Ch.XI., Ewakuacja z Rosji - Morze Kaspijskie, Iran i Irak

Obrazek użytkownika Jacek K.M.
Historia

 W okolicy San Francisco w Kalifornii, mieszka 90 letni weteran II wojny światowej. Po wielokrotnych prośbach Pan Zdzisław J. Xiężopolski dał się namówić do napisania wspomnień o swoich życiowych przejsciach i przygodach. Tam gdzie było to możliwe zachowalismy orginalny język Autora. W Części XI, przepłyniemy z Autorem Morze Kaspijskie, trafimy do szpitala w Teheranie i po podleczeniu, udamy się do II Korpusu do Bagdadu.

 

Trwało to zaledwie kilka dni, cały garnizon, częściami ładowano do pociągów. Jak podróżowaliśmy po opuszczeniu Uzbekistanu nie pamiętam, byłem półprzytomny. Wiem tylko, że pasażerskimi wagonami i to dość długo. Przypominam sobie tylko plażę nad Morzem Kaspijskim w Turkmenistanie i że nie miałem żadnych posiadłości, ni szczoteczki do zębów, ni ręcznika.

Dwa dni póżniej, po pustynnej podróży znależlismy się w Krasnowodsku nad Morzem Kaspijskim. Kranowodsk to drewniana, nędzna mieścina, gdzie nic nie było, kilka całkiem pustych sklepów. Acha, miałem ogromne pragnienie i nie było wody. Ostatkiem sił wybrałem się do miasta, które rozciągało się tuż przy plaży. Napotkałem kilka sklepów.

Miały szyldy, kilka osób z obsługi i wykwintny dorobek socjalistyczny – czyli tylko kurz na półkach. Znalazłem jednak jeden sklep z kilkoma butelkami wina. Nabyłem jedną i wróciłem na plażę, gdzie ktoś mi ją odkorkował. Wypiłem całą, jako że nie było wody, a pragnienie ogromne. Wypiłem wszystko jednym tchem i natychmiast zasnąłem. Czekalismy na dalsze zdarzenia.

PRZEZ MORZE DO IRANU

Następniego dnia przyszła na naszą grupę kolej. Załadowano nas na statek. Ja byłem tak osłabiony biegunką i malarią, że nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego co się dzieje. Obudziłem się, a przynajmniej to tylko pamiętam, na pokładzie statku, gdzie siedzieliśmy jeden przy drugim. Po całonocnej podróży statek przybył do Pahlawi w Iranie.

Nie miałem siły się podnieść więc, zniesiono mnie ze statku i skierowano mnie osłabionego długim postem (biegunką) i malarią niby to do szpitala, ale kierowca nie mógł go znależć, wobec czego zostawił mnie i kilku podobnych zdechlaków na plaży. Odjechał mówiąc „zaraz tu po was przyjadą”. Kłamał cham, bo nikt o naszym istnieniu nie wiedział. Nie czekając na naszą reakcję, nacisnął na pedał i tyleśmy go widzieli. Ni jego, ni innych, którzy mieli po nas przybyć. Czekamy, , a słońce praży, bo czego innego można się spodziewać? Z jednej strony woda, z drugiej piaszczysta wydma. No przecież po drugiej stronie musi coś być.

OCALENIE Z NIEBYTU

Wczołgałem się resztką sił na wydmę piaskową, skąd jak okiem sięgnąć ujrzałem ludzkie mrowisko. Wojsko. Chcę krzyczeć- ratunku!- ale głos nie wychodzi z zaschniętego gardła. Zsuwam się z wydmy, czołgam i po kilkudziesięciu krokach natężam wzrok i poznaję ludzi. Znalazłem się (o dziwo!) w mojej własnej kompanii.

Teraz i oni mnie widzą. Widząc moją niemoc podchodzą, aby mi pomóc. Chcę zameldować kapitanowi, jak tego regulamin wymaga, swoje przybycie. Ten ani okiem mrugnie, tak mu upał dokucza. Chłopcy sadowią mnie pod przykryciem, w cieniu i ofiarują wodę. Przyjmuję z wdzięcznością i odpoczywam. Wkrótce przywożą kocioł z obiadem. Nie mogę jeść. Zjawia się dwóch sanitariuszy i prowadzą mnie do obszernego namiotu do punktu zbiorowego zdechlaków objaśniając, że karetka zabierze mnie do szpitala. Zgadzam się na wszystko. W namiocie dostaję ataku malarii. Osłabiła mnie to jeszcze bardziej, proszę o wodę bez skutku.

PIJANY KIEROWCA I SZPITAL

Zajeżdża karetka, ale mnie prowadzą do autobusu razem z kikunastu innymi. Ławki ma twarde, drewniane, ulokowane wzdłuż wozu, co na wyboistej drodze jest bardzo niewygodne. Opuszczamy obozowisko, i tyle widziałem Pahlawi. Nasz kierowca jest pijany. Na przemian śpiewa, gwiżdże i coś opowiada swojemu pomocnikowi. Obserwuję to z niepokojem, bo droga jest wąska, górzysta i kręta. Po pewnym czasie kierowca (Irańczyk) milknie i zaczyna się kiwać. Pomocnik daje mu kułaka aby ten nie zasnął. Stajemy na chwilę, daje mu jakiś napój. Czyżby więcej alkoholu? Nie, to środek otrzeżwiający. Jedziemy dalej, mijając się z ciężarowkami.

Wieczorem docieramy do miasta i zatrzymujemy się pod dużym budynkiem. Kierowca całkiem już trzeżwy, ale zmęczony prowadzeniem po karkołomnej drodze wraz z pomocnikiem pomagają wysiąść chorym, a wielu naprawdę jestw złym stanie i prowadzą wewnątrz. Jest to hotel. Obejmuje nas personel i lokuje w pokojach, jedno- i dwu-osobowych. Moim współlokatorem jest młody człowiek, który podtrzymywał mnie na siedzeniu kiedy wydawało się, że spadam. Jest sprawniejszy ode mnie i idzie na kolację, na co ja nie mam najmniejszej ochoty.

SZPITAL W TEHERANIE

Wrócił z jakiemiś kąskami i mi je ofiaruje, a wobec odmowy przyjęcia, sam pałaszuje. O świcie po śniadaniu, ruszamy dalej. Już nic z tej drogi nie pamiętam. Budzę się w czystym łóżku, wypoczęty i czuję się niespodziewanie dobrze. Jestem w dużym namiocie z rzędem łóżek, a w nich ludzie. Pytam sąsiada, gdzie jesteśmy. Domyślam się, że to szpital,o którym tyle się mówiło. – Teheran – objaśnia. Przynieśli cię tutaj i dali jakiś zastrzyk. A więc tym się tłomaczy dobre samopoczucie! - Która to godzina? – zapytuję – Pora obiadowa – odpowiada.

Nagle czuję dreszcze. Oh, to znowu atak malarii. Ktoś wzywa pielęgniarkę. Zjawia się osoba w białym kitlu i coś mówi, ale nic nie rozumiem. Przykrywa moje łóżko delikatną siatką i odchodzi. Atak trwa, jak zawsze kilka minut. Odpoczywam, po czem spożywam przyniesiony obiad. Natychmiast z trudem podnoszę się i chwiejnym krokiem opuszczam namiot. Przecież ja jeszcze mam biegunkę! Znajduję ubikację tuż przy wejściu. Jest tam, czymś zajęty jegomość w mundurze i turbanie (potem dowiaduję się, że to Hindus należący do sekty, której religia zabrania noszenia broni, więc Anglicy używają ich do funkcji pomocniczych.)

KSIĄŻĘ MIRSKI

Po południu przychodzi ta sama pielęgniarka z doktorem. Zadają mi jakieś pytania, a ja robię głupią minę, nic nie rozumiem. Wzywają pana w cywilnym ubraniu, którego zauważyłem siedzącego przy łóżku. – Jesteśmy w angielskim szpitalu wojskowym, a ja jestem tu przypadkowo tłomaczem. I zwraca się do doktora. Coś tam rozmawiają – Pytanie: Jak długo ma pan malarię? - Tydzień – odpowiadam i korzystając z obecności doktora dodaję – i mam biegunkę. – Jak długo? - Trzy miesiące. Doktór podniósł brwi, ale nic nie powiedział. Odeszli. – Jak pan dożył z tą biegunką do tej pory? - Ano, wola Boża – odpowiedziałem.

Poddali mnie kuracji. Jakieś ogromne, żółte pastylki (chinina), dożylna ciecz z zawieszonej torebki (prawdopodobnie sukroza czy coś takiego) i jeszcze coś. Trzymali mnie tam kilka dni. Dowiedziałem się, że tłomaczem był książę Mirski. Pierwszy raz o nim słyszę. A co on, ten książę, tu robił? Ano także chorował. Był w Rosji też.

SŁONECZKO, CZYLI PESTKA ZOSIA

Przeniesiono mnie do innego namiotu. Już nie dostawałem lekarstwa, ustały makabryczne dreszcze, znikła biegunka, wrócił apetyt.

Raz dziennie wpadało, jak promyk spoza chmur, dziewczę w mundurze, którego dolną część stanowiły krótkie spodenki i żartobliwie zalotna, tańcząc wokoło rozdawała gazetkę. I dziwna rzecz, teraz, pisząc te słowa, słyszę jej szczebiot radosny. Na imię miała Zosia i była polską pestką (pomocnicza służba kobiet.) Nie wiem jak długo pozostałem w tym namiocie. Poruszałem się swobodniej i czułem znakomicie, zdolny do służby, wobec czego przeszedłem do – nazwę to – poczekalnią na wyjazd. Ten nastąpił kilka miesięcy póżniej.

DO BAGDADU W IRAKU

Jak już wspomniałem w szpitalu poznałem księcia Mirskiego i po trzech tygodniach wyprawiono mnie, podleczonego, ale jeszcze słabego ciężarówką do Khana w Iraku, gdzie było nasze, angielskie i hinduskie wojsko. Było to interesujące przeżycie i pamiętam każdy szczegół, ale wierny obietnicy, nie będę nadużywał cierpliwości czytelnika. Można to znalezć w mojej biografii wydanej przez córki. Pominę opis pustynnego obozowiska.

Dalej jechaliśmy w konwoju amerykańską ciężarówką Studebaker, nie potrafię powiedzieć ile przystanków było – aż do Bagdadu w Iraku. Pożegnaliśmy się z irańskimi kierowcami – i czekali co dalej.

Zebrała się pokażna grupa, chyba kilkuset żołnierzy. Należycie sformowani przemaszerowalśmy na drugi koniec miasta. Eufrates, Tygrys, etc. Miasto miało europejski wygląd. Dorożki, przechodnie schludnie ubrani – tylko te minarety i olbrzymia niebieska kopuła świątyni zewsząd widoczna. Trzymaliśmy równy krok, ale ludzie na ulicy nie okazywali nam specjalnego zainteresowania. Tak osiągnęliśmy kraniec miasta, gdzie czekał na nas transport w dalszą drogę. Dokąd – było zawsze wielką tajemnicą.

I tym razem nie potrafię określić jak długo jechaliśmy. Chyba nic ciekawego się nie zdażyło, bo był bym pamiętał.

Zdzisław Józef Xsiężopolski

(W następnej części wspomnień Autor opowiada o żołnierskich przygodach na irackiej pustyni i o zgłoszeniu się do służby w Marynarce Wojennej).

Jacek K.M.

Brak głosów