Pomniki w Londynie

Obrazek użytkownika coryllus
Kultura

Wylazłem wczoraj wprost na pomnik Edwarda VII. Na Pall Mall. Kim do cholery był ten Edward VII. Grubszy facet w pierogu na głowie, z brodą. Trochę sprawę ułatwiły daty panowania 1901 – 1910. Aha, to ten co czekał aż mu matka umrze, żeby zasiąść na tronie, a kiedy już się tam znalazł jeździł do Paryża i tam pił z Francuzami co ponoć przyczyniło się do ocieplenia stosunków pomiędzy Wielką Brytanią a Francją. Za jego panowania przytrafiła się koronie nieszczęsna wojna w Afryce, która chwały na pewno królestwu nie przyniosła. No i właściwie tyle. Edward zszedł dyskretnie w roku 1910, a wcześniej znany był także z tego, że kolegował się z arcyksięciem Rudolfem. Tym samym co się potem rzekomo zastrzelił w pałacu Mayerling. Różnica wieku pomiędzy nimi była spora, ale upodobania mieli podobne. Edward był nieco mniej zapalczywy i pożył dłużej.

No właśnie. A tyłem do króla odwrócony stoi chyba Wellington, ale pewności nie mam bo go od czoła nie zaszedłem. Spieszyłem się do Nelsona i jego kolumny. Ale Wellington musi to być jak nic, bo fryzura na to wskazuje. No i jeszcze dookoła mnóstwo pomniejszych bohaterów i wodzów. Pomiędzy nimi zaś Scott lub też jak wolą tutejsi Robert Falcon Scott. Facet, który zabrał na Antarktydę kucyki, bo mu się zdawało, że rosnąca tam w zimie trawa pozwoli mu je utrzymać przy życiu. Nie było to dobry pomysł i pan Scott nie zapisał się w pamięci świata. Zapisał się za to w pamięci swoich rodaków. Postawili mu pomnik. Na oko jakieś 7 ton brązu.
Na Trafalgar Square jest Nelson, to wiadomo. Kolumna olbrzymia, a na niej stoi Horaccio i gapi się gdzieś hen, ponad domami. Rzeźba słana, bo pod tyłek wsunęli mu zwój liny, żeby był stabilniejszy i żeby go wiatry nie zdmuchnęły. Twarzy nie widać, ale zgaduję, że musi być chmurna. Pod kolumną dzieci, młodzież, świry i aktorzy odprawiają swoje misteria, ale Horacego to nie rusza. Stoi i patrzy. Jakiś facet, goły do połowy, przeciąga sobie przez całe ciało pozbawioną naciągniętych żyłek rakietę tenisową. Wrzeszczy, tupie, stoi na konstrukcji zrobionej ze starego roweru, bardzo wysokiej, tak, żeby go wszyscy widzieli. Obok Murzyn zrobiony na Chaplina i jakiś chłopak z Polski co robi takie duże bańki mydlane używając do tego celu dwóch sznurków zaczepionych na patykach. Dzieci szaleją ze szczęścia.
Wieczorem pytam mojego gospodarza, czy jest w Polsce pomnik Żółkiewskiego. Dla porządku wyjaśniam Pantryjocie i innym, że chodzi mi o Stanisława Żółkiewskiego, hetmana, który poległ w nieszczęśliwej bitwie pod Cecorą, stratega, polityka, męża stanu. – Nie ma – odpowiada mój gospodarz – nie postawili go nigdzie, żeby nie zasłaniał Chodkiewicza. I tak to sobie właśnie gadamy.
W Polsce bowiem upamiętnienie kogokolwiek wywołuje od razu atak histerii czerwonych, po pierwsze, bo pomnik patriotyczny, po drugie, bo „szkoda pieniędzy na takie głupstwa”. Przecież dzieci biedne, wdowy biedne, sieroty i w ogóle wszystko tylko nie pomnik jakiegoś hetmana. Wybierzmy przyszłość. Ubóstwo naszej rodzimej oferty pomnikowej jest straszliwe w porównaniu z tutejszą. To jest bieda z nędzą, a wszystko w imię lepszej przyszłości i naszego wspólnego dobra. Każde za to ogłupienie kończące się postawieniem na przystankach kolorowych jeleni, krów lub czegokolwiek co da się podciągnąć pod „sztukę nowoczesną” witane jest z entuzjazmem. Krótkotrwałym i oszukanym, bo kogo te śmieci mogą obchodzić, ale liczy się event. I tak to właśnie się kręci.
O to czy istnieją dziś jacyś rzeźbiarze potrafiący wykonać pomnik w brązie, który byłby naturalistycznym przedstawieniem człowieka na koniu nawet nie pytam.
A Jan Zamojski ma pomnik w Zamościu, bo to lokalny polityki był. Bez znaczenia dla Warszawy i Krakowa.
Wszystkich oczywiście zachęcam do odwiedzenia mojej strony WWW.coryllus.pl gdzie można kupić moją książkę „Baśń jak niedźwiedź. Polskie historie”. Są tam opisane postaci, które jedna w drugą powinny doczekać się wielkich brązowych pomników w obydwu stolicach. Po 7 ton brązu każdy.

Brak głosów