero z tą chwilą dokonałbym transakcji kupna-sprzedaży z Henrykiem Belskim (po dokonanym już de facto, swoim sumptem, remoncie samochodu).

Tadeusz Żaczek od tego momentu stał się nieuchwytny - w końcu straciłem cierpliwość i 13 listopada 1992 r. zgłosiłem w IV komisariacie policji o tym zdarzeniu. Sprawę miała prowadzić prokuratura bielska wraz z policją.

Główna księgowa Dorota Miziołek i Tadeusz Żaczek w porozumieniu z komisarzem Jerzym Wajdą uzgodnili protokolarne odebranie mi samochodu -
- oczywiście Tadeusz Żaczek nakłamał 11 stycznia 1993 r. na policji, że jest to jego samochód, podczas gdy to ja jestem jego prawowitym właścicielem i posiadam oryginał oświadczenia od Henryka Belskiego, że samochód TIR ROJS-ROJS był zakupiony przeze mnie.

12 stycznia 1993 r. komisarz Jerzy Wajda wezwał mnie do komisariatu i chciał mi odebrać w majestacie prawa ten samochód ciężarowy. W tym momencie do jego biura wszedł sierżant Jaskulski i oznajmił Tadeuszowi Żaczkowi, że to nie jego samochód, lecz Jerzego Żaczka. Następnie sierżant Jaskulski wyprosił nas na korytarz, z nami wyszedł komisarz Jerzy Wajda, który wręczył mi kartkę z wypisaną kwotą 52.200.000,- st. zł. - że tyle mam niby oddać pieniędzy Tadeuszowi Żaczkowi. Odpowiedziałem Wajdzie, że ja mu nie jestem nic winien i przyniosę mu na to odpowiednie dokumenty, że nie zalegałem nikomu z moich pracowników z wynagrodzeniami ani innymi długami, co zostało później udokumentowane przeze mnie na policji.

Po kilku dniach znowu zostałem wezwany przez kom. Jerzego Wajdę i oznajmił mi, że mam wypożyczyć Tira Rojs-Rojsa Tadeuszowi Żaczkowi na 3 miesiące, aby mógł odrobić sobie rzekomy dług.
Po następnych kilku dniach - 12 lutego 1993 r. ponownie zostałem wezwany przez kom. Jerzego Wajdę i ponowił on żądanie zwrotu rzekomego długu 52.200.000,- st. zł., wobec mojej odmowy, że "haraczu nie będę płacił"
(komisarz Jerzy Wajda otrzymał wcześniej od Tadeusza Żaczka łapówkę w wys. 35.000.000,- st. zł.) - nakazał mi przywieźć na parking policyjny mojego Tira Rojs-Rojsa rzekomo do celów śledztwa. Wystawił mi pokwitowanie odbioru tego samochodu.
Mijały tygodnie, a śledztwa zarówno policyjnego jak i prokuratorskiego nie było wcale widać, bo nie byłem nigdzie wzywany (sygn. akt: DS 1009/93/EK).

Szukałem po parkingach policyjnych mojego Tira Rojs-Rojs Leyland, ale nigdzie go nie było. Na żadnym komisariacie żaden policjant nie chciał udzielić mi żadnej informacji - co się stało z moim samochodem.

W kwietniu 1993 r. dowiedziałem się, że śledztwo prowadzi podkomisarz Jolanta Parzonka z komendy przy ul. Kamińskiego wraz ze st. szeregowym Jadwigą Nicieją. Zacząłem otrzymywać wezwania na przesłuchania, lecz do przesłuchań nie dochodziło wcale, zawsze nakazywano mi czekać w kawiarni piwnicznej w komisariacie, gdzie piłem po kilka kaw i daremnie oczekiwałem na przesłuchania.
W tym czasie Tadeusz Żaczek i Dorota Miziołek byli do woli przesłuchiwani i wspólnie fabrykowali protokoły śledztwa.

TYM SPOSOBEM DO DNIA DZISIEJSZEGO TJ. 26 SIERPNIA 2000 ROKU OCZEKUJĘ NADAREMNO NA TO PRZESŁUCHANIE, KONFRONTACJĘ I PRZYJĘCIE MOICH DOKUMENTÓW, KTÓRE SĄ DOWODAMI AUTENTYCZNYMI, PRAWDZIWYMI I NIEPODWAŻALNYMI.

Na potwierdzenie tego posiadam setki wniosków o przesłuchanie mnie i przyjęcie prawdziwych dokumentów dowodowych oraz o konfrontację.
Pragnę zaznaczyć w tym momencie, że prokuratura bielska, zarówno dawna wojewódzka jak i rejonowa, otrzymywały ode mnie osobiście, za potwierdzeniem, wszystkie dowody rzeczowe, jak również otrzymywały te same dokumenty z Prokuratury Generalnej jak i Ministerstwa Sprawiedliwości w Warszawie - a więc były w posiadaniu podwójnej liczby tych samych dowodów rzeczowych, a mimo to celowo fałszowali procedurę śledczą i nie przywrócili mi sprawiedliwości.

W końcu maja 1993 r. znalazłem mojego Tira Rojs-Rojsa o numerach rejestracyjnych tym razem KBX 0290 w jednym z komisów samochodowych na peryferiach Rybnika jako wystawiony do sprzedaży. Zgłosiłem ten fakt podkomisarz Jolancie Parzonce: dlaczego zabezpieczony przez policję do śledztwa samochód ten znalazł się bez mojej wiedzy i zgody w komisie handlowym do sprzedania ?

Podkomisarz J. Parzonka odpowiedziała mi, że to była decyzja prokurator Elźbiety Krajewskiej-Siudy. Poszedłem do tej prokurator z pytaniem, jakim prawem zadysponowała moją własnością - odpowiedziała mi na korytarzu, że nie ma czasu ze mną rozmawiać.

Po 2 dniach przyszedłem z żądaniem, aby sprowadziła ten samochód z powrotem na parking policyjny w Bielsku-Białej - na to odpowiedziała mi bezczelnie, że „jeżeli będę chodził za tym samochodem, to ona będzie prowadziła to śledztwo przez 10 lat.”

Otrzymywałem w tym czasie wezwania na policję do podkomisarz Jolanty Parzonki, która z kolei bezpodstawnie (na podstawie zarzutu wyssanego z palca) oskarżyła mnie o to, że rzekomo sprzedałem ten samochód Tir Rojs-Rojs swojemu bratu Tadeuszowi Żaczkowi za 20 milionów st. zł. i sfabrykowałem rzekomo umowę kupna-sprzedaży.

Ciekawa rzecz - że w tym momencie policja raptem uznała mnie właścicielem samochodu, a przedtem, w trakcie kilkumiesięcznego dochodzenia uporczywie wmawiała mi, że to nie ja jestem właścicielem przedmiotowego Tira.

W dniu 28 października 1993 r. otrzymałem z prokuratury rejonowej postanowienie o umorzeniu śledztwa (sygn. akt DS 1009/93/EK), które toczyło się z mojego oskarżenia przeciwko Tadeuszowi Żaczkowi i Dorocie Miziołek, zaś równocześnie tym postanowieniem prok. Elżbieta Krajewska-Siuda oskarża mnie o podrobienie podpisu na umowie kupna-sprzedaży Tira Rojs-Rojs i sprzedaż rzekomo za 20 milionów st. zł. Tadeuszowi Żaczkowi. (Bzdura kompletna - bo 20 milionów st. zł. kosztowało w tym samochodzie jedno kompletne koło).

Ponieważ biegły - grafolog wykluczył ponad wszelką wątpliwość, aby podpis został podrobiony przeze mnie - uznał jego autentyczność - prok. Krajewska-Siuda zmuszona była umorzyć to oskarżenie wysunięte wcześniej przez nią wspólnie z oskarżonymi przeciwko mnie, nie omieszkała przy tym napisać przeróżnych bezzasadnych bzdur, które też były wyssane z palca.

W dniu 4 listopada 1993 r. otrzymałem ponowne postanowienie o umorzeniu dochodzenia przez prokuraturę (sygn. akt prokuratorskich 4165/93/EK) przeciwko Tadeuszowi Żaczkowi i Dorocie Miziołek. W postanowieniu znowu wypisane zostały bezpodstawne pomówienia z równoczesnym zaznaczeniem, że mam się zwrócić o odzyskanie samochodu Tir Rojs-Rojs do sądu rejonowego w Bielsku-Białej, jednakże nie wiedziałem jeszcze wówczas, że prokurator Elżbieta Krajewska-Siuda, w porozumieniu z gangiem złodziei samochodowych, w czerwcu 1993 r. sprzedała mojego Tira o wartości 470 milionów st. zł. niejakiemu Zbigniewowi Cudak z Częstochowy, w zamian za co ta prokurator umorzyła Tadeuszowi Żaczkowi i Dorocie Miziołek sprawę karną o defraudację 1 miliarda 600 milionów st. zł. moim kosztem.

Na przełomie listopada i grudnia 1993 r. fakt sfałszowania śledztwa opartego na dowodach złożyłem u komendanta policji rejonowej w Bielsku-Białej, po czym podkom. Jolanta Parzonka dostała dyscyplinarne przeniesienie ze swojego stanowiska oficera śledczego na stanowisko zwykłej pracownicy biurowej odbierającej korespondencję na dzienniku podawczym. St. szereg. Jadwiga Nicieja została całkowicie zwolniona z policji, zaś komisarz Jerzy Wajda całkowicie odsunięty od sprawy. Te powyższe roszady były tylko kamuflowanymi działaniami rzekomo mającymi wykazać wyciąganie konsekwencji służbowych za niekompetencję śledczą policji, ale mnie nie naprawiły wcale krzywdy, ani nie przywróciły sprawiedliwości.

Jednakże w dalszym ciągu fabrykowaniem rzekomych dowodów winy przeciwko mojej osobie zajmowała się nadal wymieniona wcześniej prokurator Elżbieta Krajewska-Siuda, która obawiając się zdemaskowania swojego udziału w bezprawnej sprzedaży zabezpieczonego do śledztwa przez policję mojego Tira Rojs-Rojs, dowiedziawszy się zarazem, że zostałem uniewinniony przez sąd rejonowy (styczeń 1993 r.) z zarzutu wyłudzenia kredytów bankowych - napuściła prokuratora Stanisława Zielińskiego o wszczęcie na nowo śledztwa prokuratorskiego przeciwko mojej osobie, pomimo prawomocnego wyroku sądowego o moim uniewinnieniu - o nowej sygnaturze akt prokuratorskich DS 3112/93/SZ.

Sąd Wojewódzki rozpoczął proces pod nową sygnaturą akt III K 125/93. Przy przesłuchaniu naczelniczki PKO Marii Biłeńko, kiedy postawiono mi wcześniej zarzut o rzekomym wprowadzeniu w błąd PKO tj. rzekomo nie poinformowaniu przeze mnie wcześniej o pobranej pożyczce w Łódzkim Banku Rozwoju - wymieniona zdradziła się niechcący przy podchwytliwym pytaniu sądu - że takową informację jednak ode mnie otrzymała.

Sędzia Andrzej Almert po usłyszeniu takiej wiadomości, oświadczył prokuratorowi Stanisławowi Zielińskiemu, że jasno widać, że „Pan Jerzy Żaczek jest niewinny, nie wprowadził w błąd PKO i nie może być mowy o wyłudzeniu kredytu”.
Prokurator Stanisław Zieliński stanął oniemiały i nagle wyskoczył z wnioskiem dowodowym o powołanie biegłego sądowego księgowego, aby sprawdził, jak Jerzy Żaczek zadysponował kredytem (brakowało mu już argumentów prawnych przeciwko mojej osobie - wynikałoby z tego, że wobec takiego obrotu sprawy, prokurator Stanisław Zieliński ustawiony wcześniej przez prokurator Elżbietę Krajewską-Siudę, szukał jakiegokolwiek pretekstu, aby mieć podstawę do oskarżania mnie i skazania).

Sędzia Andrzej Almert na to nagłe żądanie prokuratora o zbadanie rozdysponowania kredytu znowu odpowiedział rzeczowo:

- Panie Prokuratorze, jeżeli Pan Jerzy Żaczek zatrudniał 30 pracowników, majątek jego został wcześniej zarekwirowany na sumę 6 miliardów złotych, to o czym tu mówić przy pozostałej sumie 750 milionów złotych ?

Mimo takiego stanowiska sędziego, prokurator wymusił powołanie biegłego księgowego, którego opinia była potem i tak nierzetelna, i niewiarygodna, co zostało przeze mnie udowodnione w sądzie i sąd na nowo przyznał mi rację.

Natomiast biegły Tadeusz Pokusa potwierdził, że opinię swoją oparł na takich dokumentach, jakie mu PKO udostępniło, zarazem przyznał na rozprawie, że "tam w PKO mają straszny bałagan w księgowości".

Pomimo takich faktów przemawiających na moją korzyść, sąd skazał mnie na 1 rok i 6 m-cy pozbawienia wolności z zawieszeniem na 5 lat i nakazał przez te 5 lat i 0,5 roku spłacać zaległe 752 miliony st. zł. kredytu bez odsetek, które nie były spłacane z winy PKO, bo bezpodstawnie zerwało umowę kredytową (styczeń 1992) i nasłało na mnie komornika - w przeciwnym przypadku ta reszta kredytu byłaby dawno spłacona.

Po odczytaniu wyroku - 19 września 1994 r. - prokurator Stanisław Zieliński trzykrotnie dopytywał się mnie jeszcze na sali sądowej, czy będę składał rewizję od tego wyroku - zapytałem się go na zasadzie kontrpytania, czy on będzie zakładał rewizję ? Odpowiedział, że nie - ja z kolei widząc, że nie ma sprawiedliwości w bielskim sądownictwie, również postanowiłem się nie odwoływać, lecz spłacać spokojnie przez te 5,5 roku zaległy kredyt.

Pomimo tego, prokurator Stanisław Zieliński w dniu 19 września 1994 r. jeszcze dwa razy na korytarzu dopytywał się mnie, czy na pewno nie będę się odwoływał, gdyż widocznie zależało jemu, jak i prokurator Krajewskiej-Siudzie, żebym się odwoływał, bo im ten wyrok nie pasował (miałem jednak nie siedzieć w więzieniu).

Chodziło im jednak o to, żebym bezwzględnie został zamknięty w więzieniu na 1 rok i 6 m-cy od razu, abym miał zamknięte usta, a prokurator E. Krajewska-Siuda mogła swobodnie fabrykować kolejne dochodzenia w sprawie sprzedanego przez nią mojego samochodu Tira Rojs-Rojsa. (Co rzeczywiście później czyniła).

Na piąty dzień po ogłoszeniu wyroku - 24 września 1994 r. przyszedłem do kierowniczki sekretariatu sądu wojewódzkiego z pytaniem o to, czy prokurator Stanisław Zieliński złożył rewizję od wyroku do Sądu Apelacyjnego w Katowicach ? Odpowiedziała, że nie, bo gdyby chciał złożyć, to uczyniłby to jeszcze tego samego dnia, jak to ma w zwyczaju czynić. Tego samego dnia 24 września 1994 r. przyjechała do mnie na budowę urzędniczka PKO wraz z trzema ludźmi z Wrocławia samochodem na wrocławskich numerach rejestracyjnych i bezprawnie proponowała sprzedaż mojej budowy tym trzem panom. Nie wpuściłem ich na moją posesję, oświadczyłem, że sprawa sądowa jest nadal w toku - wówczas jeden z tych trzech panów powiedział do urzędniczki PKO z pretensją w głosie, że skoro z tą budową wiąże się sprawa sądowa, to oni nie reflektują na zakupienie tak wątpliwej nieruchomości.

Po 15 dniach od wyroku sądowego, zwróciłem się do sądu wojewódzkiego o sentencję wyroku wraz z uzasadnieniem, ale sekretarka oświadczyła mi, że jeszcze sędzia ma coś podpisać, a jest na jakiejś sesji wyjazdowej, dlatego wyrok otrzymam drogą pocztową do domu. Przez 11 miesięcy bezskutecznie upominałem się o ten wyrok wraz z uzasadnieniem na piśmie (sygn. III K 125/93) z dnia 19.IX.1994 r.

Zgodnie z postanowieniem sądu upominałem się wnioskami o zwrot dowodów rejestracyjnych moich samochodów, które komornik oddał mi w styczniu 1993 r. celem podjęcia pracy tymi samochodami, aby zarabiać na dalsze spłacanie kredytu.
Do dzisiejszego dnia nie otrzymałem zwrotu ani dowodów rejestracyjnych, ani samochodów, a wnioski krążyły jak bumerang od prokuratora do prokuratora, stamtąd na policję, z policji do sądu rejonowego, z sądu na powrót do prokuratury.

Moja żona, nie pracująca, była wraz z dziećmi na moim wyłącznym utrzymaniu, ja już drugi rok nie mogłem zarabiać na życie swojej rodziny - wyprzedawałem materiały budowlane, maszyny gospodarstwa domowego, nawet elektroniczne zabawki moich dzieci, swoją złotą obrączkę i inne części naszej biżuterii - aby tylko przeżyć wraz z rodziną kolejny dzień...

A prokuratorka Elżbieta Krajewska-Siuda fabrykowała nadal fałszywe dowody mojej rzekomej winy. Żona popadła w ogromną depresję, była tak znerwicowana, że dwukrotnie targnęła się na swoje życie, wpadała w histerię przy dzieciach (3 i 8 lat) i zaczęła mnie oskarżać o nasze niepowodzenia życiowe. Do tego doszły złośliwe, uporczywe nachodzenia urzędników PKO, policji - co jedynie potęgowało nerwicę mojej żony. Dbała o to widocznie ta prokuratorka Krajewska-Siuda...

14 października 1994 r. otrzymałem ponowne postanowienie o umorzeniu dochodzenia (sygn. DS 1600/94/EK) na szkodę moją tj. Jerzego Żaczka przeciwko Dorocie Miziołek i Tadeuszowi Żaczkowi. W tym z kolei postanowieniu prok. Elżbieta Krajewska-Siuda na nowo wypisała wierutne bzdury i stwierdziła bezpodstawnie, że to Tadeusz Żaczek jest legalnym właścicielem samochodu Tir Rojs-Rojs Leyland, a rok wcześniej zaledwie, wysyłała mnie do sądu po odbiór tego samochodu, który jeszcze pół roku wcześniej zdążyła sprzedać poprzez komis jakiemuś mieszkańcowi Częstochowy o nazwisku Zbigniew Cudak.

19 października 1994 r. złożyłem skargę na to postanowienie do prokuratora wojewódzkiego. Pan prokurator Marek Mleczko w dniu 25.X.1994 r. przekazał moje zażalenie prokuratorowi rejonowemu do ponownego rozpoznania. I znowu zaczęła się wędrówka dokumentów i bezprzedmiotowa korespondencja od "Annasza do Kajfasza", a ja bezsilny wraz z załamaną żoną, czekałem na efekt tej błazenady.

Nadal pisałem dramatyczne skargi do wszystkich urzędów nadrzędnych ale one bezdusznie odpisywały mi, że "nie mają prawa ingerencji w tę sprawę”, że „są niekompetentni” itd, etc.

2 listopada 1994 r., 14 listopada 1994 r., 28 listopada 1994 r. i 5 grudnia 1994 r. wysyłałem wnioski do szefa prokuratury wojewódzkiej Andrzeja Kózki o odsunięcie od sprawy prok. Elżbiety Krajewskiej-Siudy, i poinformowałem go zarazem o fabrykowaniu i fałszowaniu przez nią procedury śledczej.

Byłem osobiście u niego pod koniec listopada 1994 r., przedłożyłem mu oryginały moich prawdziwych dokumentów, będącymi dowodami sprawy. Pan prokurator Andrzej Kózka udał niezorientowanego w sprawie, pomimo, że otrzymał wcześniej z Ministerstwa Sprawiedliwości w Warszawie z datą 9 listopada 1994 r. całą dokumentację z prawdziwymi dowodami. Obiecał jedynie zbadać sprawę...

W dniu 29 grudnia 1994 r. dostałem pismo prokuratury wojewódzkiej DSn 19/94/BB informujące mnie, że przekazane przeze mnie wcześniej dowody są rzeczywiście prawdziwe i uzasadniają podejrzenie popełnienia przestępstwa przez Tadeusza Żaczka i innych. Informowało mnie również, że wobec prokuratora, który nie rozpoznał moich wniosków dowodowych, zostaną wyciągnięte konsekwencje służbowe.

Prokurator Elżbieta Krajewska-Siuda dostała takich ataków furii (znam to z opowieści osobistej jej stenografki), że w prokuraturze w tym czasie nikt nie miał do niej przystępu, nikt nie mógł do niej podejść, bo była wściekła na każdym kroku, że ja nie chcę ustąpić i zapomnieć o jej niecnym postępowaniu, które podpada pod kodeks karny.

Zaczęła na nowo tworzyć oskarżenia przeciwko mojej osobie. Dnia 30 grudnia 1994 r. wezwany zostałem do komendy rejonowej policji do pani aspirant Grażyny Wygnaniec - usłyszałem na nowo znany mi bezpodstawny zarzut (autorstwa Krajewskiej-Siudy) o przywłaszczeniu rzekomo przeze mnie Tira Rojs-Rojsa wraz z naczepą o wartości 1 miliarda 200 milionów st. zł. i reszty samochodów będących niby własnością PKO, które też były wcześniej zwrócone mi przez komornika. Poinformowałem panią aspirant Grażynę Wygnaniec, że samochody stoją koło mojego domu i w każdej chwili mogą je sobie zabrać, a jeśli chodzi o Tira Rojs-Rojsa - to prokurator Krajewska-Siuda sprzedała je bezprawnie w czerwcu 1993 r.

Pani aspirant Grażyna Wygnaniec szczerze mi wówczas powiedziała: "Panie Żaczek, niech się pan broni, my wiemy, tak jak i pan wie, że PKO pana oszukało".

Odpowiedziałem jej: "pani aspirant, to niech pani zapisze w protokole, że nie wydam tych samochodów, dopóki sąd nie wyda nakazu". Wyraziła niby na to zgodę, wyciągnęła zwykłą kartkę i powiedziała, że w takim razie nie będziemy tego protokołować na urzędowym druku, lecz na kartce zapiszemy całą tę historię z kredytem i samochodami. Zapisała kilka kartek i podpisałem całą treść zawierającą prawdę.

Niedługo po tym, okazało się, że została wycofana z tej sprawy, a śledztwo przejął komisarz Szyndzielorz z komisariatu przy ul. Kamińskiego. Sygnatura tego dochodzenia policyjnego na zlecenie prokuratury nosiła oznaczenie: DS 5289/94/EK. (Znowu prokurator Krajewska-Siuda).
W tym samym dniu - 30 grudnia 1994 r. - również miałem wezwanie do innego dochodzeniowca sierżanta Marka Imielskiego. On zaczął mnie na nowo przepytywać, w jaki sposób otrzymałem kredyt - odpowiedziałem mu, że całą sprawę przedłożyłem już w sądzie wojewódzkim, że za przyjęcie wymuszonej łapówki przez naczelniczkę Marię Biłeńko, została ona wydalona ze stanowiska. Domagał się dowodów na tę okoliczność, przedłożyłem mu całą procedurę otrzymania tego kredytu.
27 stycznia 1995 r. otrzymałem akt oskarżenia DS 5187/94/BS, że tworzę nieprawdziwe dowody - tj. rzekomo nie miało miejsca wręczenie przeze mnie wymuszonej łapówki, zaś w przypadku naczelniczki PKO Marii Biłeńko nie miało rzekomo miejsca przyjęcie przez nią korzyści materialnej.
Zaznaczam jeszcze raz: już raz zostało dochodzenie w tej sprawie przeprowadzone, udokumentowane, zakończone prawomocnym wyrokiem sądowym sygn. akt III K 125/93 łączące się z wydaleniem Marii Biłeńko ze stanowiska naczelniczki PKO - a oto policja na zlecenie prokuratury rejonowej na nowo wszczyna bezpodstawnie śledztwo w tej samej sprawie.

Cel takiego postępowania był jasny: zdyskredytować mnie maksymalnie, wykazać moją niewiarygodność (jak mogłem być niewiarygodny, skoro udowodniłem przyjęcie łapówki przez urzędniczkę PKO na tak wysokim stanowisku), zaś w styczniu 1993 r. za całą tę historię kredytową zostałem uniewinniony.

W dniu 12 kwietnia 1995 r. urzędnicy PKO, kilku policjantów z kom. Szyndzielorzem, prokurator Grażyna Pniak - przyjechali na moją posesję (niedokończoną budowę) i zażądali ode mnie wydania kół z oponami od naczepy do Tira Rojs-Rojs. Przyznaję, że byłem tym niezmiernie zaskoczony - dlaczego chcą odebrać tylko koła, a nie całą naczepę kompletną z kołami ? - proponowałem nawet, że mogę te koła przykręcić w ciągu godziny do wyremontowanej naczepy, jeżeli zechcą zaczekać - ale oni upierali się, że chcą tylko koła. Wydałem im zatem tylko te koła, załadowali do busa i odjechali.

Z początkiem maja 1995 r., wcześnie rano, sztab ludzi: 3 policjantów, 4 komorników i około 6-7 mężczyzn cywilnych otoczyło moją posesję przy ul. Katowickiej 19 w Bielsku-Białej i stwarzając psychozę strachu, jakby ścigano groźnego bandytę, wpadli do mojego mieszkania w obecności mojej żony i dzieci, nakazując mi natychmiastowe wyjście z domu. Ubrałem się szybko, gdyż zapowiedzieli mi wyjście tylko na pobliską budowę w odległości zaledwie 100 metrów. Kiedy doszedłem do bramki, policjanci otwierają drzwiczki od policyjnej suki, że mam wsiadać. Kiedy odmówiłem, uzasadniając to, że przecież 100 m mogę przejść piechotą, jeden z policjantów chwyta za kaburę i jak gestapowiec wyciąga pistolet. Jeden z komorników odezwał się do policjanta: "zostaw go pan, on dojdzie sam na budowę, bo to spokojny człowiek".

Doszliśmy do pobliskiej budowy. Tam chmara ludzi zupełnie mi nieznanych, chodzi wokół moich samochodów, co mam rozumieć, że to potencjalni kupcy. Pytam się komornika, co to ma znaczyć? Odpowiada mi, że PKO chce wydania samochodów. Czarna kobieta z PKO zaczyna się awanturować i zabrania policjantom, jak i wszystkim pozostałym, jakichkolwiek rozmów ze mną - w przypływie szału żąda zastrzelenia mojego psa, który ujada za ogrodzeniem. Ta kobieta szarpie nawet bramkę mojej posesji, chyba chce mnie sprowokować.
Proszę komornika, aby ją uciszył i uspokoił. Mówię spokojnie, chociaż zdaję sobie sprawę, że samochody PKO zabiera mi bezprawnie, bo przecież w styczniu 1993 r. zostałem uniewinniony, otrzymałem zwrot samochodów wraz z całym majątkiem od samego komornika na polecenie sądu - a oto po upływie zaledwie 1,5 roku na nowo chcą mi coś zabrać.

Już 6 maja 1995 r. otrzymuję nowe postanowienie prok. E. Krajewskiej-Siudy (sygn. DS 552/89/94/EK) o przejęciu "dowodów rzeczowych" czyli zabraniu samochodów, uzasadniając to tym, że rzekomo przywłaszczyłem je - własność PKO i zachodzi rzekomo obawa, że Jerzy Żaczek zniszczy te samochody, na których chciałem pracować. W punkcie 3 tego postanowienia jest uwidoczniona klauzula, że PKO nie może zbyć tych samochodów.

W dniu 27 maja 1995 r. ponowne postanowienie prokuratury o sygn. DS 5289/94/GP (prok. Grażyna Pniak) dotyczy kolejnych moich samochodów. Piszę na nowo oświadczenie do prokuratury w formie zażalenia na postępowanie prok. E. Krajewskiej-Siudy, tj. bezprawnego zajęcia moich samochodów (aby zamydlić grabież pierwszego samochodu Tira Rojs-Rojsa).

W dniu 7 lipca 1995 r. składam pismo w wydziale komunikacji Urzędu Miejskiego z zastrzeżeniem o nie przerejestrowywanie moich samochodów na innych właścicieli. Ponownie zwracam się do kierowniczki sekretariatu sądu wojewódzkiego: jak to może być? wyroku sądowego nie ma, mam spłacać kredyt, a oni mi zabrali samochody !

Wówczas po upływie już 9 miesięcy od wyroku z dnia 19 września 1994 r., którego jeszcze nie otrzymałem - pani sekretarka oświadcza mi nagle, że jednak pan prokurator Stanisław Zieliński złożył rewizję od tego wyroku, a przecież przez pierwsze 2 tygodnie po rozprawie wmawiała mi, że rewizji nie będzie i wyrok otrzymam niezwłocznie drogą pocztową do domu. Okazało się nawet teraz, że na siłę wciskają mi obrońcę z urzędu bez mojego wniosku (mec. Jadwiga Kursa) do tej rewizji w sądzie apelacyjnym w Katowicach, o której nic nie wiem, pomimo, że w sądzie bielskim miałem zaangażowanego przez siebie adwokata Joachima Goszyca.

Już 30 lipca 1995 r. nadspodziewanie odbyło się posiedzenie sądu apelacyjnego w Katowicach sygn. akt II A Kr 196/95 z przewodniczącą SSA Wiesławą Gawrońską i pozostałymi sędziami Markiem Michniewskim (sprawozdawcą) i sędziną delegowaną Jolantą Góralczyk wraz z prokuratorem apelacyjnym Jolantą Cykowską. Adwokatka Jadwiga Kursa nie zjawiła się na rozprawie.

Na tym niespodziewanym dla mnie procesie, który okazał się procesem błyskawicznym o wszelkich znamionach sądu kapturowego - młodziutka sędzina Wiesława Gawrońska siedziała cały czas z pochyloną głową opuszczoną na piersi, jedynie na wstępie krótko przemówiła, otwierając proces.

Tyradę przeciwko mnie ostrym tonem wywrzeszczał sędzia-sprawozdawca Marek Michniewski o wyglądzie gestapowca, który przedkładał nieprawdziwe, spreparowane przez bielską prokuraturę dowody mojej rzekomej winy.

Przewodnicząca młodziutka sędzina (nie wiadomo, czy nie odbywała dopiero stażu aplikanckiego - dlatego ją wystawili do tej błazenady), która cały czas sprawiała wrażenie zażenowanej całą tą farsą sądową, zapytała mnie pod koniec procesu rutynowym zapytaniem, czego oczekuję od sądu?

Odpowiedziałem, że proszę sąd, aby mnie uniewinnił, bo już raz zostałem uniewinniony w styczniu 1993 r., dlatego uważam, że cały ten proces jest jakimś nieporozumieniem, a został spreparowany przez bielską prokuraturę. Prosiłem również o zwrot zajętego mi mienia, tj. głównie samochodów, na których muszę pracować, aby utrzymywać rodzinę i spłacać kredyt. Zapisała to w protokole i zapytała prokuratora apelacyjnego Jolantę Cykowską o zdanie.

Prokuratorka ta wstała i odpowiedziała: "Wysoki Sądzie! po zapoznaniu się z dokumentami, które otrzymałam z bielskiego sądu i prokuratury, jednoznacznie wynika, że Jerzy Żaczek jest niewinny, całą odpowiedzialność za taki stan rzeczy ponosi bielski oddział PKO."

Sąd zarządził przerwę i udał się na naradę.

Po naradzie - sędzia Marek Michniewski oświadczył, że "wprawdzie moja opinia środowiskowa jest pozytywna, że zajmuję się dziećmi, ale on - prokurator - domaga się jednak anulowania wyroku sądu bielskiego III K 125/93 z 19.IX.1994 r. i nakazuje zamknąć mnie do więzienia na 1 rok i 6 m-cy, bo jego zdaniem Jerzy Żaczek na pewno nie spłaci reszty kredytu".

Odpowiedziałem na tę chamską tyradę: Panie sędzio, za co ja mam siedzieć ?
6 miliardów majątku prokuratura bielska bezprawnie mi zagarnęła na poczet resztówki kredytu 752 milionów st. zł. - więc jak tu może być w ogóle mowa o jakimś niespłaceniu kredytu ?"

Zaczął wrzeszczeć po mnie, żebym usiadł wreszcie, bo sąd jest od wyrażania osądu i teraz obraduje. I tak mnie - jego zdaniem - łagodnie traktuje, ze względu na moją dobrą opinię.
Przed wyjściem z sali sądowej Sądu Apelacyjnego w Katowicach nie mogłem wprost uwierzyć, że zostaję skazany bezprawnie i bezpodstawnie na 1 rok i 6 m-cy więzienia, dlatego ponownie zapytałem sądu: "czy mam rozumieć, że będę siedział w więzieniu ?"

Sędzia Marek Michniewski z ironiczną miną, w sposób komiczny kiwając się na stojąco nad stołem sędziowskim w moim kierunku, głosem jakby odnoszącym się do małego dziecka, buńczucznie i bezczelnie oświadczył:

"no tak, do więzienia, do więzienia !... pójdziecie siedzieć!"

Wyszedłem z sądu oszołomiony i nie wiem, w jaki sposób dojechałem pociągiem do domu w Bielsku-Białej. Matka moja nie chciała w to uwierzyć, kiedy nie mogąc powstrzymać łez, opowiedziałem jej o wszystkim. Żona już wcale nie chciała ze mną rozmawiać. Jednakże matka dała mi na drugi dzień 40 nowych złotych i mówi do mnie, żebym pojechał jeszcze raz do tego sądu apelacyjnego w Katowicach i upewnił się, czy dobrze zrozumiałem wyrok - może też jest w zawieszeniu...

W sekretariacie sądu apelacyjnego w Katowicach, sekretarka oświadczyła mi, że wszystkie akta zabrał do domu sędzia Marek Michniewski, ale popatrzyła do jakiegoś rejestru i potwierdziła, że wyrok ten oznacza więzienie. Doradzała mi jeszcze, abym poszedł do lekarza, do szpitala, żeby odwlec termin odsiadki...

W dniu 21 sierpnia 1995 r. złożyłem rewizję nadzwyczajną w Prokuraturze Generalnej w Warszawie z kompletem dokumentów odbitych na ksero - które w późniejszym czasie o dziwo zaginęły. Okazało się, że wcześniej 31 lipca 1995 r. prok. E. Krajewska-Siuda dogadała się z przestępcami (moimi byłymi pracownikami) Dorotą Miziołek i Tadeuszem Żaczkiem, że oskarży Tadeusza Żaczka i skierowała do sądu sprawę, która miała sygnaturę III K 946/95.
Po zawiadomieniu mnie o tym fakcie, skierowałem 4 pisma do sądu z datą 16 sierpnia 1995 r. z prośbą o nie rozpatrywanie fikcyjnego oskarżenia, gdyż miało ono na celu jedynie „zamydlenie” całej sprawy kradzieży mi majątku i samochodu Tir Rojs-Rojs, który sprzedała wspólnie z nimi.
W kolejnym piśmie złożyłem oskarżenie na Tadeusza Żaczka i Dorotę Miziołek, prosiłem również o zabezpieczenie ich majątku; złożyłem również oświadczenie, że chcę występować z art. 44 kpk jako oskarżyciel posiłkowy.
W dniu 28 sierpnia 1995 r. zgłosiłem się do aresztu w Bielsku-Białej celem odbycia narzuconej mi kary więzienia 1 roku i 6 m-cy pozbawienia wolności, co było zamierzonym sukcesem i celem prokurator Elżbiety Krajewskiej-Siudy. Po kilku dniach przewieziono mnie do więzienia w Wojkowicach.

W dniu 31 sierpnia 1995 r. otrzymałem postanowienie DS. 688/95/EK, w którym prokurator E. Krajewska-Siuda zabezpiecza mój samochód Tir Rojs-Rojs i przyznaje, że faktycznie ten samochód jest własnością moją, czyli Jerzego Żaczka, a Tadeusz Żaczek w dniu 18 czerwca 1993 r. sprzedał ten samochód za pośrednictwem Autokomisu w Orzeszu.
W dalszym ciągu, kiedy ja jestem „uziemniony” w więzieniu w Wojkowicach i nie mogę już bronić się swobodnie, prokurator E. Krajewska-Siuda przysyła mi następne postanowienie o podjęciu jakiegoś zawieszonego w przeszłości dochodzenia – sygn. akt DS. 688/95/EK w sprawie przeciwko Tadeuszowi Żaczkowi i Dorocie Miziołek.

W dniu 23 października 1995 r. otrzymuję kolejne postanowienie (czy nie za dużo tych postanowień celem dalszego zamydlania ?) o zamknięciu dochodzenia, lecz sygnatura akt już jest inna - DS. 640/95/EK w sprawie tym razem przeciwko Jerzemu i Tadeuszowi Żaczkowi.
W dniu 30 października 1995 r. otrzymuję jeszcze jedno postanowienie o zawieszeniu dochodzenia – znowu inna sygn. akt DS. 4140/95/EK w sprawie przeciwko Tadeuszowi Żaczkowi. Uzasadnieniem zawieszenia ma być mój pobyt w więzieniu, a biegły sądowy Tadeusz Pokusa w takim stanie rzeczy rzekomo też nie może rozpoznawać sprawy. Błazeńska procedura prokuratorsko-sądowa zamknęła swój diabelski krąg.
Krótko przed pójściem do więzienia rodzina moja podstępnie została wyrzucona z dzierżawionego budynku, żona zmuszona została przeprowadzić się z dziećmi do jednego pokoju w małym domku swojej matki, a ja zamieszkałem w prowizorycznym pomieszczeniu (!!!).

Z początkiem listopada 1995 r. przyjechał do więzienia w Wojkowicach sierżant Stachniak z komendy rejonowej policji w Bielsku-Białej i przedstawił mi nowy akt oskarżenia o sygnaturze DS. 640/95/EK przeciwko mnie i Tadeuszowi Żaczkowi, że ja sprzedałem ten samochód Tie Rojs-Rojs Tadeuszowi Żaczkowi i podrobiłem za Belskiego podpis na umowie kupna-sprzedaży, aby rzekomo uniknąć zaboru tego pojazdu przez komornika dla PKO.
Autentyczna prawda jest następująca:
Akt oskarżenia sporządzony przez prokurator Elżbietę Krajewską-Siudę opierał się na sfabrykowanych wymyślonych zdarzeniach, nie pokrywających się nawet z prawdziwymi datami, gdyż procedura dochodzeniowa była zakończona pozytywnie już w styczniu 1992 r., zaś świadkowie w tym nowym spreparowanym akcie oskarżenia to złodzieje i paserzy, których nigdy nie znałem, a oni sami potwierdzili w trakcie późniejszego nowego procesu sądowego, że nie znają tego samochodu, ani żadnego z przytoczonych zdarzeń w tym „akcie oskarżenia”. (Jak mogli znać, skoro prokurator Elżbieta Siuda-Krajewska do spółki z Tadeuszem Żaczkiem i Dorotą Miziołek sprzedali bezprawnie mój samochód mieszkańcowi Częstochowy, a pieniądze w zamian za odstąpienie od dochodzenia karnego przeciwko tym ostatnim za defraudację 1 miliarda 600 milionów st. zł. zainkasowała ona sama do swej prywatnej kieszeni ?)
Dlatego nie podpisałem sierżantowi Stachniakowi tego spreparowanego aktu oskarżenia, kazałem mu napisać, że zostało to sfabrykowane i spreparowane przez prokurator E. Krajewską-Siudę.
Po kilku dniach przewieziono mnie (listopad 1995 r.) do aresztu śledczego w Bielsku-Białej (gdzie byłem bezprawnie przetrzymywany do końca odbywania bezprawnej kary pozbawienia mnie wolności – widocznie prokurator E. Krajewska-Siuda chciała mieć mnie w zasięgu ręki) – a tu nastąpiło „pranie mózgu”, najgorsze cele co tydzień – z psychopatami, dewiantami seksualnymi, gwałcicielami, mordercami. Cała ta psychiczna i moralna maltretacja trwała kilka tygodni non-stop, 1,5 miesiąca łącznie przebywałem w karcerze o zaostrzonym reżimie jako rzekomo szczególnie niebezpieczny więzień i groźny bandyta.
W grudniu 1995 r. sześciu funkcjonariuszy policyjno-sądowych wyprowadziło mnie w kajdankach do policyjnej suki, nadal w kajdankach przewożony jestem do sądu na sfingowaną rozprawę – dopiero na sali sądowej mam ściągane kajdanki i okazuje się, że nowa sprawa sądowa dotyczy dawnego dochodzenia na policji przy ul. Składowej (XII 1994 r.) z oskarżenia o to, że rzekomo fałszywie oskarżyłem byłą naczelniczkę Marię Biłeńko o przyjęcie ode mnie korzyści materialnej, tj. łapówki w wys. 120 milionów st. zł w formie odstępnego z kredytu za przywilej bezproblemowego otrzymania kredytu.
( W roku 1990 ktokolwiek z obywateli występował o niewielki nawet kredyt – nie miał żadnych szans uzyskania go, dopiero gdy majętny obywatel z zastawem majątkowym występował o duży kredyt co najmniej w wysokości 1 miliarda st. zł – wówczas zaraz był zapraszany do gabinetu, a tam konkretne negocjacje: że oczywiście nie będzie żadnego problemu z uzyskaniem kredytu, ale później – jak wspomniałem wcześniej – w ostatniej chwili, tuż przed wypłatą z kasy, kolejna propozycja „nie do odrzucenia” - odstąpienia 10 % wartości kredytu).
Zeznałem sędziemu, że nie będę brał udziału w tej farsie sądowej, bo w sądzie wojewódzkim zostało już wszystko wyjaśnione (styczeń 1995 r.) i zakończone. Sędzia odpowiedział mi, że jeżeli odmawiam zeznań, to dodatkowo zostaję ukarany 3-miesięcznym przedłużeniem kary pozbawienia wolności. To się nazywa perfidia sądowa! Podziękowałem za uczestnictwo w tej ponurej procedurze sądowej, a kiedy policjanci sądowi chcieli mi założyć kajdanki – sędzia łaskawie pozwolił im nie zakładać. Przesiedziałem w klatce kilka godzin do godziny 14.30, w końcu zostałem wyprowadzony bez kajdanek na ulicę, a w pewnym momencie spostrzegłem się, że jestem na ulicy zupełnie sam bez obstawy, bo policjanci gdzieś zniknęli. Prawdopodobnie było to sfingowane, aby umożliwić mi próbę ucieczki, szybko złapać i prokurator Krajewska-Siuda miałaby kolejny pretekst do rozgłaszania, że mam jednak nieczyste sumienie – dyskredytacja mojej osoby byłaby w pełni osiągnięta. Okazało się, że policjanci siedzą w zupełnie innym samochodzie oddalonym około 70 m od miejsca, w którym ich „zgubiłem”.
W styczniu 1996 r. otrzymuję następny akt oskarżenia – na nowo spreparowany przez prokurator E. Krajewską-Siudę – sygn. akt DS. 5289/94/EK oraz wcześniejszy, którego nie podpisałem sierżantowi Stachniakowi w więzieniu o sygnaturze DS. 640/95/EK.
Jeszcze w tym samym miesiącu zostaję zawieziony na rozprawę sądową z aktu oskarżenia DS. 5289/94/EK (sygn. akt sądowych III K 1003/95). Przewodzi sędzina Ślusarczyk – a ja na tej rozprawie dysponuję prawdziwymi dokumentami, które przywiozła mi w ostatniej chwili rodzona siostra. Chciałem je przedłożyć sędzinie jako dowody prawdziwe. Sędzina Ślusarczyk popatrzyła na mnie z głupia frant, zamknęła swoje spreparowane przez prokurator Krajewską-Siudę akta i oznajmiła mi bezczelnie, że „jestem psychicznie chory”.
Poprosiła z korytarza podstawionych fałszywych świadków, z których większości w ogóle nie znałem – i oznajmiła im wprost, że „oskarżony Jerzy Żaczek jest psychicznie chory, w związku z tym ich zeznania nie będą już potrzebne i sprawy sądowej już nie będzie”. Cóż za tupet i bezczelność w pełnym majestacie prawa !
Oświadczyć wprost, bez żadnego badania lekarskiego, że jestem psychicznie chory – tu już było wyraźnie widać ukartowaną mistyfikację tej sędziny do spółki z prokurator Krajewską-Siudą. Może liczono na mój niepohamowany wybuch gniewu, aby szybko wezwać karetkę pogotowia z sanitariuszami z kaftanem bezpieczeństwa?
Rzeczywiście – już 15 stycznia 1996 r. o godz. 11.30 w sali Nr 107 prokuratury rejonowej jestem badany przez 2 profesorów z dziedziny psychiatrii z Krakowa z wynikiem pozytywnym. Profesorowie oświadczyli, że jestem człowiekiem całkowicie zdrowym pod względem psychicznym. Oznaczało to, prokurator E. Krajewska-Siuda nie osiągnęła swojego zamierzonego celu, aby zrobić ze mnie wariata, aby nie doszło do kolejnej rozprawy sądowej mającej wyjaśnić perfidną sprawę z moim samochodem Tir Rojs-Rojs.
Przez cały czas pobytu w areszcie śledczym w Bielsku-Białej zamiast w więzieniu wojkowickim, pisałem skargi do prezesa Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, Urzędu Ochrony Państwa, Ministerstwa Sprawiedliwości, Prezydenta RP – co okazało się daremne.
W dniu 8 marca 1996 r. otrzymałem znowu kolejny akt oskarżenia sfingowany przez prokurator E. Krajewską-Siudę o sygnaturze DS. 640/95/EK – sprawa sądowa o sygnaturze III K 1358/95/Sw. Na tej rozprawie znowu chciałem przedłożyć moje dowody prawdy – sędzia Krzysztof Swadźba patrzy na mnie ironicznie, huśtając się na swoim fotelu sędziowskim, bezczelnie pyta się mnie, czy mam w swojej celi telewizor ? Na to głupie pytanie odpowiadam mu twierdząco, wówczas sędzia Swadźba znowu bezczelnie mi odpowiada, że „widocznie za dużo oglądam filmów amerykańskich, a tu jest sąd polski, a nie amerykański! ”
- siadaj Pan! – gadaj Pan – czyj to był ten samochód Tir Rojs-Rojs!
Popatrzyłem na sędziego, czy jest normalnym człowiekiem, że zaczyna z takiej beczki i odpowiadam:
- Panie sędzio, ten samochód ciężarowy Tir Rojs-Rojs od 1991 roku jest moją własnością. Mam karty drogowe z 1991 r. i chcę Wysokiemu Sądowi pokazać wykupione próbne rejestracje z tegoż roku 1991, ubezpieczenia OC w firmie „Westa”, bo na tej podstawie samochód był użytkowany w moim przedsiębiorstwie do czasu remontu.
Sędzia Swadźba nadal huśtając się na swoim fotelu sędziowskim, wyciąga kodeks karny i znowu bezczelnie oświadcza mi:
- Już pan zarobił następne 5 lat odsiadki, bo jeździł Pan samochodem nie swoim, lecz na nazwisko Belskiego!
( Niech mi ktoś wykaże w tym miejscu, że nie była to istna błazenada w wydaniu tego sędziego – pytanie, gdzie on kończył prawo? Chyba na uniwersytecie kubańskim w Hawanie lub w najlepszym przypadku moskiewskim. )
Po trzech tygodniach zawieziono mnie na następną rozprawę do sądu rejonowego przy ul. Mickiewicza 22, chciano doprowadzić do skazania mnie na kolejne 5 lat więzienia wedle wcześniejszego życzenia sędziego Swadźby.
Okazało się, że tym razem za stołem sędziowskim siedziała chyba nie przebierana sędzina, gdyż przyjęła moje wszystkie oświadczenia, dowody prawdy i sprawdziła wszystko dokładnie, uznając zarazem, że „zaszła jakaś głupia pomyłka sądowa w stosunku do mojej osoby i ona anuluje tę sprawę karną”.
Zaznaczyć pragnę, że nie było w tej sprawie żadnego formalnego aktu oskarżenia, a sędzia Swadźba prawdopodobnie pod namową prokurator Krajewskiej-Siudy miał za zadanie doprowadzić mnie do rozstroju nerwowego, co się im ani w jednym procencie nie udało. W obydwu sprawach sądowych skazany byłem na kolejne okresy więzienia, tj. 10 i 9 miesięcy.
W kwietniu 1996 r. nagle przerwano mi odsiadywanie wyroku więzienia i rozpocząłem odsiadywanie grzywny w równowartości 20 dni dodatkowego aresztu za 20 milionów st. zł. z wyroku sygn. III K 125/93. Po 20 dniach wróciłem do odbywania pozostałej kary więzienia z poprzedniego niesprawiedliwego wyroku.
W dniu 1 kwietnia 1996 r. zawieziono mnie do sądu jako świadka przeciwko Tadeuszowi Żaczkowi w sprawie o sygnaturze III K 1033/95/M. Rozprawa ta dotyczyła tej sprawy, która nosiła przed moim uwięzieniem sygnaturę III K 946/95/EK, w której składałem wnioski o wystąpienie w roli oskarżyciela posiłkowego. Przesiedziałem cały dzień od godz. 9.oo rano do 14.oo w klatce i w ogóle nie zostałem doprowadzony na salę rozpraw, ani nie zostałem przesłuchany jako świadek.

W dniu 7 maja 1996 r. – ponownie zostałem z więzienia przewieziony do sądu. W tej sprawie pozwolono mi wystąpić jako świadek i usiłowano mi wmówić, że pracowałem w jakiejś firmie rzekomo należącej do Tadeusza Żaczka jako kierowca na samochodzie Tir Rojs-Rojs, będącym rzekomo jego własnością. Prokurator E. Krajewskiej-Siudy dziwnym trafem nie było na tej rozprawie.
Oświadczyłem, że są to wierutne bzdury i nie będę brał udziału w nowej farsie sądowej. Zawieziono mnie z powrotem do aresztu śledczego.
Nie wiem, o co chodziło w tej sprawie – ale najlepiej wie prokurator Elżbieta Krajewska-Siuda, bo to ona namieszała i namotała w tej sprawie i sprzedała mój samochód wspólnie z Tadeuszem Żaczkiem i Dorotą Miziołek za 470 milionów st. złotych w zamian za umorzenie przeciwko nim śledztwa defraudacji w mojej firmie 1 miliarda 600 milionów st. zł.
Odsiedziałem połowę absolutnie niezasłużonej kary, w tym czasie moja żona w ogóle nie odpisywała na moje listy – straciłem bezpowrotnie jej zaufanie; nie otrzymałem żadnej przepustki. Wystąpiłem o ustawowe przedterminowe zwolnienie po odsiedzeniu połowy niezasłużonej kary.
Nie otrzymałem od sądu zgody, zaś uzasadnieniem tej odmowy miało być stwierdzenie, że nie spłacam kredytu, który był w rzeczywistości kilkakrotnie spłacony (6 miliardów st. zł. zastawionego majątku – 752 miliony st. zł. pozostałego kredytu do spłacenia). O czym tu mówić ?!
Policja poinformowała fałszywie moją żonę, że długo nie wyjdę z więzienia (co było prawdopodobnie uczynione na polecenie prokurator E. Krajewskiej-Siudy) i przekonała ją, aby wystąpiła do sądu o alimenty z Funduszu Alimentacyjnego.
Ponownie nadal przez 3 miesiące bezpodstawnie odmawiano mi przedterminowego zwolnienia z więzienia – 14 września 1996 r. zawieziono mnie do sądu na rozprawę alimentacyjną. Zgodziłem się na wszystkie warunki sądu co do wysokości alimentów i 16 września 1996 r. zostałem wypuszczony na wolność.
Po wyjściu na wolność złożyłem odwołania i rewizje łącznie z kasacją od wszystkich spreparowanych wyroków sądowych. Kilkakrotnie prokurator Elżbieta Krajewska-Siuda przeprowadzała bezpodstawne dochodzenia w sprawie Tira Rojs-Rojsa i kradzieży mojego mienia (1 miliard 600 milionów st. zł.) i umarzała kilkakrotnie – po prostu tworzyła fikcyjne procedury prawne dla zamydlenia swojego niecnego procederu. Jeszcze próbowała z sędzią Steciukiem w 1998 r. umieścić mnie w zakładzie psychiatrycznym - sprawa Tira Rojs-Rojsa powróciła na nowo do „rozpatrzenia” przez sąd rejonowy w Bielsku-Białej – ale do dnia dzisiejszego – 26 sierpnia 2000 r. nie została nawet rozpoczęta.
Sprawy bankowo-kredytowe z bielskiej filii PKO zostały przejęte 26 stycznia 1999 r. do kasacji przez Sąd Najwyższy w Warszawie, który nakazał kontynuowanie kasacji w tej sprawie przez sąd w Bielsku-Białej.
Prokurator Elżbieta Krajewska-Siuda po tych wszystkich faktach jeszcze próbowała mnie zgnębić, usiłowała mnie na nowo umieścić w zakładzie psychiatrycznym, aby zatuszować swoje niecne postępki.
W dniu 23 marca 2000 r. zostałem nagle porwany z budowy w godzinach nocnych w czasie snu - policja wyrwała przy tej okazji drzwi i zostałem znowu zawieziony do aresztu do odsiedzenia grzywny 2.000,00 PLN (dawnych 20 milionów st. zł.), która de facto była już odsiedziana (bezpodstawnie) podczas mojego pobytu w więzieniu. Pomimo faktu odsiedzenia tej grzywny – policja nie dała sobie nic powiedzieć, nie chciała nawet wejrzeć do akt – siostra moja zapłaciła szybko dodatkową kwotę 2.000,00 PLN. Tym sposobem grzywna „urosła” do wysokości 4000,00 PLN, ale dzięki temu jeszcze tego samego dnia zostałem zwolniony z aresztu.
Takie są metody państwowych instytucji w niezbyt małym kraju w środku Europy w 2000 roku.
Kolejne niecne i ordynarne działania prokurator Elżbiety Krajewskiej-Siudy spaliły na panewce, bo zamierzała mnie zamknąć w szpitalu dla umysłowo chorych w Rybniku.
Od tego czasu, a właściwie od 2 lat, nic się nie dzieje w mojej sprawie.
Sędziowie, prokuratorzy, którzy mnie skrzywdzili w pełnym majestacie prawa – chodzą sobie na wolności, kpią z prawa, a równocześnie żyją sobie ponad stan (z łapówek) z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.
Jest to opis w zaledwie 60 procentach obrazujący moją tragedię życiową. Posiadam wszystkie dowody opisane w tym elaboracie, które są wystarczające do uniewinnienia mnie ze wszystkich sfingowanych zarzutów, przywrócenia mi godności człowieka sprzed 1991 roku, a postawienia w stan oskarżenia moich ciemiężycieli w majestacie prawa.
Nie wiem do teraz, za co siedziałem w więzieniu, za co byłem maltretowany przez 9 lat – zniszczono mi rodzinę, dorobek całego życia i zdrowie całej rodziny. (koniec opowieści w wydaniu Jerzego Żaczka).

Na tym kończy się opowieść tego człowieka przed dwoma laty... Wysłuchałem go i spisałem jego przeżycia. Po bezprawnym porwaniu go do zamkniętego Zakładu Psychiatrycznego w Rybniku w dniu 5 grudnia 2000 r. - odwiedziłem go, bo wiedziałem, że jest to człowiek jak najbardziej normalny psychicznie. Z taką opinią go później zwolniono... Prokurator Elżbieta Krajewska-Siuda podobno już nie pracuje w prokuraturze... co robi, nie wiadomo – może delektuje się krzywdą tego człowieka, może zażywa błogiego spokoju na rencie lub emeryturze ?
We wrześniu 2000 r. rozesłałem za pośrednictwem internetu tę spisaną historię do wszystkich możliwych mediów:
- Telewizja Polsat
- TVN – Wizjer Warszawa
- RTL 7 – ZOOM
- „Polityka”
- „Wprost”
- „Angora”
- „Gazeta Polska”
Na wszystkie te powiadomione media odezwał się tylko redaktor Igor Miecik w dzień Nowego Roku – 1 stycznia 2001 r. dokładnie o godzinie 21.oo, pogawędził ze mną krótko i zamilknął na zawsze.
Czy Pan Minister będzie tym razem szybszy od działań tej prokuratorki jak i całego sądownictwa, tak jak to zadeklarował w swoim wywiadzie dla Trybuny z dnia 26 lipca br. ? Zapewniam Pana, że bardzo Pana poważam od czasu przewodniczenia Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka, a z interpelacją niniejszą występuję dlatego, że jest Pan teraz Ministrem Sprawiedliwości.
Uważam, że nie reprezentuje Pan sobą osobowości byłego Ministra Sprawiedliwości Lecha Kaczyńskiego, który tylko w trakcie kampanii wyborczej głośno mówi o korupcji w sądownictwie i prokuraturze, a po wygranych wyborach nabiera wody w usta i zaklęcie milczy w swojej ławie poselskiej – bo nigdy nie słyszałem, aby od 19 października 2001 r. poruszył ten problem, który przedtem przedstawiał w formie ewidentnego zarzutu.
Liczę na to Panie Ministrze, bo czas najwyższy uciąć tę błazenadę w sądownictwie i oprócz wyciągnięcia właściwych wniosków w tej sprawie – wyciągnąć konsekwencje względem winnych naruszania prawa, a skrzywdzonemu człowiekowi przywrócić elementarne poczucie sprawiedliwości i bezpieczeństwa w państwie, w którym wypadło mu żyć.
Łączę wyrazy szacunku i poważania
dla Pana Ministra
Poseł na Sejm RP
Piotr Smolana

Część IV

 ZAWIĄZANIE SIĘ SITWY PROKURATORSKO-SĄDOWNICZEJ PRZECIWKO POSŁOWI W ODWECIE ZA NAPISANĄ INTERPELACJĘ POSELSKĄ - WYKORZYSTUJĄCEJ DO SZYKANOWANIA POSŁA FAŁSZYWE ZEZNANIA CZŁONKÓW BIELSKIEJ SAMOOBRONY

W marcu 2002 r. - zaczął nachodzić Biuro Poselskie znany posłowi osobnik o danych personalnych Jerzy Bizoń (były pracownik komunistycznej Milicji Obywatelskiej obecnie od 2007 r. - posłowi dostarczone zostały materiały z Instytutu Pamięci Narodowej – że jest to były funkcjonariusz SB) i usiłował nakłonić posła Smolanę do podpisania antyizraelskiej petycji przeciwko prowadzonej przez Izrael wojnie z Palestyną.

Odmówił mu tego stanowczo, oświadczając, że jako pojedynczy parlamentarzysta nie może tego uczynić, gdyż mógłby zostać oskarżony przez Marszałka Sejmu o nadużycie Regulaminu Poselskiego. To będzie później jeden dodatkowy z dziesięciu fałszywych świadków w procesie Sądu Pracy w 2003 i 2004 roku (sygn. akt VP 62/03).
Z końcem marca 2002 r. – poseł Piotr Smolana pozbył się kolejnej pracownicy Liliany Potockiej narzuconej mu przez byłego dyrektora Jana Muchę, nie przypuszczając nawet przez moment, że dokładnie za 2 lata obydwaj w akcie zemsty wymyślą na niego sfingowaną historię o rzekomym molestowaniu seksualnym – opublikowaną na łamach znanego brukowca „Super-ekspresu” w dniu 8 marca 2004 r. pt.: „Poseł żądał seksu” napisaną przez podejrzanego o współpracę z SB Krzysztofa Oremusa z Bielska-Białej. Wszystko to uczynione zostało w zmowie z prokuratorami bielskimi – co poseł twierdzi, że jest w stanie udowodnić.

Od kwietnia lub maja 2002 – jego Biuro Poselskie zaczął nachodzić inny pracownik Policji – komendant komisariatu I na ul. Składowej 2 w Bielsku-Białej – Zbigniew Duźniak. Zapewne dowiedział się, że prowadził sprawę okradzionego przedsiębiorcy Jerzego Żaczka.

To na jego komisariacie prowadzone były dochodzenia prokuratorskie przeciwko Jerzemu Żaczkowi w latach 1992 – 2000 i z parkingu policyjnego „wyparowały” jak kamfora jego osiem samochodów osobowych i ciężarowych wartości w poziomie cen 2000 roku około 5.000.000,00 złotych.
Poseł Piotr Smolana twierdzi, że o zabór tych samochodów podejrzani są policjanci, prokuratorzy i sędziowie bielscy w porozumieniu z PKO BP.

Prokurator Elżbieta Krajewska-Siuda zostaje po cichu usunięta ze stanowiska prokuratorskiego, gdyż podobno nakazał to ówczesny Minister Sprawiedliwości Lech kaczyński – po stwierdzeniu i udowodnieniu jej zaboru i kradzieży jednego z samochodów Jerzego Żaczka – tira Rojs-Rojs. Pieniądze za sprzedany bezprawnie samochód w porozumieniu z Policją i komornikami ona zagarnęła do własnej kieszeni. Nie wyjaśniono do teraz, co się stało z pozostałymi ośmioma samochodami wartości 5 milionów PLN.

Poseł nie podejrzewając Zbigniewa Duźniaka o inwigilację swojej osoby – wręczył mu maszynopis spisanej we wrześniu 2000 r. historii okradzenia Jerzego Żaczka z własności ośmiu samochodów wartości 5 milionów złotych oraz zniszczenia jego działalności gospodarczej – który później (20 września 2002 r.) posłuży mu za materiał do jego interpelacji poselskiej w tym temacie do ówczesnego Ministra Sprawiedliwości Grzegorza Kurczuka.

We wrześniu 2002 r. przerobił materiał pisemny z września 2000 r. o bielskim przedsiębiorcy Jerzym Żaczku na komputerze na zaplanowaną wcześniej interpelację poselską i z datą 20 września 2002 r. złożył ją w Kancelarii Sejmu.

Biuro interpelacji poselskich zaproponowało jej zamianę na pismo interwencyjne – na co zgodził się bardzo niechętnie, bo nie miał innego wyjścia, gdyż w przeciwnym przypadku sprawa mogła wcale nie trafić do Ministra Sprawiedliwości.

W październiku 2002 r. komendant Zbigniew Duźniak dowiedziawszy się, że poseł sporządził już interpelację poselską w tym temacie – przyleciał do jego Biura Poselskiego i koniecznie chciał ją dostać do swoich rąk.

Nie powiedział mu do jakich celów jest mu ona potrzebna, skoro dostał wcześniej taki sam materiał pisemny, jednkaże poseł zorientował się poniewczasie, że chodziło mu o pokazanie jej prokuratorom i sędziom, że interpelacja poselska ma nagłówek i winietę mojego Biura Poselskiego, ma jego podpis i obnaża matactwa bielskiego wymiaru sprawiedliwości.

Raptem na dzień 10 grudnia 2002 r. – a więc zaledwie dwa miesiące później po fakcie otrzymania od niego przedmiotowej interpelacji poselskiej - Prokuratura Okręgowa zwołała spotkanie bielskich parlamentarzystów w jej siedzibie rzekomo celem omówienia współpracy. Nie było później żadnej współpracy – poza cyklicznymi doniesieniami posła Smolany o przestępstwach popełnianych przez członków Samoobrony bielskiej.
Najprawdopodobniej prokuratorom chodziło o poznanie i przyjrzenie się bliżej jego osobie jako nowo wybranemu posłowi, który odważył się ujawnić i zdemaskować ich matactwa w zniknięciu ośmiu samochodów wartości 5.000.000,00 złotych oraz towaru sklepowego wartości 1.500.000,00 złotych.

Od tego momentu Prokuratura bielska w porozumieniu z sądownictwem bielskim zaczęła planować zemstę na jego osobie – mając do dyspozycji dawnych agentów SB – Jerzego Bizonia i prawdopodobnie Jana Muchę, który został przez niego wydalony z Biura Poselskiego po popełnieniu defraudacji finansowych w styczniu i lutym 2002 r. W nagonce na jego osobę zaczęli przodować prokuratorzy Janusz Jaros, Jacek Filipek, Zbigniew Twardowski, Małgorzata Borkowska Izabela Wrona, Maciej Porzycki, Arkadiusz Jóźwiak.

Okazja nadarzyła się niebawem. Jeszcze w styczniu 2003 roku prawdopodobnie za namową Jana Muchy i Jerzego Bizonia – nakłoniono zwolnionego dyscyplinarnie w lutym 2002 r. Krzysztofa Dolińskiego (to ten, co uciekł w bieżącym roku 2007 do szpitala psychiatrycznego) do wniesienia pozwu przeciwko osobie posła do Sądu Pracy – gdzie przewodniczącą V Wydziału Pracy była synowa ostatniego komendanta wojewódzkiego komunistycznej Milicji Obywatelskiej Mariola Adamiec-Witek, dawna prokurator Prokuratury Rejonowej w Bielsku-Białej i podwładna szefa Prokuratury Rejonowej Janusza Jarosa – niewykluczone, że dobra znajoma Jerzego Bizonia, znająca już dobrze byłego Dyrektora mojego Biura Poselskiego Jana Muchę.

Rzeczywiście – w styczniu 2003 r. – kiedy poseł Piotr Smolana prawie zasiadł w Sejmowej Komisji do sprawy tzw. Afery Rywina – postkomunistyczna sędzia Mariola Adamiec-Witek przechwyciła fałszywy i przeterminowany blisko rok czasu pozew sądowy Krzysztofa Dolińskiego. Prowadzi go w sposób skandaliczny, nie zważając na przekroczenie zawitego terminu 14 dni od 20 lutego 2002 r.

Wyznaczyła pierwszą rozprawę dopiero w maju 2003 r. – nie zważała na protesty jego pełnomocnika mgr Rozalii Cisło, aby potem przerwać proces na przeciąg ponad połowy roku czasu do listopada 2003 r. aby fałszywi świadkowie z Samoobrony mieli czas na opracowanie scenariusza fałszywych zeznań, a później pełnym galopem wznowić proces i doprowadzić do wydania wyroku sygn. akt VP 62/03 poza jego plecami w dniu 24 lutego 2004 r. z nakazem zapłaty 30.000,00 złotych + 11.000,00 złotych kosztów komorniczych z jego konta prywatnego na rzecz fałszywego powoda Krzysztofa Dolińskiego, który rościł pretensje za wykradzione przez Jana Muchę jego wynagrodzenie za jedynie dwa miesiące stycznia i lutego 2002 r.

Poseł przedstawi w dalszej części artykułu dossier dawnej prokurator, obecnie sędzi Sądu Pracy Marioli Adamiec-Witek – która w porozumieniu ze swoimi kolegami - prokuratorami sfingowała ten fałszywy proces sądowy mający na celu ograbienie go z budżetu rodzinnego na jak największą sumę pieniędzy, aby odczuł zemstę za interpelację poselską ujawniającą matactwa bielskiej Prokuratury z czasów, gdy ona sama była jeszcze czynnym prokuratorem tejże Prokuratury Bielskiej.

Wyrok powyższy jest największym skandalem w bielskim sądownictwie. Oburzeni byli nim wszyscy, którzy znali osobę posła i są przeświadczeni, że to ukartowana zemsta bielskiego wymiaru sprawiedliwości – a przede wszystkim szefa Prokuratury Rejonowej Janusza Jarosa – dawnego przełożonego Marioli Adamiec-Witek za napisanie przez niego interpelacji poselskiej we wrześniu 2002 r. ujawniającej korupcję w bielskim wymiarze sprawiedliwości.
Nie pomogli mu w obaleniu tego i tak nieważnego, bo nie praworządnego wyroku sądowego sygn. akt VP 62/03 ani minister Marek Sadowski, ani minister Andrzej Kalwas – gdyż przyznanie mu słuszności i sprawiedliwości byłoby porażką pookrągłostołowego polskiego wymiaru sprawiedliwości.

Już dwa tygodnie później w ramach trwającej nadal cyklicznej nagonki na moją osobę przez Prokuraturę Bielską - w dniu 8 marca 2004 r. w DZIEŃ KOBIET - Krzysztof Oremus mający bliskie kontakty z komendantem Zbigniewem Duźniakiem oraz z prokuratorami i sędziami bielskimi - szkaluje posła w „Super-Ekspressie” niewybrednym artykułem pt.: „Poseł żądał seksu” z zamieszczeniem ogromnej fotografii jego twarzy na całą szpaltę strony tytułowej z zaznaczeniem, że chodzi o byłego członka Sejmowej Komisji ds. Afery Rywina. Jeszcze kilka miesięcy później w dniu 27 sierpnia 2004 r. – aby go pognębić i dobić, zamieszcza na łamach tego brukowca następny paszkwil bez pokrycia pt.: „Smolana – oddaj im pieniądze”.

Wobec takiego obrotu sprawy – poseł na Sejm RP skierował Akt Oskarżenia do Prokuratury Generalnej RP w dniu 6 września 2004 r. za pismem przewodnim z dnia 15 września 2004 r. w sprawie składania fałszywych zeznań przez 10 fałszywych świadków z Samoobrony bielskiej w sfingowanym procesie sądowym Sądu Pracy sygn. akt VP 62/03 - mówił potem o tym fakcie z trybuny sejmowej w dniu 16 czerwca 2005 r. w obronie swojego immunitetu poselskiego, którego mu nie uchylono jako jedynemu posłowi ubiegłej kadencji.

Egzemplarze tego Aktu Oskarżenia skierował również do Prezydenta RP Aleksandra Kwaśniewskiego, Marszałka Sejmu RP Józefa Oleksego, Premiera Rządu RP Marka Belki, byłego Prezydenta RP Lecha Wałęsy i byłego Marszałka Sejmu RP Marka Borowskiego. Pozostają głusi na jego krzywdę – poza Marszałkiem Markiem Borowskim, który nie głosował za uchyleniem jego immunitetu poselskiego w dniu 17 czerwca 2005 r.

Prokuratura Apelacyjna w Katowicach otrzymawszy z Prokuratury Generalnej z Warszawy jego Akt Oskarżenia – przekazuje go do sitwy prokuratorsko-sądowej w Bielsku-Białej – a ta rozprawia się z nim gładko – wydając trzykrotne postanowienia o umorzeniu, nie zważając wcale na to, że poseł udowodnił fałszywość zeznań.

Były to następujące postanowienia:

- Postanowienie 2 Ds. 32/05/AJ/S - 24.02.2005 r.
- Postanowienie 2 Ds. 84/05/AJ/S – 22.12.2005 r.
- Postanowienie 2 Ds. 43/06/MP - 31.03.2006 r.

Teraz Prokuratura Bielska przypuściła kolejny frontalny atak na jego osobę – fingując wbrew wcześniejszym faktom obrony przez Sejm RP fałszywy akt oskarżenia sygn. akt III K 823/06/JF - autorstwa prok. Jacka Filipka będącego w zmowie z sędzią – dawną prokurator Mariolą Adamiec-Witek.
Poseł Piotr Smolana nie obawia się tego – prawda okaże się zupełnie inna od tej prokuratorskiej, gdyż prawda go wyzwoli z fałszywych pomówień i oskarżeń – jak kilkakrotnie tak się stało i w co bardzo wierzy.

Największą pogardę poseł Piotr Smolana ma dla komunistycznej i postkomunistycznej dawnej prokurator, obecnie sędzi Marioli Adamiec-Witek za sfingowany proces sygn. akt VP 62/03 oraz dla obecnej Prezes Sądu Okręgowego w Bielsku-Białej Elżbiety Libery-Niesporek – która jego zdaniem - tym wszystkim w porozumieniu z prokuratorami sterowała.

Największą cześć i szacunek miał dla sędzi Joanny Banaś-Paluch – która okazała się być najbardziej sprawiedliwym sędzią w Sądzie Bielskim, która oddała mu pełną sprawiedliwość w procesie sygn. akt IC 92/04 wytoczonym mu niesłusznie przez adwokata Joachima Goszyca – i oddaliła pozew przeciwko jego osobie po dwóch latach procesu, w którym on bronił się samotnie bez adwokata. Później ta sędzia sprzeniewierzyła się zasadzie niezawisłości sędziowskiej i od 2008 r. przyłączyła się do nagonki na posła Piotra Smolanę.

Ten wyrok obala fałszywy paszkwilancki artykuł „Super-Ekspressu” autorstwa domniemanego SB-ka Krzysztofa Oremusa pt.: „Smolana – oddaj im pieniądze”.

Poseł śmie twierdzić, że gdyby prowadziła go Mariola Adamiec-Witek – werdykt byłby dokładnie całkowicie odwrotny.

Tak rozprawiła się z nim sitwa prokuratorsko-sądowa za ujawnienie jej matactw w jego interpelacji poselskiej z dnia 20 września 2002 r.

Prokuratura Bielska zarówno - Rejonowa jaki i Okręgowa uzgodniły zmowę milczenia przeciwko jego osobie – przypuściła frontalny atak na jego osobę, którego apogeum objawiło się w bezpodstawnym wniosku z dnia 15 lutego 2005 r. o uchylenie mu immunitetu poselskiego spreparowanym przez Janusza Jarosa (ówczesnego szefa Prokuratury Rejonowej) i Andrzeja Kózkę (ówczesnego szefa Prokuratury Okręgowej).

Takim działaniem Prokuratury Bielskiej był niemalże zszokowany wraz ze swoimi sędziwymi rodzicami i całą swoją rodziną, która nie mogła pojąć, skąd wzięło się prokuratorskie oskarżenie przeciwko jego osobie.
Od początku robiono wszystko, aby nie dociec prawdy, nikomu nie zależało na tym, aby wyjaśnić motywy składania fałszywych zeznań przeciwko jego osobie przez 10 zmówionych przeciwko niemu fałszywych świadków – a raczej zależało na tym, aby uskutecznić zemstę na jego osobie za napisaną przez niego interpelację poselską.
Nawet Ministerstwu Sprawiedliwości nie zależało na tym, aby wyjaśnić, na czyje polecenie w ten sposób działała bielska prokuratura ?
że przekroczyła swoje uprawnienia wielokrotnie odmawiając wszczęcia dochodzenia karnego przeciwko fałszywym świadkom.

Poseł śmie twierdzić, że czyniła to w zmowie z dawnymi funkcjonariuszami Służby Bezpieczeństwa i Milicji Obywatelskiej.
Ten zamach na jego niewinność spalił na panewce – gdyż 2 / 3 posłów IV kadencji Sejmu uwierzyło w jego prawdomówność i stanęło w jego obronie w dniu głosowania 17 czerwca 2005 r. - jako jedynego posła (na 50 posłów) oskarżanego niesłusznie przez organ prokuratorski.

Teraz na nowo uderzają w niego sfingowanym aktem oskarżenia sygn. Akt III K 823/06/JF pomimo fiaska poniesionego w dniu 17 czerwca 2005 r.

O co rozchodziło się w nieskutecznej historii uchylenia immunitetu posłowi Piotrowi Smolanie ?
Nie uchylono mu go jako jedynemu posłowi kadencji 2001 – 2005. Nieprawdą jest, że Platforma Obywatelska głosowała za uchyleniem, bo tak zawsze czyni: dowodem na to jest głosowanie tej partii w następnej kadencji, kiedy nie zagłosowała za uchyleniem immunitetu Małgorzaty Ostrowskiej.
W czerwcu 2005 roku Platforma Obywatelska zagłosowała za uchyleniem immunitetu Piotrowi Smolanie, gdyż bardzo na tym zależało ówczesnemu marszałkowi Włodzimierzowi Cimoszewiczowi.
Dobito więc targu: marszałek schowa na długo do szuflady wniosek o uchylenie immunitetu Iwony Śledzińskiej-Katarasińskiej za jazdę po pijanemu, a Platforma w zamian zagłosuje bezwzględnie przeciwko Piotrowi Smolanie.

Nic to nie pomogło, gdyż Smolanę w zasadzie uratowała parlamentarna Lewica i to nie bynajmniej z sympatii do niego: wielu sędziwych rodziców posłów SLD po wysłuchaniu jego wystąpienia z trybuny sejmowej dzwoniło telefonicznie do nich i upominało ich, aby nie ważyli się głosować przeciwko niemu, bo on Piotr Smolana samą prawdę powiedział z trybuny sejmowej.
Około 80 posłów SLD i SdPl wraz z posłami niezrzeszonymi wyłamało się z odgórnego „prykazu” Włodzimierza Cimoszewicza i nie nacisnęło zielonego guzika za uchyleniem mu immunitetu poselskiego.
Stała się zatem rzecz niesłychana: w obronie posła Smolany stanęła wprawdzie prawicowa partia Prawo i Sprawiedliwość, Liga Polskich Rodzin, ale stanęła też 1/3 posłów lewicowych, pomimo, iż miała świadomość, że Piotr Smolana przyłączył się do ultra-katolickiej partii „Dom Ojczysty” najbardziej popieranej przez Ojca Tadeusza Rydzyka.

Poniżej przedstawione jest doniesienie Piotra Smolany do Centralnego Biura Antykorupcyjnego z dnia 25 lutego 2007 r., którego fragmenty są cytowane:

W nawiązaniu do przeprowadzonej rozmowy w siedzibie Centralnego Biura Antykorupcyjnego w Warszawie w dniu 22 lutego br. - przesyłam chronologię zdarzeń tyczących się korupcji w bielskim wymiarze sprawiedliwości.

W dniu 20 września 2002 r. jako poseł na Sejm RP wystosowałem interpelację poselską w przedmiocie okradzenia i ograbienia z premedytacją bielskiego przedsiębiorcy Jerzego Żaczka z własności 8 samochodów wartości 5 milionów PLN oraz z towaru wartości 1,5 miliona PLN – za którym to działaniem stał bielski wymiar sprawiedliwości wraz z bielskim oddziałem PKO B.P. i bielską policją współpracującą w tym czasie z gangiem złodziei samochodowych. (W załączeniu artykuł prasowy “Polityki”).

 Interpelację tę przesyłam wraz z niniejszą przesyłką.

 To od tej interpelacji poselskiej wszystko się zaczęło.

 To od momentu ujawnienia tej interpelacji poselskiej zaczęła się nagonka bielskiego wymiaru sprawiedliwości na moją osobę jako posła na Sejm RP od września 2002 r.

 Mówiłem o tym z trybuny sejmowej 3 lata później w dniu 16 czerwca 2005 r. w obronie nie tyle swojego immunitetu poselskiego, co permanentnie naruszanej mojej godności osobistej - na skutek sfingowanego i fałszywego wniosku bielskiej Prokuratury z dnia 15 lutego 2005 r. - do teraz nieskutecznego. Nie uchylono mi wówczas immunitetu i do teraz nie zasiadłem na ławie oskarżonych – bo Akt Oskarżenia jest ze wszech miar fałszywy.
 To z tego powodu trwa nagonka na moją osobę – gdyż bielski wymiar sprawiedliwości obawia się do teraz wgłębienia się w tę sprawę - tj. przedmiotowej interpelacji poselskiej przez obecnego Ministra Sprawiedliwości – Pana Zbigniewa Ziobro, z którym miałem krótkie spotkanie pod gmachem Ministerstwa Sprawiedliwości w dniu 22 lutego 2007 roku.

 To z tej przyczyny (z powodu napisania interpelacji poselskiej w dniu 20.IX.2002 r.) ukartowano przeciwko mojej osobie - jako posłowi na Sejm RP – sfingowaną sprawę w Sądzie Pracy i wykorzystano fałszywe zeznania 10 “świadków” z bielskiej Samoobrony przeciwko mojej osobie w Sądzie Pracy w 2003 r. - aby znaleźć jakiekolwiek paragrafy na moją osobę i następnie wytoczyć mi niesłuszną sprawę prokuratorską, aby mnie dyskredytować w oczach opinii publicznej przed następnymi wyborami parlamentarnymi.

 To z nadania bielskiej Prokuratury, przede wszystkim jej postkomunistycznych prokuratorów zaczęło działać przeciwko mojej osobie conajmniej 5 byłych agentów komunistycznej Służby Bezpieczeństwa i byłych funkcjonariuszy komunistycznej Milicji Obywatelskiej, których wymieniam po kolei:

- Jerzy Bizoń – syn Mariana Bizonia – byłego I Sekretarza KM PZPR w Czechowicach-Dziedzicach, o którym (Jerzym Bizoniu) w środowisku SLD-owskim mówią, że był funkcjonariuszem komunistycznej Służby Bezpieczeństwa. To on kłamał na mnie wielokrotnie w kilku sprawach sądowych i czyni to do teraz.
- Jan Mucha – podejrzany o współpracę z Służbą Bezpieczeństwa, skoro w latach osiemdziesiątych wspaniałomyślnie umorzono mu sprawy karne za przestępstwa kryminalne (wybudowana w niejasnych okolicznościach willa z basenem w Jaworzu k. Bielska-Białej), w latach dziewięćdziesiątych umorzono mu długi względem Urzędu Skarbowego (około 2 miliardy st. złotych) i przechwalał się, że dopomogły mu w tym znajomości na najwyższych szczeblach władzy – m. in. z Leszkiem Balcerowiczem i Jerzym Eysymontem. Obecnie po sześciu wyrokach karnych prawo się go nie ima i chodzi spokojnie po ulicy, budząc postrach wśród mieszkańców Jaworza.
- Krystyna Malec – założycielka fikcyjnego Stowarzyszenia Poszkodowanych przez sądy i prokuratury - dawny ławnik sądowy w komunistycznym sądownictwie bielskim, ostentacyjnie witająca się do teraz z sędziami i prokuratorami na sądowych korytarzach, przesiadująca na kawie u obecnej Prezes Sądu Okręgowego Elżbiety Libery-Niesporek - umieszczona na liście Wildsteina prawdopodobnie o pseudonimie „Heja”, „Halina” lub „Konwalia” - z
podstawowym zaledwie wykształceniem, która w latach komunizmu zajmowała stanowiska kierownicze i była wieloletnim I Sekretarzem POP PZPR w Fabryce Pił i Narzędzi w Wapienicy – dzielnicy Bielska-Białej.
Jako znajoma i zaprzyjaźniona z obecną Prezeską Sądu Okręgowego w Bielsku-Białej Elżbietą Liberą-Niesporek - szkaluje mnie na każdym kroku, gdzie tylko moźe, aby maksymalnie dyskredytować moją osobę w oczach opinii publicznej. Ostatnio weszła w kontakt z niemieckim „Dziennikiem Zachodnim” bardzo wrogo do mnie ustosunkowanym.
1. Krzysztof Oremus - były etatowy oficer komunistycznej Służby Bezpieczeństwa, który będąc w częstych kontaktach z prokuratorami bielskimi i którego telefon komórkowy miał zakodowany w swojej komórce były komendant komisariatu I Policji w Bielsku-Białej Zbigniew Duźniak, bardzo często kontaktujący się z prokuratorami – napisał pod ich inspiracją kłamliwe artykuły na moją osobę pt.: „Poseł żądał seksu” (8.III.2004 r.) oraz „Smolana oddaj im pieniądze” (27.VIII.2004 r.) – aby maksymalnie zdyskredytować moją osobę jako posła na Sejm w oczach opinii publicznej. Celem było zniszczenie mojej osoby za ujawnianie przeze mnie malwersacji i przestępstw w wydaniu tejże prokuratury bielskiej i bielskiego sądownictwa.
1. Zbigniew Duźniak - funkcjonariusz d. Komunistycznej Milicji Obywatelskiej powiązany z d. komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa. To on jako komendant komisariatu Policji nadzorował sfingowane postępowania prokuratorskie przeciwko Jerzemu Żaczkowi, to z parkingu policyjnego (nie wiadomo którego) wyparowały jak kamfora samochody Jerzego Żaczka wartości 5.000.000,00 PLN.
1. Jan Malek - emerytowany funkcjonariusz komunistycznej Milicji Obywatelskiej w stopniu majora lub pułkownika – nowy przewodniczący Samoobrony Bielskiej (a jakże!) z nadania Służb Specjalnych i Janusza Maksymiuka. To Janusz Maksymiuk nasłał na moje Biuro Poselskie znanego przestępcę Jana Muchę –wielokrotnego recydywistę.
Jan Malek obecnie czynnie i aktywnie przyłączył się do dyskredytacji mojej osoby i uczestniczy jawnie w nagonce na moją osobę wraz ze swoim kolegą Jerzym Bizoniem.
 Niektórzy z tych ludzi pod inspiracją Prokuratury Bielskiej i Bielskiego Sądownictwa zaczęli knuć intrygi przeciwko mojej osobie na terenie mojego rodzinnego miasta Bielska-Białej - a fakt ten zaczął mieć miejsce od połowy 2002 r. – tj., tuż po złożeniu mojej interpelacji-----------------poselskiej demaskującej przestępstwa prokuratorskie wraz z innym faktem powołania mojej osoby do Sejmowej Komisji Śledczej ws. tzw. Afery Rywina, dzięki czemu stałem się znanym posłem, a przez to jeszcze bardziej im zagrażającym.
To z nadania i z zamierzonej inspiracji bielskiej Prokuratury rozpoczęły się szkalujące artykuły na moją osobę pisane między innymi przez byłego oficera komunistycznej Służby Bezpieczeństwa – obecnie dziennikarzyny z Bielska-Białej na etacie “Superekspressu” - Krzysztofa Oremusa.

To ten SB-ek pisał na moją osobę paszkwilanckie artykuły prasowe w “Superekspressie” w dniu 8 marca 2004 r. (Dzień Kobiet !!! - przypadek ?!) pt.: “Poseł żądał seksu” za którym stał dawny, wydalony z niej, członek Unii Wolności – Jan Mucha, również podejrzany o związki z SB, nasłany do mojego Biura Poselskiego przez Janusza Maksymiuka, również SB-eka o pseudonimie “Roman”. Za publikacją tego artykułu stał nie tylko były komendant Zbigniew Duźniak, ale również i przede wszystkim ówczesny szef Prokuratury Okręgowej Andrzej Kózka (zaprzyjaźniony z rodziną Jana Muchy) oraz ówczesny szef Prokuratury Rejonowej w Bielsku-Białej Janusz Jaros oraz prok. Jacek Filipek.

 To Andrzej Kózka – niedawny jeszcze szef Prokuratury Okręgowej w Bielsku-Białej wraz z wymienionymi powyżej prokuratorami – wystosował w dniu 15 lutego 2005 r. w obronie recydywisty, (swojego przyjaciela i przyjaciela swoich rodziców) Jana Muchy sfingowany, falszywy wniosek przeciwko mojej osobie jako posłowi na Sejm RP o uchylenie mojego immunitetu poselskiego – który i tak spalił na panewce.

Polski Parlament nie zna w swojej historii podobnego przypadku, aby w obronie posła stanęło 2/3 posłów. Ten przypadek miał miejsce w dniu 16 i 17 czerwca 2005 r. - kiedy to przy frekwencji 410 posłów obecnych na sali sejmowej na uchylenie mojego immunitetu nie zgodziło się 245 posłów, a za uchyleniem głosowało tylko 165 posłów lewicowych.

Taki sukces był marzeniem niespełnionym Ireneusza Sekuły, Andrzeja Leppera, Renaty Beger, Andrzeja Pęczaka i wielu innych.

 Media mój sukces pominęły prawie zupełnym milczeniem.

 Równolegle w tym samym czasie ówczesny Marszałek Sejmu Włodzimierz Cimoszewicz, na którego naciski na pewno wywierało postkomunistyczne Ministerstwo Sprawiedliwości Andrzeja Kalwasa - na każdym kroku objawiał względem mojej osoby niechęć i wręcz jawną wrogość jako posła Prawicy parlamentarnej, które miały miejsce poprzez nastepujące fakty:

 zostałem wykreślony przez Włodzimierza Cimoszewicza z listy delegacji poselskiej na pogrzeb Papieża Jana Pawła II w dniu 8 kwietnia 2005 r. - a
więc zaledwie dwa miesiące po sfingowanym wniosku o uchylenie mojego imminitetu poselskiego z dnia 15 lutego 2005 r.

 zostałem przywrócony na listę po interwencji posła Antoniego Macierewicza i na pogrzeb Papieża pojechałem wbrew intencji Cimoszewicza.

 w tygodniu poprzedzającym moje wystąpienie sejmowe i głosowanie w sprawie uchylenia mojego immunitetu poselskiego – Włodzimierz Cimoszewicz czynił wszystko, aby uchylenie mojego immunitetu doszło do skutku, bo o to Ministerstwo Sprawiedliwości Andrzeja Kalwasa naciskała Bielska Prokuratura, obawiająca się realizacji wyświetlenia ciemnych spraw zawartych w mojej interpelacji poselskiej.

 pierwotnie Prezydium Sejmu pod przewodnictwem Włodzimierza Cimoszewicza ustaliło odmienny porządek obrad niż zwykle bywało – że z zasady w czwartek wyznaczano wystąpienie posła w obronie immunitetu – aby w piątek w bloku głosowań przegłosować to uchylenie immunitetu. Cimoszewicz przeforsował ustalenie terminu mojego wystąpienia nie na czwartek 16 czerwca 2005 r. - lecz na ostatni dzień obrad – piątek 17 czerwca 2005 r. po głosowaniach.

 dlaczego w ten sposób postąpił Cimoszewicz ?

 po pierwsze:

 po to, aby słuchała mojego wystąpienia niemalże pusta sala sejmowa – gdyż po głosowaniach blisko 80 procent posłów opuszcza Sejm i rozjeżdża się do domów.Pozostają tylko ci, którzy mają wystąpienia z trybuny: z reguły dziesięciu posłów i około dwudziestu posłów uczestniczy w posiedzeniach komisji sejmowych w odrębnych salach. Mojego wystąpienia w piątek 17 czerwca 2005 r. od godz. 12.oo słuchałoby raptem około 5 - 10 posłów. O to Cimoszewiczowi głównie chodziło.

 Po drugie:

 Cimoszewicz chciał zyskać czas około 2 tygodni do przygotowania właściwego gruntu pod głosowanie: ogromna część posłów nie wysłuchawszy mojego wystąpienia w piątek 17 czerwca 2005 r. nie byłaby
w ogóle zorientowana, w jaki sposób się broniłem i jakie argumenty wysuwałem na swoją obronę oraz nie miałaby wyrobionego zdania na temat mojej osoby i oskarżenia, które było z gruntu fałszywe.

 Po trzecie:

 w głosowaniu nad uchyleniem mojego immunitetu po upływie dwóch tygodni - w piątek 1 lipca 2005 r. mogłoby się udać Cimoszewiczowi osiągnąć swój cel poprzez “urobienie” jak największej liczby posłów na lewicy oraz Platformy Obywatelskiej do
głosowania przeciwko mojej osobie. Tak mogłoby się stać i wówczas utraciłbym immunitet poselski przewagą głosów nawet 30 – na przykład 251, i więcej, gdyby zagłosowali przeciwko mnie wszyscy posłowie lewicy i wszyscy posłowie Platformy Obywatelskiej – pomimo zapewnienia mi obrony przez cały Klub Prawa i Sprawiedliwości, Ligi Polskich Rodzin oraz pozostałej Prawicy z PSL-em wraz z posłami niezależnymi.

 Po czwarte:

 Cimoszewicza jako człowieka mi niechętnego i wrogo ustosunkowanego do mojej osoby - zwiodła i zawiodła zwykła ludzka intuicja:

 zmyliła go frekwencja na sali sejmowej w pierwszym dniu obrad w środę 15 czerwca 2005 r. przy okazji przypadkowego głosowania o godz. 9.oo rano, jakie się zdarzają: zobaczył na tablicy świetlnej, że na sali sejmowej znajduje się dokładnie 410 posłów.

 postanowił w tym momencie – że zmieni jednak wymuszony porządek obrad i przywróci moje wystąpienie w obronie immunitetu na zwyczajowy czwartek – a więc na następny dzień 16 czerwca 2005 r. - a zdejmie ten punkt obrad sejmowych z 17 czerwca 2005 r.
Uwierzył, że frekwencja 410 posłów jest wystarczająca do uchylenia mi immunitetu, że liczba głosów wymagana do uchylenia przekroczy nie tylko wymagane minimum 230 + 1 głos, ale głosowanie powiedzie sie po jego myśli i przekroczy nawet 250, a może i 280 głosów.

 to posła Piotra Smolanę uratowało – jak również to, że swoje dwugodzinne wystąpienie w obronie swojego immunitetu mógł wygłosić w czwartkowe wczesne popołudnie 16 czerwca 2005 r. pomiędzy godziną 14.oo – a godziną 16.oo – że wysłuchać go mogła znaczna liczba posłów obecnych na sali wraz z byłym premierem Janem Olszewskim i życzliwym mu posłem Gabrielem Janowskim, że wysłuchała go ogromna liczba telewidzów – uratowany został przez niejednokrotnie sędziwych rodziców posłów SLD i SdPl i Unii Pracy.

 to ci sędziwi rodzice zaczęli wydzwaniać do swoich synów i córek - lewicowych posłów i upominać ich, aby nie ważyli się głosować przeciwko posłowi Piotrowi Smolanie znanemu z Komsji Rywina – gdyż samą prawdę powiedział z trybuny sejmowej.

 w dniu 17 czerwca 2005 r. odniosłem niespotykany sukces: pomimo oczernienia mnie przez znane brukowce “Superekspress” i “Fakt” niewybrednymi artykułami z nadania bielskiej prokuratury i byłych SB-ków – nie udało się czerwonym prokuratorom nawet przy pomocy czerwonego marszałka Sejmu osiągnąć swojego celu. Wniosek o uchylenie mojego immunitetu spalił na panewce i nie powiódł się.

 widziałem, jak w dniu głosowania w piątek 17 czerwca 2005 roku o godz. 11.18 szczęka “opadła” Włodzimierzowi Cimoszewiczowi: nie mógł pojąć tego, że tak misternie opracowany plan oddania mnie w ręce zawziętych, zdemaskowanych przeze mnie prokuratorów - wziął całkowicie w łeb. Nie wiem, czy nie wpadł w niekłamany podziw dla mojej osoby – jak ja to uczyniłem, że wygrałem głosowanie przeciwko sobie tak przygniatającą większością.

 był pewny, że po wystapieniu posła-sprawozdawcy Jana Knapika z SLD, który w fałszywym wniosku wyczytał na mnie przeróżne kalumnie i brednie: jaki to ze mnie oszust i przestępca – większość sejmowa mocno “wkurzona” na mnie, po prostu “zapieni się ” i bezwzględnie naciśnie same zielone guziki i zagłosuje za uchyleniem mojego immunitetu.

 bezpośrednio w tym czasie, kiedy Cimoszewicz czynił nadludzkie wysiłki i wszelkie starania, aby dopiąć swego celu, i dopomóc Ministerstwu Sprawiedliwości kierowanemu przez jego partyjnego kolegę z SLD Andrzeja Kalwasa – do którego z kolei “grzały się” wcześniej telefony od postkomunistycznych prokuratorów z Bielska-Białej naciskające o konieczne uchylenie mi immunitetu poselskiego – jego inny partyjny kolega – wicemarszałek Tomasz Nałęcz, póżniejszy szef sztabu wyborczego na Prezydenta RP Cimoszewicza, nasłał na mnie redaktorów brukowego “Faktu” - aby opisywały mnie w jak najbardziej negatywnym stylu.

 zaledwie siedem dni po nieudanym głosowaniu w sprawie uchylenia mojego immunitetu poselskiego - w dniu 22 czerwca 2005 r. “Fakt” drukuje paszkwilancki artykuł na moja osobę, jaki to ze mnie nierzetelny i niezdyscyplinowany poseł, który uchyla się przed swoimi obowiązakami parlamentarnymi i wychodzi z posiedzeń komisji sejmowych w dowolnym czasie nie wiadomo w jakim celu. Opisany w nim jest nie tylko poseł Zbigniew Ziobro, ale nawet Przemysław Gosiewski, Marek Kotlinowski i wielu innych.

 artykuł ma tytuł “Tak oszukują Posłowie! Podpisują się na listach obecności i uciekają z obrad komisji.” a zaledwie dwa dni póżniej Włodzimierz Cimoszewicz grzmi na łamach “Faktu” w dniu 24 czerwca 2005 r. że potępia takich posłów oszustów wraz z wymienieniem mojego pełnego imienia i nazwiska. On wciąż nie mógł przetrawić swojej porażki z głosowaniem.

 Nagonka bielskich prokuratorów na moją osobę jako już osobę prywatną trwa nadal i ma na celu zniszczenie mojej osoby w obawie, że dotrę w końcu do Ministra Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobro i przekonam go o korupcji w bielskim wymiarze sprawiedliwości opisanej w mojej interpelacji poselskiej z dnia 20 września 2002 r. Dotarłem do niego w dniu 22 lutego 2007 r.

 Dowodem na to są dalsze niewybredne artykuły prasowe, w których przoduje niemiecki “Dziennik Zachodni”. Czy sprawą przypadku jest, że na mój temat ukazało się blisko 20 paszkwilanckich artykułów prasowych, które miały na celu tylko i wyłącznie zniesławienie mnie i przedstawienie koniecznie w negatywnym świetle i w krzywym zwierciadle ?! (koniec cytatu).

Jarosław Kaczyński miał prawo nie znosić posła Smolany za jego żądanie wystąpienia z Sejmowej Komisji Rywina posła Zbigniewa Ziobry. Ale to nie było żądanie posła Smolany – lecz ukartowana gra Andrzeja Leppera i Janusza Maksymiuka do spółki ze Służbami Specjalnymi.
Poseł Piotr Smolana nie miał nigdy szansy wytłumaczenia tego Jarosławowi Kaczyńskiemu. W tym miejscu jednakże Piotr Smolana jakkolwiek długo uważał, że nie może jeszcze zdradzić, jakie były przyczyny jego wahania się, czy złożyć deklarację do Klubu Parlamentarnego PiS-u – to tak jak uczynił to w swojej poprzedniej Antyaferalnej Spowiedzi – teraz to zdradza po przegranych przez PiS wyborach parlamentarnych anno domini 2007.

Poseł napisał w swojej Interpelacji poselskiej na jej zakończenie do ministra Grzegorza Kurczuka:
Czy Pan Minister będzie tym razem szybszy od działań tej prokuratorki jak i całego sądownictwa, tak jak to zadeklarował w swoim wywiadzie dla Trybuny z dnia 26 lipca br. ? Zapewniam Pana, że bardzo Pana poważam od czasu przewodniczenia Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka, a z interpelacją niniejszą występuję dlatego, że jest Pan teraz Ministrem Sprawiedliwości.
Uważam, że nie reprezentuje Pan sobą osobowości byłego Ministra Sprawiedliwości Lecha Kaczyńskiego, który tylko w trakcie kampanii wyborczej głośno mówi o korupcji w sądownictwie i prokuraturze, a po wygranych wyborach nabiera wody w usta i zaklęcie milczy w swojej ławie poselskiej – bo nigdy nie słyszałem, aby od 19 października 2001 r. poruszył ten problem, który przedtem przedstawiał w formie ewidentnego zarzutu.
Liczę na to Panie Ministrze, bo czas najwyższy uciąć tę błazenadę w sądownictwie i oprócz wyciągnięcia właściwych wniosków w tej sprawie – wyciągnąć konsekwencje względem winnych naruszania prawa, a skrzywdzonemu człowiekowi przywrócić elementarne poczucie sprawiedliwości i bezpieczeństwa w państwie, w którym wypadło mu żyć.

To były Premier Jan Olszewski powiedział niedawno, (cytat): że w naszych organach ścigania pokutuje duch PRL-u. Zmieniają się ministrowie, szefowie, ale cały aparat pozostaje ten sam. A przychodzące do pracy i przejmujące obowiązki tego aparatu władzy sądowniczej i prokuratorskiej młode pokolenie przejmuje również wszystkie jego złe cechy. Zasady funkcjonowania prokuratury czy policji pozostawiają wiele do życzenia. To z całą pewnością go kompromituje. Najbardziej skompromitował się były minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro idący przecież ręka w rękę z Janem Olszewskim niemalże pod rękę wraz z Antonim Macierewiczem.

Poseł nie ma najmniejszego zamiaru oczerniać i dyskredytować bielskiego wymiaru sprawiedliwości. Twierdzi, że powiedział samą prawdę i tylko prawdę.

Będzie ją nadal ujawniał w instytucjach prawnych Unii Europejskiej tak długo, jak długo głuche będzie na to bezprawie polskie Ministerstwo Sprawiedliwości.

Brak głosów