Cz.VI: W Sowietach – Obóz Juchnowo i Indoktrynacja

Obrazek użytkownika Jacek K.M.
Historia

W okolicy San Francisco w Kalifornii, mieszka 90 letni weteran II wojny swiatowej. Po wielokrotnych prosbach Pan Zdzisław J. Xiężopolski dał się namówić do napisania wspomnień o swoich życiowych przejsciach i przygodach. Tam gdzie było to możliwe zachowalismy orginalny język Autora. Częsć VI, obejmuje wywiezienie internowanych żołnierzy z Litwy do Rosji Sowieckiej i próby ich indoktrynacji.

Transport internowanych do stacji Babinino k/Smoleńska

Do tych towarowych wagonów kazano nam wejsć po mniej więcej 40-tu. Były puste, więc siedlismy na podłodze. Zatrzasnięto drzwi i znależlismy się w ciemnosciach. Maleńkie okienka na rogach i pod dachem przepuszczały niewiele swiatła i nie można było widzieć otoczenia. Wyjechalismy bez sniadania, więc bylismy głodni i spragnieni. Niech się dzieje wola nieba. Było gorąco i duszno. Po jakims czasie, może po 10 albo 8 godzinach, pociąg stanął.

Po chwili z trzaskiem odryglowano i otworzono drzwi od zewnątrz i rozległ się krzyk naszych dobroczyńców: „wychadi! wychadi!” Wyskoczylismy by rozprostować nogi, a przede wszystkim załatwić potrzeby fizjologiczne. Postój przypuszczam zdarzył się też z woli nieba. Albo znajomosci natury ludzkiej organizatorów tego przedsięwzięcia. Jednostajny stuk kół po szynach działał kojąco. Ten i ów podłożywszy swój tobołek pod głowę i przykryty płaszczem spał albo tylko usiłował.

O jakiejs godzinie, póznym wieczorem, albo wczesną nocą, stuk stał się powolniejszy aż wreszcie ustał całkowicie. Obudzilismy się spiący. Co się stało? Gdzie jestesmy? Ciemnosć całkowita. Gdzies zaszczekał pies. A więc są i ludzie. Domyslam się, że stoimy na stacji kolejowej. Otworzą drzwi, czy nie? Spędzilismy tam całą noc.

O swicie zaczął się ruch i głosy komendy. Słychac łomot otwieranych drzwi. Otwierają i nasze i każą wychodzic. Istotnie – jestesmy przy stacji. Wzdłuż pociągu karabiny maszynowe i nasi przewodnicy z psami. Muszę przyznać, że ni przedtem, ni potem nasi opiekunowie nie okazywali przewagi ni okrucieństwa indywidualnie w rodzaju popychania, przeklinania, ni wrzasków. Zachowywali się jak ludzie cywilizowani, „To nie kulturno”.

Marsz do Babinina

Wkrótce drogą stanowczego rozkazu utworzyli kolumnę, i tą wyprowadzili na szeroką polną drogę. I tak szlismy, tracąc stopniowo szyk coraz bardziej kilka godzin bez odpoczynku. Słońce zaczęło prażyć zwiększając nasze pragnienie. Sprawniejsi pomagali isć słabszym, młodsi starszym. Zwalnialismy kroku mimo zachęty straży „chadi, chadi”. Kilku, na końcu kolumny zemdlało. Tych zbierano na wóz. Mijalismy ogromne pola ze snopkami zboża. Wreszcie dotarlismy do dużej zdawało się wyludnionej wsi.

Po jej przejsciu znalezlismy łąkę z przepływającą rzeką i tam dopiero zarządzono odpoczynek. Wielu z nas skorzystało z pozwolenia kąpieli w ożywiającej i czystej wodzie, reszta poprzestała na wzajemnym chlapaniu się i moczeniu nóg. Spodziewalismy się nieco wody do picia, ale rzeczną można było tylko wypłukać sobie usta. Odpoczynek nie trwał długo jak by można sobie życzyć i wyruszylismy dalej.

Okazało się, że bylismy dopiero w połowie drogi. Znużeni do granic całkowitego wyczerpania minęlismy pałacyk, w lepszych carskich czasach był zapewne miejscem zamieszkania dziedzica, a teraz miał rozpostartą nad wejsciem czerwoną płachtę z sierpem i młotem, bez wątpienia znak, że tu miesci się władza.

I władza to była. Weszlismy na teren z kilkoma ogromnemi budynkami, otoczonemi płotem z drutu kolczastego i wieżyczkami obserwacyjnemi co 100 metrów. Zupełnie jak obóz w Vilkaviskis podczas ostatnich dwóch dni naszego tam pobytu. Zamknęła się brama za ostatnim piechurem, nasi przewodnicy zostali po drugiej stronie i pozostalismy sami.

Około 3 tysiące ludzi, zmęczonych, spragnionych i głodnych, 30 km, jak niektórzy twierdzą, od stacji kolejowej Babinowo, w pobliżu Smoleńska do Juchnowa, miejsca przeznaczenia. Jak się póżniej zorientowalismy, nasz transport z Litwy szedł przez Kowno – Wilno – Małodeczno – Mińsk –Berezynę – Smoleńsk do Babinina. Był 16 lipca 1940 roku.

Obóz Juchnowo

Pierwszym rzucającym się w oczy obiektem była biało malowana kuchnia, przy niej niewielka grupa podobnych nam żołnierzy. Oni to, przybyli wczesniej, przygotowali piętrzące się na dwóch stołach porcje chleba i napełnione gotowaną wodą rozmieszczone po placu beczki. Następną czynnoscią po zaspokojeniu pragnienia i głodu była kąpiel, już nocą. Tubylcy (przybyli wczesniej) objęli komendę i skierowali nas grupami do łazni. Tam poinformowali, że trzeba się rozebrać, związać wszystko razem i zaniesć oprócz butów i skórzanych pasów do obok zbudowanej odwszalni.

Tam wieszało się swój węzełek nas długim piecem. Każdy z nas dostał kawałek mydła i ręcznik. Jak wyglądała łaznia? Parne pomieszczenie z kranami gorącej wody, którą napełniało się w drewniane wiaderko. Znawcy systemu chłostali się rózeczkami w celu – jakim? – bo ja wiem... Sposób staro-rosyjski lub skandynawski. Po kąpieli trzeba było zabrać swoje posiadłosci i przydzielony mu koc i udać się na spoczynek ze swoją grupą. Budynki miały piętrowe prycze.

Nastąpił okres organizacji i badania. Komendantem obozu był Kadiszew, zastępcą Lawrentiew, opiekunem naszej grupy był Wereszczagin.

A więc zbieralismy się razem mniej więcej jak na litewskim internowaniu i zajmowali przydzielone im miejsce w barakach. Było nieco zamieszania, ale my z Osowca i Lidy zdołalismy się trzymać razem. Nas skierowano do dużego budynku, który miał na każdym z dwóch pięter szeroki korytarz z pokojami po obóch stronach, wszystko to zapełnione pryczami. Zajęlismy górny korytarz, mając wachmistrzów i podoficerów poznanych jeszcze w Olicie w sąsiedztwie. Cały obóz podzielony był na sotnie, czyli setki, a te na dziesiatki, co ułatwiało wydawanie żywnosci.

Jakie to było wyżywienie? Jednym słowem – kiepskie. Rano 250 gr chleba na cały dzień i kubek kawy. Obiad składał się z szarego płynu zwanego górnolotnie i lokalnie zupą i dwóch łyżek kaszy. To samo na kolację. 3 razy dziennie jeden z dziesiątki, po kolei szedł do kuchni po wiktuały. Od czasu do czasu NKWD płaciło nam żołd. Znikomą sumę, za którą można było nabyć w sklepiku czynnym nieregularnie raz na miesiąc igłę lub nici, ołówek lub bibułę do papierosów, tzw. bumaszkę albo spiczki – zapałki. W rzadkich wypadkach podłego gatunku tytoń. Wtedy kupował kto mógł i wymieniał go u palaczy nałogowych na porcję chleba.

Porcja chleba stała się walutą obiegową. Spryciarz robił trepy za porcję chleba.
Pewnego dnia o zmroku oslepłęm i koledzy musieli doprowadzić mnie do baraku. Następnego dnia opowiedziałem o tym starszemu o wiele panu z innego baraku, którego zaznajomiłem podczas marszu z Bobina. No, to jestes jedyny – powiada. „To kurza slepota spowodowana brakiem witaminy A. Łatwo się tego pozbyć pomidorami. Zauważyłem, ze masz jeszcze zegarek, artykuł w tym kraju bardzo pożądany. Popros kogos z brygady roboczej, która pracując poza obozem pod kierownictwem cywilów Rosjan, aby ci go wymienił na puszkę pomidorów”. – No. Żal mi było się rozstać z zegarkiem, ale poprosiłem Antka, który z nudów postarał się o przydział do brygady, a zatem miał kontakt na zewnątrz, o tą przysługę. Dałem mu zegarek i za trzy dni przyniósł mi pomidory w puszce. W międzyczasie musiałem, jak kura, dążyć do baraku o zmroku. Byłem niewidomy. Widziałem tylko żarówkę jako żółtą plamę. – Teraz – powiedział znajomy – jedz po trzy łyżeczki dziennie. – Tak też zrobiłem. Dwa dni potem odzyskałem wzrok całkowicie. Resztę pomidorów ofiarowałem koledze z tą samą dolegliwoscią.

Próby indoktrynacji

Zajęć żadnych nie było, ale codziennie przychodziło kilku politruków na pogawędkę. Z początku ci, którzy znali język rosyjski zadawali im pytania o życiu w Sowieckim Sojuzie. Zawsze otrzymywali chwalebne, stereotypowe informacje. Pewnego dnia zjawił się młody, swieżo upieczony oficer. Ten odpowiadał nie na temat ustępami na pamięć wykutymi z podręcznika. Zainteresowanie politrukami zmniejszało, aż wreszcie nikt ich nie słuchał.

Wtedy w pogodne wieczory wyswietali filmy. A jakże, było kino, z ekranem, ławkami, etc. Dopóki filmy o republice ZSRR, ich muzyce, tańcach i zwyczjach, widownia zapełniała się. A kiedy zaczęli przychodzić propagandzisci NKWD ze swojemi bredniami o dobrodziejstwach komunizmu, zainteresowanie się zmniejszyło, a film Wandy Wasilewskiej wygwizdano i na następny seans nikt już nie przyszedł.

Władze obozu, czyli NKWD, urządziły tuż przy bramie, ale po naszej stronie w niewielkim budynku „Krasnyj Ugieł” czyli „Czerwony Kącik”, a po prostu swietlicę, oczywiscie w celu propagandowym. Zawierał on pisma i książki- znowy na temat już nadużyty. Poszedłem tam, żeby poszukać czegos, co by mi ułatwiło naukę języka, przynajmniej w czytaniu. Niekończącą się grę w karty uważałem za stratę czasu. Znalazłem alfabet łaciński (polski) z cyrylikiem obok. I w ten sposób mogłem odczytać i zrozumieć wyrazy i zdania.

A materiału drukowanego było dużo. Np. na placu apelowym znajdowała się oszklona gablotka, gdzie wywieszano dwie gazety: „Prawda” i „Izwiestia”. Pierwsza nie zawierała tego, czego możnaby się spodziewać jak my to rozumiemy, druga – żadnych interesujących informacji ze swiata. Wewnętrzną, o kołchozach, ile procent normy wyrobiły, o stachanowcach, czyli nasladowcach Stachanowa, górnika, który pracował na 400 procent (taki nigdy nie istniał, a był stworzony przez propagandę – dla ignorantów). Na tym nauczyłem się czytać, język rosyjski nie różni się tak bardzo od polskiego. Często można się domyslać niezrozumiałego.

Innym zródłem informacji tego rodzaju było radio z głosnikami na wysokich słupach. Te zostały unieważniane.

Eksperyment „czerwonego kącika” także się nie udał. Czasopisma które miały nas nawrócić, znikały znajdując lepsze zastosowanie w latrynie. W ciągu kilkumiesięcznego pobytu w obozie nauczyłem się rosyjskiego na tyle, że z książek kącika wypożyczyłem „Trzydziesci dziewięć stopni”. Nie bardzo pamiętam tresć, ale autorem powiesci był Anglik John Buchan i wydał ją po angielsku w Londynie w 1935 roku. Ja oczywiscie czytałem wtedy jej rosyjskie tłumaczenie i była to zwykła powiesć szpiegowska, bez wzmianki o Stalinie , czy socjalizmie. Dziwię się, że ją wtedy tam wydali, mimo wszystko... Wypożyczyłem i czytałem też cos z hrabiego Tołostoja, o tresci dzis wiele nie mogę powiedzieć, wszak mineło już 70 lat.

Potem zwinięto ten cały interes, bo i książki ginęły. Raz na miesiąc wykonywalismy pranie dla całej grupy, wykonywane przez kolegów drogą losowania. Jeden raz przypadła mi ta dwudniowa przyjemnosć: 150 par onuc, licząc moje które stworzyły krwawe bąble we wrzesniu ubiegłego roku i 150 zawszonych koszul. A tak, prócz wesz, gnębiły nas pluskwy, ukrywające się w szparach prycz.

Naszym wychowawcom nie udało się nas przekonać. Był wsród nas jeden komunista, w grupie zajmującej drugą połowę korytarza. Nic dziwnego, jego ojciec był agitatorem na polskiej Ukrainie. Nazywał się Litwińczuk. Będzie o nim wzmianka nieco póżniej.

20 kwietnia 1941roku przeszlismy lekarską komisję, tak jakby cos miało się zmienić. Istotnie, 6 czerwca opuszczalismy Juchniowo. Wywożono nas w kierunku Moskwy. Co będzie dalej?

Zdzisław J.Xiężopolski

(Już wkrótce cz.VII, obejmująca transport internowanych do Murmańska (półwysep Kola) i dalej, statkiem„Klara Zetkin”przez Morze Barentsa i morze Białe do Archangielska .)

Jacek K.M.

Brak głosów