Cz.XVI, KALIFORNIA, NASZA ZIEMIA OBIECANA...

Obrazek użytkownika Jacek K.M.
Historia

W okolicy San Francisco w Kalifornii, mieszka 91 letni weteran II wojny światowej. Po wielokrotnych prośbach Pan Zdzisław J. Xiężopolski dał się namówić do napisania wspomnień o swoich życiowych przejściach i przygodach. Tam gdzie było to możliwe zachowaliśmy orginalny język Autora. W części XVI, wspomnień, Autor opowiada o swoim życiu wśród Polonii w Kalifornii.

Po 10 latach w Peru znowu emigracja, tym razem spodziewanie ostatnia. Sprzedałem co miałem do sprzedania. Niedawno zbudowałem wystawę dla amerykańskiej Energii Atomowej, przedsięwzięcie, którego nikt tu nie chciał się podjąć jako niezwykłe i trudne, więc ambasada amerykańska musi o tym wiedzieć, co nam powinno ułatwić otrzymanie wizy. Poza tym właściciel przedsiębiorstwa, który na tym i innych wykonanych przeze mnie projektach dobrze zarobił, poparł moje podanie, a że był Amerykaninem, nie pozostawało to bez znaczenia.

KIERUNEK KALIFORNIA...

Słowem nie było trudności, sprzedałem dom, 2 samochody (luksus w owych czasach i kraju) nabyte podczas pracy w amerykańskim przedsiębiorstwie kopalnianym (nawiasem mówiąc bardzo dobrze płatnej), zabraliśmy młodszą córkę, bo starsza już była w Kalifornii od 4 – ch miesięcy z ciotką i wyjechaliśmy, na razie w celach turystycznych.

Rok 1963, lecimy do Stanów Zjednoczonych, aby połączyć się z Iwonką, będącą tam już na kuracji. U cioci Sabiny, zwanej przydomkiem Chamy, wraz z mężem Lee. Jenny, Elisabeth (Abet) i ja.

Pierwszy niespodziewany przystanek w Managua, Nicaragua. Lotnisko znajduje się w głębi długiego wąwozu. Lądujemy w nim mając góry po bokach. Korzystam, aby wyprostować członki i odetchnąć świeżym powietrzem. Opuszczam więc samolot na pół godziny i wychodzę na maleńki plac przed budynkiem, który też jest niewielki jak samo lotnisko. Otaczają je wzgórza z bujną roślinnością, jest gorąco i parno.

OBIAD W MEXICO CITY

Postój jest krótki, jednogodzinny w nieogłoszonym celu i wzbijamy się na wysoki pułap. Lądujemy, także niespodziewanie na kilka godzin, w Mexico City i decydujemy się na zwiedzanie miasta. Kieruję się do biura wymiany pieniędzy, bo chyba nikt nie przyjmie zapłaty w peruwiańskich pesos.

Przy okienku, Jenny, jak to Jenny, nawiązuje rozmowę ze stojącym obok panem. W rezutacie ów Pan, wracając z pracy ofiaruje się pokazać po drodze co tylko można. A więc wychodzimy na ulicę i czekamy na odpowiedni „kamion” (tak zwią tu autobus), bo jadąc w nim, nie taxi, można więcej zobaczyć. Przejeżdzamy koło gmachu uniwersytetu i decydujemy się wysiąść na jakimś placu.

Akurat obok jest ogromna restauracja i jako, że jest pora obiadowa, trzeba coś przekąsić. Zapraszamy naszego przygodnego przewodnika. Ten po krótkim przekomarzaniu się, zaproszenie przyjmuje. Wnętrze jest pełne i hałaśliwe, jak w ulu, ale błądząc znajdujemy wolny stolik. Potrawy na jadłospisie są nam nie znane i nasz gość pomaga nam wybrać. Podają, a gdzie chleb? Kelner pokazuje nam cienkie placuszki, mówiąc, że oni to używają. Na Bliskim Wschodzie: Uzbekistan, Kazahstan, Iran, Irak i w tym regionie chleb jest w ogóle nie znany. W Tatiszczewie czasami można było kupić tzw. lepioszki- placuszki z mączki kukurydzianej.

Wróćmy jednak do restauracji: miała dwie duże sale pełne hałaśliwych biesiadników. Hałas powiększała orkiestra. Nie mogliśmy znieść tego dłużej. Zapłaciwszy wyszliśmy odetchnąć w spokoju. Gość spojrzał dyskretnie na zegarek, widocznie śpieszno mu było do domu. Poprosiliśmy, aby wezwał taksówkę, ale okazało się, że to nie było takie łatwe. Wreszcie on podziękował nam, my jemu i lawirując między samochodami dotarliśmy do lotniska, wcale nie za wcześnie.

SAN FRANCISCO I OAKLAND...

Przybyliśmy do San Francisco przed wieczorem. Z dala poznaliśmy czekających na istniejącym wówczas pomoście Iwonkę i Chamy. Stojący przy nich mężczyzna, jak się domyślaliśmy, był mężem Chamy. Lee który był miejscowym Amerykaninem, zabrał nas do domu. Zdołał nawet zapakować do małego Datsuna 2 czy 3 nasze walizki. Reszta została do odebrania na lotnisku w póżniejszym terminie.

W drodze Lee i Iwonka rozmawiali i śpiewali po angielsku. Zdaje mi się, że przejechaliśmy przez San Francisco, a zatem dalej przez Bay Bridge (zaprojektowany przez Ralpha – syna Heleny Modrzejewskiej) i Oakland. Miejsce zamieszkania Chamy znajdowało się na przedmieściach tegoż.

Wynajęliśmy małe mieszkanie obok przy skrzyżowaniu ulic High Street i East 14, naprzeciwko szkoły w której zamierzaliśmy umieścić nasze córki w wieku 3 i 4 lata i oczywiście „odebraliśmy” córeczkę cioci Chamie. Miała ręke w gipsie po niedawnej operacji, ale dawała sobie radę doskonale.

PIESZO, ALE W OSTROGACH..

Następnego dnia o świcie wyszedłem na rozpoznanie okolicy w mieście Oakland, na zwiady w kierunku centrum miasta. Minąłem ogromny budynek Montgomery i czerwony, z cegły budowany przytułek dla starców. Skręciłem w lewo, obie strony ulicy zajmowały małe, szare drewniane domki przez całą długość ok. 2 kilometrów, aż do jeziora przy końcu ulicy. Nie spotkałem żywej duszy, może dlatego, że to była niedziela.

Co za przygnębiający widok! Szeregi szarych, takich samych domków! Boże, to tak wygląda Ameryka, której dobrobytu zazdrości cały świat? Tak dotarłem do jeziora w środku miasta nie spotykając żywej duszy. Ach, przepraszam, w jednym miejscu przechodziła przez ulicę w średnim wieku Chinka. Zauważyłem dziwną formę obuwia. Widocznie pochodziła z odległego zakątka Chin, gdzie zachował się zwyczaj krępowania stóp dziewcząt od wczesnego wieku.

SAN FRANCISCO, PRAWDZIWA AMERYKA...

Nastrój rozczarowania zmienił się, kiedy kilka dni póżniej wybrałem się do San Francisco i znalazłem się wśród drapaczy nieba na Montgomery i Market Steet, kilkakrotnie przewyższające te 10 pietrowe znane mi z Warszawy. Następne dni, czekając na załatwienie papierów, poświęciłem zwiedzaniu miasta moim zwyczajem, to znaczy na piechotę.

Najpierw Market Street, ze swoimi sklepami, różnego rodzaju, jedne koło drugich. Idąc dalej dotarłem aż do Golden Gate Park. Innym razem udałem się autobusem (jakże innym niż te, które kursowały w Buenos Aires, czy Limie) , imponujący był most nad zatoką i widok odległego miasta.

Wysiadłem, jak i reszta milczących pasażerów na końcowej stacji i podążyłem za większością. Przechodząc tunelem zauważyłem kolorowy afisz przedstawiający niewiastę ze wspaniale rozwiniętą klatką piersiową z objaśnieniem, że to DODA (Doda przedstawiała swoje wdzięki w różnych klubach nocnych przez długie lata, ale o tym, może innym razem).

Znalazłem się na szerokiej i jak okiem sięgnąć długiej ulicy. Moim zwyczajem , oczarowany ilością sklepów po obu stronach, postanowiłem pójść nią nieco dalej. Tu sklepy miały zupełnie otwarty front pozbawiony drzwi z materiałami wystawionymi aż na ulicę.

POLACY W SAN FRANCISCO?

Market Street, powtórzyłem sobie nazwę w pamięci, aby nie błądzić z powrotem. Stąd skręciłem ukosem na Van Ness. I o dziwo! Zamiast nazw bohaterów narodowych, poprzeczne ulice miały numery! Mając dość panującego tam ruchu skręciłem w lewo w 22 ulicę. Tu już poczułem zmęczenie i spodziewałem się znależć przynajmniej ławkę , a może i napój. Liche szare domy po obydwu stronach i ni żywej duszy, która mogłaby mnie gdzieś skierować.

Jeden blok dalej zauważyłem dużą w kościelnym stylu budowlę. Był to zielony , ogromny budynek, no przynajmniej tam będę mógł odpoczać. Zaciekawiony zbliżyłem się i o dziwo! Nad wejściowymi, całkowicie świeckimi drzwami widniał napis „Dom Polski”. To i tu są Polacy? Wiedziałem, że w Chicago jest liczna kolonia Polaków, domyślałem, że mniejsze są w innych miastach, ale o kalifornijskiej nie wiedziałem. Drzwi były otwarte, więc wstąpiłem. Na razie pusto, ale słyszę jakieś głosy. Na prawo od westibulu była sala, a w niej kilkanaście osób przy stole.

POSIEDZENIE TOWARZYSTWA LITERACKO – DRAMATYCZNEGO...

Ojczysta mowa, coś dyskutują. W jednym jej końcu stał jakiś pan głoszący coś podniesionym głosem. Usiadłem na uboczu i obserwowałem zgromadzenie. Dzięki Bogu nikt mnie nie zauważył. Było to zebranie Towarzystwa Literacko-Dramatycznego. Przewodniczyła mu pani Nowakowska. Przy niej siedział pan Radomski, prezes Towarzystwa Świętego Stanisława, na którego, jeśli dobrze pamiętam, był zapisany Dom Polski.

Przemawiał niewielki czupurny pan, jak się zorientowałem, pan Czesław Seifert, literat, jak póżniej go poznałem (tu przepraszam jego potomków), największy znany mi pieniacz i warchoł. Zebranie zostało przerwane wskutek protestów i interwencji Seiferta. Następuje wymiana zdań i po kilku minutach przewodniczący rzecze:” wobec braku porozumienia odraczam zebranie do nastepnego czwartku”.

Korzystając z tego przedstawiłem się. Przyjęto mnie serdecznie i dowiedziałem się, że rodaków jest tu spora ilość. A teraz kilka słów wyjaśnienia: mowa o zebraniu Towarzystw Literacko-Dramatycznego. Jego działalność praktycznie wygasła wraz ze śmiercią przewodniczącej, pani Nowakowskiej , przez jakiś czas póżniej jego przewodniczącą była również pani Helena Kurek.

POLSKA HERBATKA W INTERNATIONAL CLUB W OAKLAND...

Poznałem innych Polaków przez panią Kurowską, znajomą ze szkoły języka siostry Jenny. Ale było to już kilka miesięcy póżniej, kiedy już miałem pracę, samochód i spłacony dom. Pani Kurowska, wdowa, tak jakoś „przylgneła” do nas. Przy kolacji zgadaliśmy się o Polakach spotkanych w San Francisco. O, jest ich więcej, rzecze Pani Helena. W każdą sobotę jest zebranie na herbatkę.

Pierwsze słyszę! Wykrzyknąłem, jedżmy na następne zebranie. Odbywały się one w International Club w Oakland . Ciekawe to było zbiorowisko. Wszyscy z tak zwanej powojennej emigracji, która wtedy nie mieszała się ze „starą emigracją – tzw. sarkofagami”. Członkami oaklandzkiego klubu byli przeważnie ex-oficerowie, towarzystwo, powiedzmy, „wzajemnej adoracji”. Wodzącym rej promotorem, był były pułkownik Stanisław Śliwiński, teść założyciela Polskiej szkółki Tadeusza Butlera.

KŁOPOTY ZE ZNALEZIENIEM PRACY...

Nie mogłem od nich spodziewać się pomocy w znalezieniu pracy. Każdy sobie ...(czytelnik pamięta). Nie ma protekcji. Trzeba to zrobić samemu. A czas nagli , konto bankowe szybko maleje, jakby przeżywało odwilż na wiosnę. Rozesłałem więc, niezbyt poprawnie sporządzonych wiele kopii curriculum vitae.

Otrzymałem nic nie obiecujących odpowiedzi, a wśród nich : wszystko bardzo ładnie, ale wolimy młodszych pracowników. Słowem, ja jestem za stary... A miałem wówczas tylko 43 lata! Czego więc szukają, dwudziestoletniego młodzieńca z moim doświadczeniem? To niezrozumiałe i przygnębiające. Znalazłem w końcu miejsce gdzie nie pogardzano moim wiekiem. Nędzna praca, z takową płacą co dwa tygodnie.

Przyznam, że początki nie były łatwe. Ale od razu kupiłem używany samochód i dałem zadatek na dom. No i tak póżniej zmieniłem pracę i stopniowo zacząłem włączać się w życie polonijne. Doprowadziło to nie tylko do członkowstwa , ale i do licznych funkcji w zarządach niektórych z nich. Świadectwem tego są poświadczenia pisemne i odznaczenia, medale itp. , m.in. Polonia Restituta. Podróżowałem nieco w kraju i zagranicą. Zwiedziłem kraje Europy i Azji.

TĘTNO POLSKIEGO ŻYCIA I JEGO LIDERZY...

Wracając do polskiego towarzystwa „herbacianego” w International Club w Oakland. Z tego powstało póżniej Koło Kombatantów, Koło AK, Klub Inżynierów i inne (nothing to brag about it). Tu spotkaliśmy, między innymi państwa Szykierów. Bronisław (podchorąży z obozu w Ostaszkowie, nie trafił jednak do Lasu Katyńskiego, sowieci uznali, że podchorąży nie jest stopniem oficerskim), który w póżniejszych czasach był współzałożycielem, wraz z księdzem, ośrodka dzisiaj znanego East Bay Polish- American Association w Martinez.

A skoro już o tym mowa, pan Zdzisław Zakrzewski (lwowiak, były lotnik dywizjonu 304) założył prosperujacy do dziś bank polski w San Francisco, także w póżniejszych czasach był prezesem Kongresu Poloni-Amerykańskiej, patriota o orientacji narodowej.

Pan Zakrzewski, podobnie jak pan Ryszard Kołaczkowski i mój kolega z marynarki wojennej komandor Andrzej Guzowski podejowali udane wysiłki zorganizowania Polskiego Radia w San Francisco i Oakland (Bay Area), pomagali im następnie ludzie z post-solidarnościowej emigracji Zbigniew Stańczyk, Zdzisław Krowicki i Aleksander Karczewski i inni.

W okresie post-solidarnościowym działała też Funadcja AK ( Jacek Matysiak i inni) zorganizowana pod auspicjami Ryszarda Jacaka (Koło AK). Szersza grupa przez kilka lat wydawała patriotycznie osadzony dwutygodnik „Wiadomości” (Jacek Matysiak, Marek Piekarski, Jan Karandziej (prowadził też polską bibliotekę w Martinez), Zdzisław Krowicki, Robert Ozorowski, Marek J. Chodakiewicz, Marek Bielecki, Aleksander Karczewski i inni).

PROF. J.LERSKI, INŻ. W. WINKLER, T. BUTLER, K. CHCIUK...

I tu wspomnieć należy o wieloletnim prezesie Kongresu Polonii Amerykańskiej (założony w 1944 roku, przez Karola Rozmarka) i liderze tutejszej Polonii, prof. Jerzym Lerskim, lwowiaku, cichociemnym „Jurze” i sekretarzu premiera rządu londyńskiego (odmowy jałtańskiej) Tadeusza Arciszewskiego (następcy S. Mikołajczyka).

No, a któżby nie pamiętał inż. Wojciecha Winklera, bardzo czynnego w polityce naszego zgromadzenia i komitecie koordynacyjnym Narodów Uciśnionych Środkowej Europy. Pan Winkler który dał się poznać jako organizator i główny mówca na walnym zebraniu z udziałem gubernatora Kalifornii z okazji rocznicy Mikołaja Kopernika. Zebranie i kolacja miały miejsce w znanym hotelu San Francisco.

Znanym i poważanym członkiem Polonii był pan Tadeusz Butler, założyciel sobotniej polskiej szkółki. Muszę w tym miejscu wtrącić uwagę, że wspominam czasy przed przybyciem post-solidarnościowej imigracji. Staliśmy wówczas na tzw. gruncie niepodległościowym, świadomi, że komunizm w Polsce zagraża istnieniu polskości. To była myśl przewodnia wszelkiej naszej działalności.

Pani Krystyna Chciuk wszystkim była znana nie tylko w San Francisco. Niezmordowana działaczka społeczna na każdym szczeblu. Ona zaczęła grupę taneczną złożoną z dzieci sobotniej szkółki Butlera. Ta przekształciła się w słynnych „Łowiczan”. Pani Chciuk ciągle jest aktywna w swojej pracy dla Polski.

Pan Zins, polski Żyd i weteran, założyciel Bratniej Pomocy w San Francisco pomagał Polakom z emigracji post-solidarnościowej, sprowadzał też chore dzieci z Polski na leczenie (ciężkie przypadki) w szpitalach Bay Area.

PUŁKOWNIK ŚLIWIŃSKI, FRANK JASIŃSKI I INNI...

Pamiętam na jednym z większych zebrań pułkownik Stanisław Śliwiński zachęcał wszystkich do zapisywania się do różnych organizacji. A na polonijnych uroczystościach kto prowadził poloneza? On ze swoją córką, panią Haliną Butlerową. Z jego inicjatywy powstało Koło Stowarzyszenia Kombatantów Polskich.

Jednym z jego współtwórców był oficer inż. Zbigniew Lityński, współautor regulaminu stowarzyszenia. Kazia Porębskiego oczkiem w głowie została właśnie ta organizacja, której przewodniczył wiele lat.

Ale chyba nie dłużej, niż obecny Frank Jasiński (też po łagrach i przejściach armii gen.Wł. Andersa), który także nie szczędzi wysiłku dla Domu Polskiego, Ośrodka i jego kościoła. A któżby, ze starych mieszkańców nie znał pana Widaka? On zawsze utrzymywał Dom Polski w porządku. Cichy i pracowity. Jan Smelski z Oakland był przedstawicielem polskiej agencji ubezpieczeń.

Jeszcze muszę wspomnieć Państwa Wagnerów, płk. Witowskiego, pana Niera, Niecia i J.Otfinowskiego, R. Kołaczkowskiego ( z Radia Wolna Europa) – wszyscy ś.p., to Ci, których poznałem za pierwszym razem.

W San Francisco bardzo aktywna była również Polska Fundacja Kulturalna, pani Wandy Tomczykowskiej (miała ona jednak dobre stosunki z Warszawą), obecnie kierowana przez panią Carię Tomczykowską.

Jan Bisiński, samotnik, mój przyjaciel, który uczynił mnie wykonawcą jego testamentu, swoje znaczne oszczędności przekazał na polski ośrodek w Martinez ($60,000.00) i nie tylko tam. Jan był bardzo zdolnym rysownikiem, artystą. Przed bitwą pod Monte Cassino, przygotował gen. Wł. Andersowi sytuacyjne makiety przyszłego teatru walki.

Żyjący jeszcze Tadeusz Kośnikowski, był zawsze gotowy z wierszem na każdą patriotyczną okazję. Mój kolega inż. Ryszard Jacak, b.powstaniec warszawski, który przez lata prowadził koło AK, niestety już go nie ma.

BLIŻEJ DNIA DZISIEJSZEGO...

Pamięć moja nie jest niezawodna. Pominąłem na pewno wielu. A i będę dodawał wielu. W tej chwili – państwo Smoleniowie, pracujący ofiarnie i bez rozgłosu. On razem z p. Gabrielem Michtą budując (dosłownie) kościół, Pani dostarczała swego wypieku ciasto, na każdą uroczystość, niestety już odeszła. Jak to piszę, Władysław Smoleń (1 Dyw. Panc. gen. Stanisława Maczka), właśnie w polskim Ośrodku w Martinez obchodził swoje 103 urodziny! Ja mam dopiero 91 lat.

Wielu jednak odeszło ostatnimi laty ostatnio (styczeń 2012 rok) lwowiak od gen. Andersa, inż. Aleksander Majewski, wcześniej, też lwowiak, inż. Eugeniusz Kuroczko.

Starą emigrację żartobliwie przez niektórych określaną „sarkofagi”, uzupełniła nasza powojenna, zwana Niepodległościową, a tę z kolej wsparła „Post-solidarnościowa”. Nowa, która w umiejętny i prężny sposób prowadziła dzieło swoich poprzedniczek. Z satysfakcją obserwujemy wyniki.

Harcerze pani Chciuk stanowią pokażną prężna grupę ze swoimi już tradycjami, szkółka Butlera jest teraz szkołą co się zowie, im. Jana Pawła II, sprowadza artystów, urządza konkursy i imprezy, jest stałym rozpoznawalnym elementem polskiego krajobrazu w północnej Kalifornii.

Na czele naszego wydziału Kongresu Polonii Amerykańskiej stoi obecnie, patriotycznie nastawiony, pan Edmund Lewandowski z emigracji post-solidarnościowej.

Na uwagę zasługuje również działalność Polonii w San Jose, ich wspaniały ośrodek i duży, ładny polski Kościół. Powstają nowe ośrodki. My kombatanci spotykamy się w mundurach, obwieszeni medalami z pocztem sztandarowym podczas kolejnych rocznic w polskim ośrodku w Martinez, czy innych polskich miejscach, ale często też w topniejącym gronie na mszach i pogrzebach naszych druhów i przyjaciół. Powoli sami stajemy się „sarkofagami”...

REFLEKSJE KOŃCOWE...

Kampania Wrześniowa, internowanie na Litwie, Gułag w Związku Sowieckim, Armia Polska, Iran, Irak, Anglia ( 5 lat), Argentyna (5 lat), Peru (10 lat) i Kalifornia na resztę moich dni. 22 lata pracy, reszta to emerytura.

Tu w przybranej ojczyżnie, czynny byłem w pracy społecznej, w różnych okresach czasu: założycielowi sobotniej polskiej szkoły, panu Tadeuszowi Butlerowi pomagałem w początkowym okresie.

Byłem prezesem Weteranów, skarbnikiem Kongresu Polonii Amerykańskiej w Płn. Kalifornii, skarbnikiem Skarbu Narodowego, instytucji faktycznie utrzymującej finansowo Rząd Polski na Uchodzctwie w Londynie i członkiem Rady Narodowej oraz przedstawicielem Rządu na Uchodzctwie z siedzibą w Londynie, na Płn. Kalifornię.

Stara wiara odchodzi w świadomości, że nowej przyświecają te same ideały i że Polak gdziekolwiek by nie był, zawsze pozostanie Polakiem i będzie oddychał polskimi sprawami, które zawsze będą drogie jego polskiemu sercu. Od Polski nie można uciec, Polska jest naszym romansem na całe życie...

EPILOG

Opisałem moje dzieje w dużym skrócie, pomijając mniej istotne szczegóły. Jest rok 2012, żyję w ciągle najlepszym na świecie kraju, Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. Mam 91 lat i cieszę się dobrym zdrowiem, cierpię jedynie na oznaki starości.

Mam żonę, tę samą od ponad 60 lat (tak samo atrakcyjną i kochaną) i dwie otaczające nas troskliwą opieką córki, które są profesorami w koledżach. Jedyny 17 letni wnuk kończy High School i zamierza studiować archeologię, ale to może ulec zmianie.

Pamiętaj czytelnku, że „wszystko, jak woda przepływa”, a „czas leci, jak jaskółka na skrzydłach”. Bądż wierny sobie i jeśli jesteś Polakiem, bądż wierny POLSCE...

Zdzisław Józef Xiężopolski

(Zakończyliśmy publikację wspomnień Pana Zdzisława J. Xiężopolskiego, ale pozostaje jeszcze jeden odcinek Jego refleksji porównawczej na temat niektórych z poznanych krajów i kultur.)

Jacek K. Matysiak.

Brak głosów