Spisek kutzyków albo ruch autonomii chamstwa
„Warto rozmawiać” to jedyny program telewizji publicznej, który jestem w stanie oglądać, po usunięciu z tej stajni Augiasza Bronisława Wildsteina i pozostałych niedobitków rewolucji moralnej, jak by to ujął z przekąsem ten czy ów bojownik restytucji III RP. Jednak formuła programu, wymóg zapraszania do studia całego spectrum rozmówców, czasem osób zupełnie złajdaczonych, wręcz z szeregów mentalnej żulerni, wszystko to czyni czasem nawet ten świetny program zupełnie niestrawnym. Rozumiem, że dla potrzeb przywracania porządku udzielono bojowcom z kijami bejsbolowymi prawa obecności na salonach i okupowania tam pierwszych miejsc, ale ja na tych salonach nie bywam i bywać nie chcę. Nie chcę też tych łotrzyków oglądać nawet z daleka, chętnie pozostawię więc przyjemność obcowania z nimi zwolennikom Donalda Tuska. Wczoraj na przykład rozwalił się w fotelu u Pośpieszalskiego - nie umywszy wcześniej włosów, które opadając nieświeżymi strąkami przesłaniały mu marsowe oblicze - zwycięzca plebiscytu Gazety Wyborczej na najwybitniejszego żyjącego Ślązaka Kazimierz Kutz.
Jak przeczytałam na Wiki, Kutz nazywał się kiedyś Kuc, ale widocznie kojarzył to kucykami albo z kucaniem za stodołą, wiec zmienił nazwisko na poważniejsze.I bardziej śląskie. Za młodu wykazał się Kutz oddaniem dla spraw słusznych, działał bowiem w ZMP, gdzie zresztą dorobił się rangi – był członkiem zarządu uczelnianego w łódzkiej filmówce. Nie chodzi o to, by grzebać dziś w jego zawiłym curriculum vitae, ale czym skorupka za młodu nasiąknie… W latach siedemdziesiątych krąży już Kutz po korytarzach KC, i uczestniczy w partyjnych naradach tegoż gremium. Po latch okazało się, że blisko mu również do Platformy. Dziś jak wiadomo związał się Kutz politycznie z ruchem Palikota, co wcale nie dziwi, bo gołym okiem widać tu jakieś powinowactwo, tę samą wrażliwość…
Kutz zachowywał się u Pośpieszalskiego ordynarnie i prostacko, co oczywiście nie jest żadnym novum, i już sam widok tego „autorytetu” na ekranie powinien skłonić co bardziej wrażliwego widza do pośpiesznego wyłączenia i fonii, i wizji. Nie o tym więc chciałam pisać, lecz o sytuacji, w której Ryszard Czarnecki próbował Kutza przekonać do odstąpienia od nieustannego wylewania pomyj na interlocutorów, od zwykłego bluzgania po prostu, bo to – jak słusznie skądinąd mówił Czarnecki – obniża poziom debaty publicznej w Polsce. Lecz można by powtórzyć za poetą: „Daremne żale, próżny trud!” , panie pośle.
Kutz, podobnie jak jego polityczny przyjaciel Palikot, Stefan Niesiołowski czy Władysław „profesor” Bartoszewski to członkowie – założyciele cieszącego się dużym poparciem społecznym Ruchu Moralnej Autonomii Chamstwa. Idea autonomii ma u nas piękna tradycję, powoływano się na nią np. dając odpór projektom lustracji kadr naukowych. Wyższe uczelnie winny się cieszyć autonomią – grzmiał wówczas front antylustracyjny. Wśród różnych wiec form autonomii musiała pojawić się również autonomia chama w dyskursie politycznym. W początkach III RP pewne rzeczy uchodziły za niedopuszczalne. Mimo że działo się różnie, mimo że starczyło głosów do obalenia rządu Olszewskiego, mimo że do władzy powrócił w końcu prosty chłopak z Żyrardowa Leszek Miller utożsamiany kiedyś z grupą twardogłowych w KC, mimo wszystko… Istniała jakaś granica, której nikt nie próbował przekraczać, i każdy, kto odebrał w domu jakikolwiek wychowanie, granicę tę tak czy inaczej respektował. Na kulturalnych wyglądali również „czerwoni”, choćby dlatego, by nie zrażać do siebie potencjalnego elektoratu: emerytów, ludzi starej daty, tęskniących za peerelowską małą stabilizacją. Były oczywiście wyjątki, ale reguła była właśnie taka. Ludzie starali się obnosić bardziej z dobrym, niż złym zachowaniem. Więc mimo, iż działał gdzieś na drugiej linii pułkownik Lesiak, mimo że starano się dezintegrować prawicę metodami z arsenału służb specjalnych, nikomu wówczas nie przyszłoby do głowy, by w debacie publicznej dyskredytować przeciwnika porykując, pierdząc i wystawiając w jego stronę gołą d…, oraz donośnie czkając. Po roku 2007 stało się to jednak promowanym stylem bycia, bowiem prywatne stacje telewizyjne właśnie takie osoby życzyły sobie gościć na co dzień w swoich studiach. Coś, co kiełkowało wcześniej w rejonach bliskich Urbanowi, a więc w jakimś sensie „niszowych”, rozlazło się jak zaraza. Zwłaszcza, że promocja nowych trendów zajęli się równolegle inni bohaterowie zbiorowej wyobraźni, jak np. Wojewódzki i jego radiowy kompan od rapowania, którego nazwisko na szczęście udało mi się zapomnieć. Kiedy to wszystko się zaczęło, nie sposób dziś ustalić z datą dzienną. Wiadomo jednak (widać to gołym okiem), że w którymś momencie chamstwo rzucono po prostu na front walki o „okrągłostołowe” status quo, jako broń, która gwarantuje przewagę, bowiem przeciwnikowi trudno będzie po nią sięgnąć. Nie każdy to potrafi. Chamem po prostu trzeba się urodzić.
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 1528 odsłon
Komentarze
Celne uwagi
2 Lutego, 2011 - 22:49
"Chamem po prostu trzeba się urodzić" - dobrze powiedziane. Podobnie jak to, iż nie dyplom czyni człowieka szlachetnym. Czy nie dziwi czytelników fakt, iż jak dotąd środowisko akademickie w żaden sposób nie odcięło się od chamstwa z tytułami profesorskimi? Moim zdaniem powinno! Nikt nie wpadł na pomysł wystosowania choćby jakiegoś listu, w którym polscy akademicy zaznaczyliby, iż nie utożsamiają się z łajnem, które tak szarga ich bądź co bądź (niegdyś) dobre imię. Czyżby nie było już ludzi przyzwoitych w tym kraju?