Master 1 -10

Obrazek użytkownika Leszek Smyrski
Idee

Wklejam utraconą treść. Zapraszam.

Odcinki 1-10

 

Drzewo nad głową miało lekko złotawe liście, mimo że jeszcze zielone. Był koniec lata, połowa września.  Marek stał z rękami na wysokości mostka. Ramiona tworzyły koło, palce prawie się stykały. Stał tak już ponad godzinę, cienie czubków jodeł przesunęły się w lewo o kilka metrów. Marek rozłożył lekko ręce a potem zbliżył do siebie. Energia skupiła się w wyraźną kulę i naprężyła. Czuł siłę i moc i ten dotyk szybko wszedł do głowy próbując wywołać euforię. Marek był doskonale wytrenowany i umiał rozproszyć to uczucie. Energia rozpływała się po całym ciele.
Zrobił formę Chen z płynnymi ruchami zamieniającymi się w mocne ciosy. Lubił ten styl, chociaż Yang był mu bliższy, ćwiczył już prawie 20 lat. Energia płynęła a słońce powoli zachodziło. Kiedy było tuż nad czubkami drzew skończył ostatnią formę z mieczem, starł resztki energii i wykąpał się w zimnym strumyku. Wytarł się ręcznikiem i położył na kocu. Dzień był gorący, ale wieczór robił się coraz chłodniejszy. Kiedy zaczął odczuwać ostry chłód wszedł do namiotu i ubrał ciemną bluzę z kapturem i dżinsowe spodnie.  Było jeszcze jasno gdy zapalił małe ognisko na którym ugotował wodę, zalał filiżankę zielonej herbaty i wypił ją gorącą ostrożnymi łykami. Przekroczył sześćdziesiątkę jakiś czas temu, tak przynajmniej wynikało z upływu czasu. Twarz miał pomarszczoną, zęby częściowo dorabiane, słuch już nieco stępiony, zapalenie zatok, bóle w kolanach i w zasadzie we wszystkich stawach. Ale kondycję fizyczną i umysłową bardzo dobrą. Maraton przebiegał zwykle zaraz za pierwszą dziesiątką, jednak nigdy nie forsował organizmu na wygraną. Przepływał basen w średnim czasie, robił naraz pięćdziesiąt pompek, brzuch miał płaski dzięki ćwiczeniom. Nikt na ulicy nie wziąłby go za supermena. Kiedyś ważył prawie sto kilo, ale musiał schudnąć bo stawy mocno protestowały.
Zrobiło się ciemno, żar ogniska dogasał. Nie wiedział która jest godzina, telefon wyłączony spoczywał na dnie plecaka. Po gwiazdach widział jednak że jest około północy.
Postać pojawiła się jakby znikąd. Nie padło żadne słowo, Marek usłyszał w głowie.
Jesteś zdecydowany?
Skinął głową i wtedy wypełniły ją dokładne informacje.
Nie wolno ci się zawahać, my dotrzymujemy słowa, dostaniesz czego pragniesz.
Wiem, nie zawaham się.
Postać zniknęła, przez chwilę tylko czuć było ostry swąd jakby siarki albo fosforu. Marek zalał resztę tlących się węgli i poszedł spać.


Karpacki BIOS to surowe, strome góry pokryte lasem. Obok miejscowości Chmielów na Ukrainie a Valea Viseului w Rumunii 15 km na wschód po stronie ukraińskiej jest duża góra, po rumuńskiej nizina. Pod zboczem góry przebiega droga i tuż za nią ukraińsko-rumuńska granica. Przez grań szło czterech Ukraińców. Szli w nocy, dźwigając ciężki ładunek. Poruszali się ostrożnie, nie wydając dźwięku, wiedzieli, że w tej okolicy częste są patrole. Wprawdzie ten, kto powinien, został opłacony, ale zawsze trzeba było być przygotowanym na najgorszy możliwy scenariusz. kiedy doszli do końca grani, tam, gdzie stopniowo, dwoma oddzielnymi ścieżkami schodziła w dół, zatrzymali się. Pod spodem przebiega droga tuż za nią ukraińsko-rumuńska granica. Każdy miał na plecach składany szybowiec, który mógł zabrać 20 kilo ładunku. Każdy z mężczyzn niósł też około17 kg. heroiny. Wiatr wiał z północnego wschodu Rozstawili sprzęt i czekali. Po kilkudziesięciu minutach jeden z mężczyzn odebrał telefon, powiedział coś po ukraińsku. Wszyscy zaczęli wpatrywać się w rumuńską stronę, po jakimś czasie zabłysło nikłe światełko na polanie. Ukraińcy ustawili wyrzutnię i wysłali miniszybowce. 68 kg ładunków poleciało na ukraińską stronę. Po drugiej stronie granicy pięciu mężczyzn w skórzanych kombinezonach czekało na odbiór pakunków, które powoli, na spadochronach, opuszczały się, mrugając nikłym światełkiem i nadając bardzo słabe sygnały dźwiękowe. Gdy przyjęli wszystkie ładunki, zwinęli szybowce, zatarli ślady i pospiesznie udali się na południe. Po 6 km dotarli do swoich motocykli, wsiedli i odjechali polnymi dróżkami w stronę miejscowości Dacii Liberii. Zostali na noc w domku poza wioską.


Schodki podjechały pod kapsułę, Marek wszedł do kabiny. Ułożył się wygodnie w fotelu, włączył pulpit i ekrany. Żółty sygnał zgasł, zapalił się zielony. Potężny dysk majestatycznie wzbijał się w górę, silniki śmigieł obracały się powoli. Szczęśliwej drogi – padło z głośników, dzięki – odpowiedział. Na wysokości 500 m wirniki rozkręciły ciąg i zaczęły rozpędzać stutysięcznik. Marek uśmiechnął się, gdy przypomniał sobie minę gościa, Który w towarzystwie kilku dziewczyn mówił, że jego auto osiąga setkę w sześć sekund. Dziewczyny piszczały podniecająco i szczebiotały, a on z poczciwą miną pogratulował prędkości i poskarżył się, że jego pojazd osiąga setkę w ciągu prawie pół godziny. Uśmiech rozmówcy zmienił się najpierw w politowanie, potem w zdumienie a w końcu zaczął robić się coraz mniejszy. Dziewczyny nagle straciły zainteresowanie jego samochodem i zaczęły wpatrywać się w Marka, przed chwilą jeszcze nieważnego. Były ładne i zainteresowane nim, ale w kontaktach z tymi pięknymi istotami nigdy nie używał gadżetów do wzmacniania pozycji, była zainteresowana nim albo nie, tutaj liczył się balon, więc przeprosił i poszedł do ubikacji. Kiedy wrócił, dziewczęta znów wielbiły typka od ferrari, skorzystał z chwili, pożegnał się i poszedł.
Statek płynął już kilkaset metrów nad ziemią, na ekranie widział korytarz dla siebie, samoloty omijały ten fragment przestrzeni, mógł więc spokojnie poczytać. Wziął sobie Tołstoja po rosyjsku, ale po piętnastu minutach odłożył, ten alfabet wymagał sporego wysiłku pamięci. Fonetycznie pamiętał rosyjski bardzo dobrze, transkrypcja była słabym punktem. Do Irkucka miał 6500 kilometrów, czyli dobrze ponad 35 godzin lotu. Balon omijał tereny zabudowane, bo wybuch wodoru, którym był napełniony, byłby równy wybuchowi małej bomby atomowej. Był jednak zabezpieczony warstwą helu i warstwą azotu. Baterie fotowoltaiczne tworzyły sieć, niwelującą napięcie elektrostatyczne a wysokość przelotu wykluczała zderzenia z ptakami. Gdyby jednak coś się stało, jego kapsuła odrywała się i uciekała w bok z prędkością prawie tysiąc kilometrów na godzinę i lądowała na spadochronie kilka kilometrów dalej. Nigdy nie było to potrzebne, jedyny wybuch miał miejsce na początku lat dwudziestych i w dużo mniejszym balonie. Wtedy oczywiście zawinił czynnik zewnętrzny. Snajper przedziurawił powłoki pociskami zapalającymi. Od tamtego czasu procedury bezpieczeństwa wzmocniono, lądowiska były na odludnych obszarach. Zamontowano setki czujników. Stacje naziemne rozmieszczono co 10 kilometrów. Wprowadzono procedury rekrutacji dla personelu obsługi. Nie było mowy o niedociągnięciach. Autopilot prowadził, Marek zdrzemnął się chwilę. Przed Kijowem podleciał do niego mniejszy balon, połączyły się i wymieniły część ładunku. Równowaga była zachowana, więc wysokość została utrzymana. Marek na zmianę drzemał, budził się, trochę się gimnastykował, bo za fotelem miał kilka metrów kwadratowych na rozciągnięcie kości. Była też mała toaleta z kranem, lodówka i mikrofalowa kuchenka. Przeładunki miał jeszcze w Wołgogradzie, Orenburgu, Karagandzie. W ich trakcie zwalniał do 100 kilometrów na godzinę, a potem znowu przyspieszał. Późnym popołudniem następnego dnia dotarł w okolice Irkucka.

Myślał wtedy o wzniosłych rzeczach. Teraz nie miał czasu, bo musiał tu wylądować. Na dole już czekały mniejsze balony, jeden miał lecieć do Mongolii, drugi na północ.
Musiał mocno się skoncentrować, komputery prowadziły procedury, ale to on podejmował kluczowe decyzje. Z wysokości 300 metrów opuszczał się w dół. Już dużo wcześniej wylączył ogrzewanie gazów, więc balon traci wyporność. Zaczęły pracować pompy, które zbierały wodór z wewnętrznej powłoki i tłoczyły w butlach pod ciśnieniem. Na końcu wirniki zaczęły mocny ciąg w dół. Ziemia przybliżała się coraz szybciej. Laserowe czujniki kierowały cumowaniem. Wysokie słupy tworzyły lekki owal, taki jak kształt wszystkich stutysięczników NEOSu. Dokoła rozmieszczone były stanowiska pięćdziesięciotysięczników i dwudziestotysięczników.  Drobnica od dziesięciotysięczników w dół miała bazę kilka kilometrów dalej.
Marek miał teraz czas. Poszedł do dużej hali z salą gimnastyczną. Przebrał się w dresy, rozgrzał się i zaczął robić formy. Po pól godzinie wszedł Chen. Marek skończył formę i poszedł powitać przyjaciela. Chen przyleciał z bazy pod Fujin, z powrotem poleci dalej, do Chabarowska i Sapporo.
Po kilku formach przeszli do Sali kendo. Wzięli drewniane, treningowe miecze i zaimprowizowali walkę. Po kilkunastu minutach odłożyli miecze. Marek wyjął katanę z Kioto, wykonaną pod koniec XX wieku i ciął wzdłuż bambusowy klocek o grubości uda dorosłego mężczyzny, cięcie wyszło prosto.
Kilka minut ćwiczył podejście do słomianej kukły i cięcie, Chen patrzył w milczeniu. Na koniec Marek odłożył katanę, obaj poszli do łazienki, przebrali się i poszli na kolację.
W restauracji było pustawo, większość ludzi zajęta była rozładunkiem. Zamówili barszcz i kaczkę po pekińsku z ryżem. Siedzieli nad czarkami herbaty, rozmawiali o technicznych problemach. Chen zauważył że Marek jest zamyślony. Patrzyli sobie w oczy, znali się od dawna.
Kiedy ostatnio katana zabiła człowieka?
Chen spochmurniał i odrzekł – kilkanaście lat temu w jakiejś bójce, od tamtego czasu nikt nie słyszał o niczym podobnym. Chcesz kogoś zabić?
Marek nic nie odpowiedział. Nagle pomiędzy nimi wyrósł mur.
Pamiętaj że zawsze zapłacisz za wszystko co zrobisz. Jesteśmy przyjaciółmi, ale wyznajemy wspólne wartości. Wiesz że przechodząc na drugą stronę, odchodzisz od nas.
Marek skinął głową. Wstali od stolika i wyszli z restauracji. Przeładunek prawie się kończył. Marek szedł do balonu Chena, Chen do Markowego. Podali sobie ręce i rozeszli się bez słowa.
Marika nie wróciła z zajęć. Bianka Dimitru zadzwoniła do męża, był jeszcze w pracy. Andrei pracował w ekipie budowlanej, remontowali hotel w centrum Baia Mare. Było po 19:00, Marika we wtorki miała zajęcia baletowe do 18:00. Jej telefon milczał, ale to nie było nic nadzwyczajnego, czasami padała jej bateria a nie miała jak podładować. Była najpiękniejsza w klasie a nawet chyba w całym miasteczku. Bianka podświadomie zawsze się o nią bała. Czasami budziła się w nocy w przeczuciu czającego się zła, wstawała wtedy i szła do pokoju córki, uspakajała się widząc ją śpiącą. Chciała żeby dziewczyna robiła w życiu coś lepszego niż sprzątanie biur. Sama nie zrobiła matury, bo ciąża przerwała naukę, ale nie żałowała. Żyła prostym, spokojnym życiem, dziękowała Bogu za wszystko. Miała kochającego męża i ona go kochała. Jeździli czasami w trójkę na wakacje, nad morze. Kilka lat wcześniej Andrei wdał się w złe towarzystwo, często wracał późno pijany, opowiadał o jakichś interesach, które dadzą mu dużo pieniędzy. Kiedyś jeden z tych koleżków przyszedł go odwiedzić. Nie chciał herbaty tylko piwo, przeklinał, patrzył na Marikę tak, że Bianka stała się bardzo szorstka. Po wyjściu gościa odbyli bardzo poważną rozmowę. Andrei wspomniał coś o przemycie. Bianka postawiła sprawę ostro. Zmienia pracę i zrywa z tymi znajomymi. Miotał się, przeklinał, prosił. Nie ustąpiła. Kilka miesięcy temu zmienił pracę na lepiej płatną, ekipa była zdyscyplinowana i robili projekty znanego biura architektów. Odłożyli sporą sumę na tegoroczne wakacje. Wszystko było dobrze. Tylko ten niepokój na dnie duszy, nikomu się nie przyznała, ale coś mrocznego i złego snuło się w okolicy.

Gi wracał z Los Angeles samolotem firmy Global Amber Service. Czterosilnikowy odrzutowiec wiózł jego kochanki, ochronę i dwóch wtajemniczonych 7 stopnia. Przedstawili się jako Tom i Gerard, mogły to być ich prawdziwe imiona, ale nie musiały. Bob wysłał ich żeby koordynowali przygotowania do uroczystości, to miała być gala dla całej elity wtajemniczonych, sam Wielki On wydał dyspozycje. Gi zdobył uznanie, miał zawsze piękne dziewczynki i chłopców, znakomite tancerki, najlepszą ochronę. Wystrój Sali obrzędowej przyćmiewał Luwr. Mistrzami ceremonii byli najlepsi w swoich kategoriach zabójcy, mistrzowie sztuk walki, czasami słynni aktorzy. Gi domyślał się że „Wielki On” to prawdopodobnie sam Lucyfer, jednak idąc za przykładem tego, któremu kiedyś służył, zabraniał używać swojego imienia. Pochlebiało mu, że sam władca ciemności upodobał sobie jego rezydencję, nie przeszkadzało jednak chłodno skalkulować kosztów z marżą, będzie kilkadziesiąt milionów, ale jak chłopaki od Boba się rozpędzą, może dojdą do setki. To wielka uroczystość, nie należy być małostkowym. Jego dziewczęta polewały Tomowi i Gerardowi drinki, pozwalały się obmacywać, siadały na kolanach. Gi szeroko się uśmiechnął, niemal siedemset osób, elita wtajemniczonych najwyższych stopni. Po udanym wieczorze on sam wejdzie na ósmy poziom a na konto wpłynie dużo pieniędzy. Żadne Kajmany, żadne raje podatkowe, to sposoby dla bieda-biznesmenów. Fundacje charytatywne są dużo bezpieczniejsze i legalnie zwolnione od podatków a ciągle generują doskonałe przychody. Bob obiecał reklamy jego projektów pomocy dla domów dziecka i dla placówek adopcyjnych. Będą symboliczne opłaty w ramach społecznej odpowiedzialności biznesu. Dochody z fundacji niedługo przekroczą te z narkotyków i prostytutek. Gi zaczął szacunkowo podliczać, ale dał sobie spokój. Od tego miał swoją księgowość. Dyrektor jego biura księgowego aplikował do siódmego poziomu, tam było już kilku ważnych adwokatów z najlepszych kancelarii, jego bardzo dobrzy przyjaciele. Kiedy trzeba było przerzucić transport dziewcząt i chłopców do Ameryki, załatwili wszystkie dokumenty w dwa dni. Cała operacja przebiegła bez żadnych problemów. Wprawdzie jedna z dziewczyn próbowała uciec, ale leży teraz na dnie Atlantyku. Cały transport oglądał egzekucję, takie widoki zniechęcają do głupich pomysłów.
Pieniądze cisnęły się na jego konto ze wszystkich stron, koszty były coraz mniejsze. Dawno już odkryto zasadę, że dziesięć tysięcy dla dobrego urzędnika oszczędza sto tysięcy dla państwa, to taka dodatkowa forma optymalizacji podatkowej. Nikt tego nigdzie nie uczy, ale i tak wszyscy to stosują.
Trzeba jednak przestrzegać ważnej reguły. Osobisty majątek nie może przekraczać kilku milionów, nie wolno znaleźć się na pierwszej stronie gazety (od trzeciej już można), nie wolno mieć sprecyzowanych poglądów politycznych, nie wolno ostro krytykować czegokolwiek, Nie wolno walczyć między sobą, nie wolno systematycznie nadużywać alkoholu, żadnych narkotyków poza rytuałami. Złamiesz którąś z tych zasad, wypadasz z gry. Jeśli masz szczęście przechodzisz na dziesiąty poziom, pozornie wyższy, ale jesteś już emerytem. Jeśli nie masz szczęścia, umierasz.
W kolejce na twoje miejsce czeka dziesięć innych osób. Na siódmym poziomie jest sześciuset wtajemniczonych. Na ósmym poziomie jest ich sześćdziesięciu. Na dziewiątym poziomie jest sześciu wtajemniczonych i mają tylko jednego Pana, któremu wiernie służą.
Ósmy poziom to ci, którzy naprawdę rządzą światem. Cała reszta to fałszywki do odwracania uwagi nadmiernie dociekliwych. Gi sam czasami mówił różnym ludziom że coś tam się nie udało bo przeszkadzali masoni albo iluminaci. Swoją drogą kilkudziesięciu wtajemniczonych było jednocześnie w tych organizacjach. Tamci instynktownie do nich lgnęli wyczuwając prawdziwą siłę, dlatego łatwo było nimi kierować. Bardzo pożyteczni byli sataniści. Przewrócili kilka krzyży na cmentarzu albo rozpruli kota i prasa z telewizją miały temat na tydzień. Tom podniecał się coraz bardziej, dziewczęta dbały by był zadowolony. Gi skinął na Jennifer, prześliczną latynoskę, ta złapała dobrze wstawionego Toma za krawat i zaciągnęła do kabiny zamykając drzwi.
Marek wszedł do kabiny, z której wysiadł Chen i rozsiadł się w fotelu. Położył ręce na drążkach, mimo że było jeszcze trochę czasu. Przeładunek się skończył, ale wymieniano butle i odbierano nadmiar wodoru. Ogniwa fotowoltaiczne na górnej powierzchni wytwarzały tyle energii, że transport towarów generowałby ujemne koszty, gdyby nie kredyty i gdyby cała wytworzona energia była zagospodarowana. Wprawdzie energia napędzała śmigła, ogrzewała gaz i szła na elektrolizę wody, ale i tak było jej wiele więcej niż potrzeba. Eksperymentatorzy w instytucie ciągle pracowali nad superkondensatorami, lepszymi butlami na wodór, większymi płachtami grafenu, siatkami odgromowymi, sprężaniem i skraplaniem gazów, nad doskonalszymi śmigłami, turbinami, pompami, sprężarkami i wszystkim co pomoże wykorzystać nadmiar energii. Za to prace nad polepszeniem sprawności perowskitowych ogniw prawie zamarły, na razie nie było na nie zapotrzebowania.
Z zamyślenia wyrwał go głos z głośnika. Marek, wszystko gotowe, możesz ruszać.
Potwierdził gotowość, włączył śmigła, które zaczęły się coraz szybciej obracać.
Do Chena przesłał suchy raport, że kontynuuje jego lot, Chen potwierdził i zaraportował kontynuację lotu Marka. Końcowe see you later było formalne. Mur pomiędzy nimi był już ogromny. Cumy puściły. Balon Marca uniósł się w górę i zaczął coraz szybciej płynąć na zachód. Otworzył schowek przy fotelu, Chen zostawił książkę. Marek spojrzał na okładkę i przeczytał „Faust”.


Chen doleciał do Chin, do bazy Fujin. Miał lecieć do Japonii, ale zmienił zamiar i poleciał na zachód w ślad za Markiem. Miał 36 godzin opóźnienia wiec starał się lecieć z maksymalną dopuszczalną prędkością. Był spokojny, ale martwił się o przyjaciela. Gdyby była zima albo lato, mógłby szybciej, jesień to czas wędrówki ptaków. Narzędzia obserwacyjne zabezpieczają do 10 kilometrów przed kluczem gęsi lub 20 przed kluczem żurawi. Wtedy standardowa procedura polegała na zwiększeniu lub zmniejszeniu wysokości.
Mógł wprawdzie zadzwonić, ale intuicja podpowiadała mu, że lepiej będzie spotkać się bezpośrednio. Wszedł na aplikację z mapą balonów. Widział ze Marek dotarł blisko Ukrainy. Zamyślił się. Znali się od dawna. Ćwiczyli w Kioto u mistrza kendo Tamoyoshi Yamanaka i w małym klasztorze górskim w prowincji Henan 20 kilometrów od legendarnego klasztoru. Biegali po górskich zboczach, rozciągali mięśnie na bambusowych matach. Ćwiczyli kung fu i tai chi. Popołudniami studiowali filozofię, poezję, kaligrafię oraz sztukę parzenia herbaty. Marek był wychowany w tradycji katolickiej, jego filozofia różniła się od wschodniej, z tego powodu dyskutowali często do późna, czasami się kłócili. Potem ich ścieżki się rozeszły, ale co pewien czas się spotykali. Chen zawsze cenił w Marku bezwzględną uczciwość, doszukiwanie się zła w sobie samym i silne pragnienie doskonalenia. Ostatnia rozmowa bardzo go wzburzyła, ale kiedy miał czas spokojnie ją przemyśleć, stwierdził, że musiało zajść coś niezwykłego. Byli przyjaciółmi więc powinni sobie pomagać.

Samolot wylądował w Brukseli, limuzyny zabrały pasażerów do miasta, dotarli do rezydencji. Gi polecił Jennifer zabrać Toma do pokoju. Sam z Gerardem poszedł pokazać zaplecze. Ze względów bezpieczeństwa większość dzieci do obsługi wtajemniczonych miała zostać dostarczona przed samą uroczystością. Wysłannik Boba chciał zobaczyć wstępnie organizację uroczystości i rozkład budynków. Gi pokazał mu rozkład. Od głównej ulicy budynek prezentował się okazale choć bez przepychu. Hol wejściowy był też w miarę skromny, wielki, ze ścianami luster, w których goście mogli poprawiać wygląd. Po obu stronach toalety. W holu swobodnie mieściło się kilkadziesiąt osób. W końcu rozchodziły się schody, które prowadziły do biur. Na przeciwległej do wejścia ścianie znajdowały się drzwi, które zwykle były zamknięte. Dla kogoś nieznającego rozkładu pomieszczeń drzwi mogły wyglądać jak atrapa, zwłaszcza że nie miały widocznych klamek. Dla postronnych obserwatorów budynek wyglądał jak zwykła mieszkalna kamienica z biurowymi pomieszczeniami. Kiedy jednak Gi wprowadził Gerarda do pomieszczenia gospodarczego i otworzyli sekretne drzwi, Gerard oniemiał z zachwytu. Komnata, która tak naprawdę była tylko prawdziwym holem miała pięćdziesiąt metrów szerokości i dwieście długości. Ściany pokryte malowidłami, rzeźby na postumentach, ławeczki i wygodne fotele. Sufit na wysokości ośmiu metrów również zawierał freski, zwieszały się z niego kryształowe wielkie żyrandole.Tematyką malowideł były sceny batalistyczne, erotyczne i rytualne. Głównym motywem największego malowidła była scena zabijania chłopca na ołtarzu. Mógł to być wprawdzie Mojżesz i Izaak, ale nigdzie nie było anioła ani baranka.

Bianka umówiła się z Andrei przy posterunku policji, jej narastający od dawna niepokój przeobraził się w dziwną pewność, że stało się coś bardzo złego. Szła szybko i chwilami szloch wyrywał się z jej gardła. Pamiętała, jak rano Marika wychodziła z domu, ślicznie wyglądała w niebieskiej sukience i rozpuszczonych włosach. Była po matczynemu dumna z córeczki. Teraz szła pieszo, zamiast podjechać autobusem, ale rozpierała ją taka rozpacz i taki smutek, że wolała się przejść.
Pod posterunkiem Andrei już na nią czekał, stało z nim dwóch mężczyzn w roboczych ubraniach, przy chodniku stał zaparkowany van. Przywieźli jej męża i czekali z poważnymi minami. Ten widok napełnił Biankę niespodziewaną i irracjonalną otuchą.
Weszli na posterunek, zgłosili sprawę zaginięcia i czekali na oficera. Po piętnastu minutach zostali poproszeni do pokoju, koledzy Andrei powiedzieli, że zaczekają w samochodzie i odwiozą ich do domu.


Pierre Malerois był odważny. Prowadził niszowy portal śledczy. Pisał o łapówkach, przyznawaniu dotacji, naruszaniu norm jakości żywności. Powoli dochodził do spraw kryminalnych. Przyzwyczaił się do hejtu. Sprawa, którą podjął ostatnio, zaczynała go przerażać. Do Brukseli przyjechał z Polski Czeczen. Jego 13-letnia córka zaginęła, policja nie znalazła żadnych śladów mimo zastosowania "child alert". Policjanci zrobili, co mogli, przejrzano tysiące godzin monitoringu. Ostatnie nagranie pokazywało, że dziewczynka wchodziła do parku. Niestety, przy tym parku działała tylko jedna kamera. Dwie inne były zepsute. Ślad się urwał. Policjanci byli w kontakcie z rodzicami dziewczynki, ale telefon został wyłączony. Kiedy policyjny informatyk wszedł na konto dziewczynki, znalazł korespondencję z młodym chłopakiem. Ostatnia wiadomość to było wyznaczenie spotkania w tamtym parku. Śledztwo utknęło, bo konto było już nieaktywne, założone w kawiarence internetowej w Ghanie. Policjanci analizowali ruch samochodów wokół parku, ale było ich tysiące tego dnia. Prokurator poganiał, bo inne sprawy czekały, chłopaki zaangażowali się w sprawę, siedzieli nawet po godzinach. Wreszcie w pewnym nagraniu mignęła podobna twarz w samochodzie wyjeżdżającym na wylotówkę na Warszawę. Samochód miał Belgijskie numery, siedziało w nim trzech mężczyzn i dziewczynka. Na to zdjęcie policjanci natrafili po tygodniu od zaginięcia, jakość była bardzo słaba, nie nadawało się na dowód. Prokurator nie chciał się na tym oprzeć, bo było to za słabe dla sądu. W tym samym czasie policjanci zostali wymienieni, dostali nowe zadania i masę papierowej roboty. Jeden z policjantów widząc, co się szykuje, nieoficjalnie przekazał zdjęcie ojcu dziewczynki.

Przez czeczeńskie środowiska imigracyjne Ajman, ojciec porwanej Sukhaymy dotarł do Julesa Mareta, kolegi Pierra. Obaj należeli do nieformalnej grupy samopomocowej. Prowadzili portal "nous sommes tous ensemble". Kwestia porywanych dzieci i kobiet wypłynęła nagle. Najpierw opisali jedną sprawę i zostali zasypani zgłoszeniami. Zaczynali pisać, a jednocześnie czuli, że tracą kontrolę nad sytuacją. Kiedy Ajman przyszedł ze zdjęciem, pomogli mu zidentyfikować samochód i kierowcę. Czeczen był porywczy, przed klatką schodową zaatakował mężczyznę, zaczął go szarpać i wypytywać o córkę, w końcu go pobił. Policja zabrała go do aresztu i wciąż tam siedzi, za zgodą sądu. Kiedy napisali o tym na portalu, strona została zaatakowana i wygasła. Żaden dziennikarz nie chciał z nimi rozmawiać. Kiedy odchodził, zwykle słyszał słowo "szur".

Teraz Pierre siedział na tylnym siedzeniu jeepa, przykuty kajdankami do rurki. Dwóch rosłych mężczyzn siedziało po bokach, obok niego drzemał Jules, też skuty kajdankami, czuć było od niego alkohol, od czasu do czasu podnosił głowę i usiłował zrozumieć, gdzie jest, ale był zbyt pijany. Pierre zamknął oczy i tkwił w bezruchu, udawał nieprzytomnego.
Mężczyzna obok niego otworzył drzwi i wysiadł, szarpnął ramieniem Pierra, ale nie doczekawszy się reakcji, zamknął auto. Drugi z mężczyzn uderzył Julesa kilka razy w twarz, Jules zamamrotał coś i chciał podnieść rękę, Mężczyzna odpiął kajdanki, otworzył drzwi od swojej strony i wyciągnął go z samochodu, w międzyczasie drugi z mężczyzn obszedł samochód. We dwóch zaprowadzili go do płonącego kilka metrów dalej ogniska, wokół którego stało już kilkunastu innych mężczyzn. Wszyscy mieli na głowach czarne kaptury, dwaj mężczyźni, którzy prowadzili Julesa, również założyli kaptury sobie i jemu. Z jednego z samochodów inni zakapturzeni mężczyźni przyprowadzili nagą kobietę, była chyba naćpana, bo szła, nie stawiając oporu. Inny mężczyzna wbił w ziemię kij i nadział na niego głowę kozła. Dwaj mężczyźni przywiązali kobietę do palików wbitych w ziemię, wokół jej rąk i nóg nakreślili pentagram, sypiąc czarny proszek. Pierre był przerażony, ale miał pełną świadomość sytuacji. Był przykuty za jedną rękę, siedział bez ruchu. Na razie nikt nie zwracał na niego uwagi. Wolną dłonią uchwycił obejmę kajdanek i bardzo powoli zaczął ciągnąć drugą rękę.
Mężczyźni zaczęli śpiewać ponurą pieśń, w której przewijało się słowo Lucifer i Master. Mistrz ceremonii trzymał w ręku sztylet. Dwaj z nich wzięli łopaty i zaczęli kopać dół.
Ręka Pierra zaczęła się pocić i milimetr po milimetrze przesuwać wewnątrz obręczy, ale przed nim była jeszcze najgrubsza część. Zaczął się modlić.
Uczestnicy obrzędu śpiewali i deklamowali na przemian, dookoła była pusta łąka, tylko z daleka dochodził szum autostrady. Zmierzchało, więc modlący się mężczyźni zapalili pochodnie. W czarnych ubraniach i kapturach, z pochodniami w rękach wyglądali strasznie. Pierre ciągnął powoli, pot pokrył jego dłoń i pomagał przesuwać obręcz, ale ból był coraz silniejszy. Poczuł całą grozę, pot wystąpił też na czoło i plecy. Myślał o swoim życiu. Możliwe, że dziś się skończy. Kiedy usłyszał historię Najmana, mógł jak inni dziennikarze odwrócić się, uznać go za szaleńca opętanego zemstą. Mógł też uwierzyć, ale zaakceptować fakt, że tutaj nic się nie da zrobić, przeciwnik jest zbyt potężny. Wiele razy przychodzili do niego ludzie z różnych fundacji, proponując współpracę. Opowiadali, jak łatwo jest dostać grant, trzeba tylko być rozsądnym. Raz się zdecydował. Dostali kilka tysięcy euro i dopłatę do czynszu na prowadzenie biura. To mu się wtedy spodobało. Kiedy zobaczył przelew na koncie, ucieszył się jak dziecko. Kiedy jednak drugi raz napisał o dotację, przyszedł do niego doradca. Opowiedział, jak to wszystko wygląda, jak najlepiej opisać problem do rozwiązania, jak rozłożyć w czasie inwestycje i uzyskane korzyści społeczne. Na koniec, kiedy już bardzo dobrze im się rozmawiało i Pierre uznał, że tamten człowiek jest mu coraz bliższy, usłyszał, że najlepsze granty są wtedy, gdy podzielisz się, z kim trzeba. Luźna atmosfera natychmiast zgęstniała, doradca sam wyczuł, że coś zepsuł, możliwe, że za szybko opowiedział o rzeczach, które potrzebują czasu, aby dojrzeć. Później jeszcze czasami dzwonił. Kiedy Pierre odmawiał, sam siebie przeklinał, zastanawiał się, po co mu ten dziwaczny styl. Wieczorami szedł ulicami i widział szczęśliwych, rozbawionych ludzi. Piękne kobiety wysiadały z luksusowych samochodów i rzadko kiedy którakolwiek spojrzała na niego, a przecież był przystojniejszy od tych, którzy je przywozili pod kluby i odwozili później w jakieś inne szczęśliwe miejsca. Jedak nawet, teraz kiedy już wszystko się kończyło, Pierre czuł, że nie chciałby niczego zmienić. Pamiętał swoją babcię, pochodziła z czasów, gdy ludzie chodzili do kościoła. Przeszła wiele w życiu, ale była pogodna, odchodziła spokojnie, z pewną radością.
Śpiew przybrał na sile. Mistrz ceremonii wlał Julesowi do gardła jakiś płyn, który ten przełknął, po chwili zaczął coś bełkotać i się szamotać. Wtedy mistrz złapał go za włosy, dwaj pomocnicy trzymali go za ręce, jeden podszedł z miseczką. Mistrz sztyletem przeciągnął przez gardło, polała się krew do miseczki. Jules osunął się na ziemię.
Pierre szarpnął, poczuł straszliwy ból, ale ręka była wolna.
Robiło się coraz ciemniej. Pomocnik podał mistrzowi miseczkę z krwią, ten zbliżył się do kobiety i mamrocząc coś, wylewał zawartość miseczki na jej ciało. Mężczyźni zgromadzeni wokoło wpadli w ekstazę, co chwilę wykrzykiwali Lucifer i jakieś wezwania w dziwnym języku. Dwaj mężczyźni, którzy wykopali dół, wrzucili tam ciało Julesa i zaczęli przysypywać. Mężczyźni odprawiający misterium byli w amoku, krzyczeli i wzywali Lucyfera. Pierre nacisnął klamkę, drzwi się otworzyły. Wysiadł ostrożnie z samochodu, najpierw odczołgał się kilka metrów, potem zaczął iść na czworakach, w końcu, gdy uznał, że jest wystarczająco daleko, zaczął biec. W pewnym momencie ekstatyczne wołania zmieniły się we wściekłość, Pierre zrozumiał, że odkryli jego ucieczkę. Pędził przed siebie w stronę jakiegoś lasu, słyszał odgłosy odpalania samochodów, pędził najszybciej jak mógł. Był na pewno kilkaset metrów przed ścigającymi, kiedy dopadł do pierwszych drzew, poczuł zadyszkę, biegł nieco wolniej, ale nie ustawał. Po piętnastu minutach przykucnął, by odpocząć. Pogoń była już w lesie, słyszał trzaski gałęzi i nawoływania, na szczęście robiło się coraz ciemniej.


Gi z Gerardem przeszli przez wielki hall i znaleźli się w pokoju, który pełnił funkcję roboczego biura. Usiedli w fotelach i czekali na szefa ochrony. Victor Lamerre wszedł po kilku minutach i przedstawił sytuację związaną z atakiem Najmana na Józefa Pietrasia. Policja aresztowała Czeczeńca, sąd podtrzymał aresztowanie, Prokurator postawił zarzuty i zażądał dwóch lat więzienia. Wyrok będzie załatwiony. Były krótkie wzmianki w prasie na poślednich stronach, bez podawania szczegółów. Jedyny problem to te szury z portalu, nasi zrobili abordaż i portal wysiadł, Pierre'a i Juliana wzięli na siebie sataniści od Dewey'a, wszystko zgodnie z pana poleceniami.
Gi spojrzał na Victora i zapytał – skąd ten Czeczen miał wiedzę o samochodzie? Ktoś mu dostarczył zdjęcie z kamery na drodze. Prawdopodobnie jakiś policjant. Prokurator i komendant są nasi, ale ci pieprzeni Polacy to banda niezdyscyplinowanych łajz. Nie mają żadnego szacunku do autorytetu. Dowiedzcie się, który to policjant. Jak go znajdziecie, to wymyślę, co mu się przydarzy.
Victor potwierdził i powiedział – proszę pana, jest jeszcze jedna sprawa. Wśród tych internautów huczy od plotek. Coraz więcej ludzi mówi, że ktoś porwał tych redaktorów z „nous somme tous ensemble". Wydzwaniają do komendanta dzielnicy, zgłaszają na policję, obserwują nasze główne biuro. Robi się spory szum. Mamy prasę na pasku, ale naczelny powiedział, że jest granica, do której można problem ignorować. Jak Telegraph coś napisze to, reszta gazet też musi, potem pójdzie telewizja i radio. Musimy wymyślić jakąś narrację. Za tydzień wielkie zgromadzenie. To zbyt poważne, żeby narażać organizację na ryzyko ujawnienia.
Gi zamyślił się, przez dłuższą chwilę panowała cisza. Po pewnym czasie spojrzał na Vincenta i zapytał – mamy u nich kogoś?
Tak. Jest dziewczyna, wszechstronnie przygotowana, jest wśród antyszczepionkowców, ale pisze też o masonerii i wykrywa spiski. Antyklerykalna.
Kiepsko, mamy kogoś od pobożnych?
Jest jeden ksiądz, który ma słabość do młodych chłopców, mamy dużo zdjęć i filmów.
Świetnie, rozruszaj ich oboje, niech się uaktywnią. Mają zadawać dużo pytań i wysuwać przypuszczenia. W tym czasie w telegraph i innych gazetach niech zaczną pisać o teoriach spiskowych i szurach. Gdzie jest córka tego Czeczena?
Daliśmy do Karoliny, uczy ją manier. Na początku się stawiała, ale trzy noce w piwnicy ze szczurami i bez picia nauczyły ją posłuszeństwa.
Później ją obejrzę. Teraz pójdziemy do Toma.
Tom spał i chrapał. Jennifer ubrana otworzyła drzwi. Gi wziął krzesło i usiadł obok łóżka. Poprosił Gerarda, żeby obudził kolegę, ten szarpał go za ramię, ale śpiący tylko mamrotał, żeby dać mu spokój. Popatrzył na Gi pytająco, ten powiedział rozkazująco -Jennifer, woda. Usłyszeli szum kranu i weszła dziewczyna, niosąc szklankę wody – wystarczy?
Gi skinął głową i wziął szklankę, podniósł kołdrę i nalał całą zawartość na tors i Twarz Toma. Ten zerwał się oszołomiony, oburzony i wściekły, zapewne kogoś innego by zabił, ale natrafił na twarde spojrzenie i bezwiednie się skulił.
Wyspałeś się?
Już tak. Tom chciał wyjść z łóżka. Gi powstrzymał go. Zostań, przykryj się. Gerard, usiądź koło nas. Musimy porozmawiać.
Tom czuł się jak uczeń złapany na psocie, Gerard też był niepewny. Wczorajszy lot w miłej atmosferze wprawił ich w euforię, towarzystwo dziewcząt powodowało, że czuli się wspaniale, w marzeniach dokonywali niezwykłych rzeczy.
Kiedy zostaliście awansowani na siódmy poziom?
Tom milczał, Gerard był aktywniejszy. - tydzień temu.
Posłuchajcie mnie koledzy, Ben niedługo przechodzi na dziewiąty, ja na ósmy. Prosił, żeby was wprowadzić w tajniki. Należycie do elity. To my zarządzamy światem. Nauczę was tego, co umiem, przekażę wam wszystko, co wiem. Za niespełna tydzień w tym budynku odbędzie się coroczne zebranie 666 oświeconych, będziecie mi pomagać w przygotowaniach. Pierwsza rzecz. Wasza wczorajsza impreza była ostatnim kontaktem z alkoholem do gali. Zarządzanie światem to nie szpanowanie alfonsa ze złotymi łańcuchami i paroma dziewczynami. Nikt nie może pomyśleć, że posiadamy jakąkolwiek władzę, zawsze wśród ludzi zachowujemy się skromnie. Kiedy zamawiamy drinka, o ile to konieczne, wypijamy co najwyżej ćwierć tego, co w naczyniu i odstawiamy. Tylko jeden taki drink na wieczór.
Patrzył w zdumione oczy Toma. Nie wiedziałeś tego. Nikt tego nie wie. To jedna z największych tajemnic. Obserwowaliśmy cię uważnie, było sporo obiekcji, niektórzy zastanawiali się, czy sobie z tym poradzisz. Już zostałeś przyjęty i nie masz wyjścia. Teraz przez miesiąc będziesz podlegał ścisłej obserwacji. Jeśli będziesz pił nadmiernie, wypadniesz. Na twoje miejsce czeka kilkunastu zdolnych i ambitnych, ale pamiętaj, z tego poziomu spadek rzadko kończy się szczęśliwie. Lepiej piąć się w górę. Na dziesiątym poziomie możesz się realizować jako alkoholik, tam to już nie ma znaczenia, tam jest emerytura. Jesteśmy elitą tego świata, ogarnij się.
Gi wstał, Gerard też się podniósł.
Ubierz się i przyjdź na obiad, tam dostaniecie następną lekcję. Jennifer cię przyprowadzi.
Wyszli, zamykając za sobą drzwi.
Na korytarzu czekał Victor. Wzmożona aktywność internetowa – zameldował.
Co takiego? Zapytał Gi.
Na kilku lokalnych, brukselskich portalach odnotowaliśmy sporą aktywność, dotyczącą zniknięcia Pierre'a i Juliena. Coraz więcej wyświetleń, komentarzy i udostępnień. Padają pomysły demonstracji jutro przed południem. Lajki dają zarówno z lewej jak z prawej. Nawet obojętni zaczynają się angażować.
Jaka skala?
Trzy portale, kilkadziesiąt postów, kilkadziesiąt udostępnień na prywatnych kontach, setki lajków, setki komentarzy.
Gi słuchał Victora z kamienną twarzą. Śledź sytuację. Za godzinę przyjdziemy do was.
Tak jest – odpowiedział Viktor i odszedł korytarzem.
W tym czasie Tom zdążył się ubrać i stanął obok nich.
Coś nie tak? Zapytał.
Kłopoty. Odpowiedział krótko Gi, idziemy coś zjeść.
Przeszli przez hol i weszli do kameralnej salki z jednym stolikiem i trzema krzesłami. Usiedli. Tom spojrzał na nich z powagą. Cokolwiek się teraz wydarzy, jesteśmy tu po to, żeby zjeść i porozmawiać. Pamiętajcie, kim jesteśmy.


Gi klasnął w dłonie i do sali weszły trzy piękne, nagie kobiety. Miały na sobie szpilki, małe koronkowe fartuszki i kokardy pod szyją. Każda trzymała w ręku menu.Tom osłupiał, jednak mając świeżo w pamięci słowa Gi, starał się w ogóle nie patrzeć na dziewczyny. To nie było łatwe, one były ze wszystkich stron. Siedział jak na szpilkach, nie umiał przeczytać nazw potraw. Gerard też starał się unikać widoku dziewcząt, one zaś były profesjonalnie oczekujące. Obaj nowi oświeceni trzymali wzrok wbity w karty i nie umieli dokonać wyboru. Gi powiedział do dziewcząt – możecie odejść.

Kiedy dziewczęta wyszły, Gi powiedział.
Jesteście władcami świata, możecie zrobić z nimi, co chcecie. Z każdym nieoświeconym w tym budynku możecie zrobić, co chcecie. Możecie tym dziewczynom kazać tańczyć, będą tańczyły. Możecie uprawiać seks. Możecie którąś zabić, jeśli zechcecie. Możecie im kazać włożyć kombinezony kosmiczne i one to zrobią. Jesteście panami świata, a przed chwilą zachowaliście się jak dzieci. Spojrzał na Toma. Dziś wieczorem przyślę ci wszystkie do pokoju, oczywiście, jeśli Gerard którejś nie zechce. Możesz robić, co chcesz, ale jutro rano masz być wypoczęty i gotowy do pracy. Mamy masę roboty a jeszcze dodatkowo musimy być gotowi na nieprzewidziane wydarzenia. Zarządzacie dziewięciomiliardową planetą. Wybierzcie coś z listy.
Klasnął w ręce i dziewczęta weszły, każda stanęła obok jednego z nich, gotowe na przyjęcie zamówienia. Tom poczuł się pewniej, obejrzał dziewczynę obok siebie, wyciągnął rękę i położył na jej pośladku, uśmiechnął się lekko obleśnie i drugą rękę położył na jej piersi. Dziewczyna stała spokojna, przywykła do swojej służby. Tom spojrzał na Gi i ręce opadły. Spojrzenie było stalowe i zimne. Możecie odejść. Powiedział do dziewcząt, te zniknęły za drzwiami.
Kolejna lekcja. Gi patrzył głównie na Toma.
Możesz robić z nią, co zechcesz, ale tutaj jesteśmy my. Ja nie chcę oglądać twoich seksualnych wyczynów. Zaprosiłem cię na obiad i masz jeść obiad. Kiedy otrzymasz zaproszenie na orgię, będziesz mógł uprawiać seks. Postaraj się mocno. Należysz do elity tej planety. Nie jesteś alfonsem z błyszczącym samochodem, jesteś oświecony, służysz naszej organizacji. Rób to dobrze. Jeśli sobie nie radzisz, patrz na nas i naśladuj.
Gi znowu klasnął, wreszcie wybrali potrawy, dziewczęta odeszły
Chcesz którąś? Pytanie skierował do Gerarda.
Tę blondynkę, która stała koło ciebie.
Spojrzał na Toma – ty?
Ja wezmę te pozostałe.
Dobrze.
Kiedy dziewczęta przyniosły potrawy, Gi powiedział do blondynki
Diś wieczorem pójdziesz do pana Gerarda
Do pozostałych
Wy pójdziecie do pana Toma. Możecie odejść
Dziewczęta skłoniły się i poszły
Po posiłku wstali i poszli do biura Viktora.
Siedem portali, setki postów. Tysiące lajków i udostępnień – zameldował szef ochrony
Ilu masz ludzi do pisania?
Dwunastu.
Zbierz jeszcze setkę, otwórz trzy biura. Daj każdemu po trzy komputery, wrzuć algorytmy z tekstami o iluminatach. Każdy ma być przepisany ręcznie. 50% jednozdaniowe, 30% trzyzdaniowe, 10 % opowieści. 7% zdjęcia, 3% filmiki.
Przygotuj dwa studia, będziemy kręcić. Przygotuj Żydów z pejsami, fartuszki masońskie, bolszewików w czapkach, gestapowców w skórzanych płaszczach.
Przygotuj obejścia wpisów na Europę Wschodnią, Azję i Afrykę.
Ilu mamy ludzi w terenie?
Dwudziestu, ale na jutro mogę ściągnąć kilka setek.
Ściągnij, ilu możesz. Przynieś mi plany okolicy.

Gorący news. Odezwał się Pierre. Twierdzi że Julien zabity, jemu udało się uciec. Powiedział jeden z operatorów.
Robi się gorąco, powiedział Gi. Wyglądał poważnie, ale w oczach pojawił się błysk.
Odwrócił się do Gerarda, zadzwoń do Billa i opowiedz co tu się dzieje. Musimy być gotowi na realizację innych wariantów, ale myślę, że gala odbędzie się w Brukseli. Mamy jeszcze pięć dni.
Na drugim piętrze podziemia były trzy profesjonalnie wyposażone studia, w jednym nich rosło nawet drzewo i trawa. Personel przygotował jednak duże, puste pomieszczenie. Ściany przysłonięto zasłonami, oświetlenie ustawiono na stelażach. Włączono kamery, trzej Żydzi w chałatach i z pejsami wtoczyli beczkę do pomieszczenia. Stali nad nią i o czymś rozprawiali, gestykulując szerokimi ruchami rąk, potrząsając głowami. Ich ruchy były tak energiczne, że w pewnym momencie jednemu z nich spadł kapelusz, pod nim nałożona była mycka. Scenę kręciło sześć kamer z różnych ujęć. Żyd szybko włożył kapelusz i dyskusja trwała nadal. Nagle rozległ się okrzyk Stop, Arete.

Żydzi stali nadal nad beczką, ale już bez ruchu. Twarze mieli zacięte. Trzy makijażystki podeszły do każdego z nich i wprawnymi ruchami dotykały na przemian twarzy i palet z kolorami. Trwało to kilka minut. Kiedy skoczyły, wycofały się. Wtedy podeszli dwaj mężczyźni i kobieta z aparatami fotograficznymi, lustrzanki canon z różnymi obiektywami, zrobili po kilkanaście zdjęć, potem odłożyli aparaty i wyjęli smartfony, jeden z mężczyzn wziął stary aparat sony z początku wieku i nim też robił zdjęcia. Kiedy skończyli, Żydzi podjęli dyskusję i pochylili się, aby toczyć beczkę. Przyłożyli ręce, napięli mięśnie i znowu zabrzmiało Arete!!! Sytuacja powtórzyła się, makijażystki, fotografowie i tak w kółko.
W pewnym momencie weszła kobieta z niemowlęciem, położyła je na stole i rozebrała. Jeden z Żydów włożył do beczki materac i kilka poduszek. Włączono więcej światła. Żyd stanął przed beczką, drugi wziął dziecko ze stolika i podał mu. Stojący przy beczce uniósł maleństwo za nóżki w górę, dziecko zaczęło płakać. Kamery rejestrowały wszystko, fotografowie robili zbliżenia. Potem Żyd złapał dziecko drugą ręką, trochę się uspokoiło. Makijażystki znowu przystąpiły do pracy. Reżyser oglądał wydrukowane zdjęcia z poprzednich scen, kierownik planu ustawiał statystów. Do pomieszczenia weszło jeszcze dwunastu Żydów, wszyscy w chałatach i z pejsami. Stanęli, tworząc tło, wszyscy patrzyli prosto w kamery, jednocześnie na beczkę i dziecko. Fotografowie mieli pełno roboty, włączano i wyłączano reflektory. Dziecko płakało, kobieta, która je przyniosła, patrzyła z bólem na tę scenę. Kiedy makijażystki robiły swoje, ona je tuliła i się uspokajało, kiedy jednak fotografowie robili ujęcia, Żyd trzymał je za nóżki, więc krzyczało ze strachu.
Na tę scenę nadszedł Gi z Gerardem i Tomem. Wszyscy na planie patrzyli na Gi. Groza przechodziła w tym tłumie ludzi, nikt nie śmiał się odezwać. Reżyser dał znak. Żydzi w tle zaczęli śpiewać, pomocnik podał głównemu aktorowi dziecko, ten podniósł je za nóżki, i oddał na chwałę Baala, a potem wrzucił do beczki. Żydzi w tle wznieśli ręce do nieba i wydali triumfalny okrzyk. Scenę wrzucenia dziecko powtórzono trzykrotnie. Gi obserwował wszystko z kamienną twarzą. Napięcie rosło. Po czwartej scenie dziecko oddano kobiecie, z beczki wyjęto poduszki i materace. Groza oblała serca wszystkich. Nikt się nie odzywał.
W pewnej chwili Gerard zapytał – Czy w tej beczce powinny być wbite gwoździe?
Tak. Odpowiedział Gi. Czy nie powinno się wrzucić bachora na te gwoździe?
Wszyscy obecni zamarli jeszcze bardziej, wpatrywali się w twarz Gi. Ten milczał chwilę. Grozę można by kroić nożem. Podszedł do kamerzysty – pokaż mi tę scenę. Operator wyświetlił ostatnie ujęcia, Gi patrzył uważnie. Wystarczy, zabierz to i możesz odejść. Powiedział do opiekunki. Dajcie materiały do grafików i na animacje. Acha, Jeszcze dźwięk. Dziecko musi mocniej krzyczeć. Wszyscy znowu zamarli. Ale to już w innym studio. Zanieś to do studia dźwięku- zwrócił się do znowu pobladłej opiekunki.
Wyszła, wszyscy stali bez ruchu. Kierownik planu pierwszy oprzytomniał.
Koniec przerwy, kręcimy. Asystentka przeczytała tytuł sceny – Żydzi wbijają gwoździe w beczkę. Uwaga kręcimy.

W biurze Victora Gi i Tom stali przy dużym monitorze, obserwowali sceny z demonstracji

Kierownik produkcji przyszedł i stanął przed Gi. Mamy tylko 5 mundurów SS a w tym tylko jeden oficerski. Szukajcie po teatrach, a na razie grajcie tym, co jest. Możesz odejść.
Podszedł do monitora pokazującego ulicę przed biurem fundacji, ruch był dosyć spory. Młodzi ludzie szli, zwalniali przed biurem albo się zatrzymywali, potem szli dalej.
Przebierajcie się, jedziemy na przejażdżkę, nikt nie może się zorientować, kim jesteśmy, podjedziemy z daleka i zaparkujemy w pewnej odległości. Przyjechaliście na szkolenie z Wallmarta, jesteście od dwóch dni. Szli długim tunelem do garażu, Gerard zapytał – dlaczego nie chciałeś wrzucić bachora do beczki z gwoździami?
Za dzieciaka mamy od 20 do 50 tysięcy euro, jeśli wrzuciłbym to do beczki, byłoby bezużyteczne. Chciałeś zobaczyć bachora w kręcącego się beczce?
Za taką cenę raczej nie.
To nie wszystko. Zastanów się, jakie jeszcze inne powody powstrzymują mnie przed taką decyzją. Przy kolacji mi opowiesz. Wsiadamy. Gi usiadł za kierownicą. Pojechali wąskimi uliczkami wśród zaparkowanych wszędzie samochodów, po dotarciu na miejsce wysiedli. Wyglądali jak szeregowi pracownicy jakiejś sieciówki, jeansy, t-shirty i wysłużone adidasy. Uliczka była boczna, ale widać było kilka osób, które również wyjechały z samochodów. Pójdziemy tam gdzie wszyscy. Gi szedł pierwszy, jego pomocnicy z tyłu. Zaczęli rozmawiać o ostatnim meczu bullsów, mówili z amerykańskim akcentem, więc od razu było wiadomo, że są obcy, ale tutaj wszyscy obcy byli u siebie.
Kiedy wyszli na główną ulicę, od razu zauważyli grupę około pięćdziesięciu osób, wzdłuż całej ulicy kilkaset. Przed siedzibą fundacji stała dziewczyna i mówiła głośno do zgromadzonych. Kiedy podeszli bliżej usłyszeli, że opowiada historię Pierre'a, potem zaczęła opowiadać o czeczeńskim ojcu, ludzie gromadzili się coraz liczniej. Potem na schodki wyszedł jakiś trzydziestolatek, mówił, że zajmuje się zaginięciami i w tej fundacji urywają się historie wielu zaginionych osób. Kilkadziesiąt osób nagrywało na żywo wystąpienie. Gi był pewny, że popularność sprawy rośnie. W pewnym momencie podjechał pod tę grupkę samochód, ze środka wysiadł Pierre, ulica powitała go oklaskami. On też stanął na schodkach i krzyknął – Żyjemy w strasznych czasach, ten system zadławi nas. Rządzi nami jakaś mroczna siła. Nie możemy pozostać bierni. Mój kolega został zabity, ja ledwie uszedłem z życiem. W więzieniu siedzi człowiek, którego córka została porwana, siedzi za to, że ją szukał i popełnił błąd, dając się ponieść emocjom. W tym mieście zbrodniarze mają powiązania z wysoko postawionymi politykami. Tutaj ma siedzibę fundacja, która zajmuje się handlem dziećmi i kobietami, kiedyś bałbym się wprost powiedzieć o takich sprawach, ale wczoraj przeszedłem prawie przez granicę śmierci, więc niczego się już nie boję. Dziękuję wam wszystkim za przybycie tutaj. Proszę was o spokój. Musimy być spokojni, bo wróg chce, żebyśmy stali się agresywni, proszę was o spokój i wtedy zwyciężymy. Bądźmy razem, starajmy się przypilnować. Wiem, że w tym budynku są uwięzieni ludzie, którzy są przeznaczeni na sprzedaż. Musimy im pomóc, ale jeśli damy się sprowokować złym ludziom, przegramy. Proszę was o spokój. Peace and love bracia i siostry.
Na schodki wszedł chłopak z gitarą i zaśpiewał starą pieśń przeciwników wojny w Wietnamie – "We shall overcome" Słowa były tak proste, że po chwili cała grupa śpiewała. Kiedy piosenka się skończyła, Mary stanęła na schodkach i krzyknęła – jest nas coraz więcej, na portalach mamy ju tysiące udostępnień. Ludzie oferują nam pomoc. Zwróćcie uwagę na to, że nie ma tu zawodowych dziennikarzy. Pamiętajcie, że to dla nich temat tabu. Prawdopodobnie się boją. Ich sprawa. Niech się boją. Nie są nam już dłużej potrzebni. Mamy nasze portale, jeśli nam zamkną, zrobimy następne. Musimy być solidarni. W Polsce prości ludzie pokonali większych bandytów, tamci oficjalnie do nich strzelali. Nasi są bardziej tchórzliwi niż komuniści, zabijają potajemnie. Dopóki będziemy razem, będziemy bezpieczni. Po przemowie wystąpili muzycy, potem znowu padały płomienne słowa. Skądś znalazły się jakieś skrzynki, potem podesty. Dziewczyna mówiła przez tubę, którą ktoś przyniósł, potem jakieś plecakowe głośniki z mikrofonem. Głos mówców brzmiał coraz mocniej. Pieśni napełniały zgromadzonych poczuciem ważności chwili.
Na ulicę napływali wciąż nowi ludzie, niektórzy odchodzili, żeby coś zjeść i później wracali ze znajomymi. Gi powiedział do Gerarda, znajdź Toma i wracamy. Tom stał kilka metrów dalej i rozmawiał po angielsku z jakimiś ludźmi. Gerard przywitał się i powiedział, że czas na kolację, później wrócimy. Wyszli z tłumu, Gi zadzwonił do Victora i powiedział Puśćcie telewizję. Victor zapytał dla potwierdzenia – wysłać ekipy telewizyjne do tych zamieszek? - tak.
No jak? Zapytał Gi, kiedy wsiedli do samochodu.
Miny mieli nietęgie. Nie wiem, czy nie będziemy musieli odwołać gali. Gi roześmiał się na cały głos, śmiał się kilka minut i spoważniał. Spojrzał na nich uważnie, aż zrobiło im się nieswojo. Poczuli się jak małe brzdące przyłapane na zmoczeniu piżamy, spuścili wzrok.
Kim jesteście? Zapytał. Odwrócił się, odpalił silnik i odjechali.


W biurze Victora było już kilkudziesięciu ludzi przed monitorami komputerów. Niektórzy mieli po dwa, a nawet po trzy naraz. Wpisywali komentarze pod wiadomościami. Każdy z nich otrzymywał listę postów, pod którymi miał wpisywać komentarz. Mieli dowolność dobierania słów, zachowany miał być jedynie sens wiadomości. Okazywali oburzenie na działanie fundacji, potępiali nielegalne i przestępcze praktyki, wyrażali solidarność z Pierre’em i portalem "Nous somme tous ensemble". Postów było tysiące, polubienia przekraczały dziesiątki tysięcy. Ciągle udostępniano nowe..... 

Gi stał z Victorem za plecami internautów, w pewnym momencie zwrócił się do szefa ochrony. Wyślij tam trzydziestu dilerów, niech zrobią promocję na dragi, trochę zioła mogą rozdać za darmo. Dwa bary niech robią happy hours. Wpuśćcie dziewczyny w tamte okolice, mają oferować darmowy seks dla idei. Albo całe ćpanie ma być za darmo, rozdajcie im towar, patrzcie im na ręce, jeśli któryś będzie kombinował, przyprowadźcie do mnie.

Mimo że do Wielkiej Corocznej Gali było prawe tydzień, wtajemniczeni zjeżdżali już od kilku dni, dlatego Gi musiał zajmować się gośćmi osobiście. Byliby urażeni, gdyby mieli być witani przez niewolników. Dla Gi ten obowiązek był miły, jego sposób zarządzania filią w centrum Unii Europejskiej budził podziw wszystkich. Nowoczesne metody zarządzania, śmiałe projekty, obfitość dzieci eksportowanych na wszystkie kontynenty i wpływ na najważniejszych lokalnych polityków powodował, że jego awans do sześćdziesięciu, który uroczyście dokona się na gali, był od dawna dla wszystkich czymś naturalnym. Chodził wszędzie dumny i władczy. Nawet Victor, który był oświecony, traktował go jak szefa, mimo że dłużej był w grupie sześciuset, liczył, że to on przejmie część jego obowiązków i zarząd nad Brukselą, wiedział jednak, że nie będzie w stanie tak dobrze wszystkim zarządzać. Oczywiście Gi nadal będzie jego szefem, ale będzie miał dużo mniej czasu i to Victor będzie musiał myśleć o wszystkim.

Poprzedniego popołudnia do hotelu przyjechał Michael, biznesmen o wyglądzie francuskiego intelektualisty z wysokiej klasy średniej. Wybrał sobie Emilię, piękną szatynkę. Kiedy przyszedł po śniadaniu, Emilii nie było, czekała jakaś inna dziewczyna, przeprosiła za organizatorów i powiedziała, że ona tu jest po to, żeby ją zastąpić. Dziewczyna była równie ładna, więc Michael mógłby się zgodzić na zamianę, ale urażona duma kazała mu odprawić nałożnicę. Poszedł do Gi z pretensją. Wszyscy byli w sali z komputerami, Gi właśnie rozmawiał przez telefon, jednak na widok Michaela przekazał słuchawkę Gerardowi i polecił dokończyć rozmowę. Gdy wyszli na korytarz, z przyjaznym uśmiechem powiedział.

Przepraszam cię. Wiesz, że są tu tysiące niewolników. Niedługo przyjedzie jeszcze kilka tysięcy. Ktoś coś pomylił w ewidencji, była przeznaczona dla kogoś innego, albo miała jakieś zadanie. Może była do obsługi na saunie albo przy powitaniu gości. Wybacz, sprawdzę i ci później opowiem. To duże przedsięwzięcie, dodatkowo akurat mamy niepokoje społeczne, taka dodatkowa atrakcja, można obejrzeć motłoch w akcji. Jeśli chcesz, mogę cię zabrać na wycieczkę. Ich akcje uliczne są rozczulające, na razie jeszcze nie palą i nie plądrują sklepów, ale jest ciekawie, czasami patetycznie. Nastrojowo śpiewają. Chcesz obejrzeć?

Dziękuję Gi, to miłe, zastanowię się. Czułem się dotknięty brakiem respektu, mogłeś sam mnie poinformować, to było trochę upokarzające, otrzymanie wyjaśnienia od niewolnicy. - Jeśli chcesz wybrać sobie jakąś z dostępnych, to możemy się razem przejść. 

Gi założył czarną togę i ciężki, kilogramowy złoty łańcuch o grubych ogniwach. Wszedł między niewolników. Wszyscy mu się kłaniali. Szedł wzdłuż szpaleru, gdy nagle kobieta rzuciła się przed nim na kolana i zawołała. Panie wysłuchaj mnie! Gi zatrzymał się zdziwiony i zapytał – czego chcesz? Panie, moja sąsiadka z pokoju ukradła mi torebkę Gucci, którą dostałam za dobrą służbę. Czy zgłosiłaś to do nadzorcy? Tak Panie, ale on spędza z Anną więcej czasu niż ze mną i wziął jej stronę. Rozstrzygniemy to wieczorem. Zbadaj tę sprawę, zwrócił się do mężczyzny w czerwonej koszuli – tak panie Odpowiedział. Jej nadzorca zostanie na razie przeniesiony gdzie indziej, żeby nie próbował matactw. Dzięki ci Panie. Kobieta pocałowała Gi w rękę i odeszła pospiesznie.

Tom, obserwujący tę scenę zapytał – co to było? Miał na sobie również czarną togę, ale nie miał łańcucha. Michael szedł z nimi,

Mamy tu prawo, dzięki temu są posłuszni i się nie buntują. Jutro zobaczysz rozprawy.

Poszli dalej korytarzem i dotarli do windy, strażnicy pilnujący wejścia zasalutowali. Oświeceni zjechali trzy poziomy niżej. Na dole przywitała ich Karolina, zarządzała dziewicami, skłoniła się przed oświeconymi i zaprosiła do obejrzenia dziewcząt.

Korytarz miał sześć metrów szerokości, co dziesięć metrów były rozmieszczone drzwi. Wzdłuż ścian stały kobiety i dziewczyny, od najstarszych, dwudziestoletnich do najmłodszych, około dziesięcioletnich. Wszystkie w białych sukienkach.

Jeśli któraś ci się spodoba, weź sobie, ale możesz wziąć najwyżej trzy, to na zgodę za ten nieprzyjemny incydent. Michael wyglądał na zadowolonego, chodził długo wzdłuż szpalerów i w końcu zdecydował się na dwie szesnastolatki. Wskazane dziewczęta poszły za nimi, reszta wróciła do swoich sal. Gi już miał odejść z innymi, gdy coś go tknęło. Gdzie jest córka tego Czeczena? Karolina skłoniła się i powiedziała. Czy chcesz ją zobaczyć panie? Tak, prowadź. Cały orszak ruszył do jednego z pokoi, siedem dziewcząt skłoniło się na widok wchodzących. Jedna z dziewcząt była wyjątkowo piękna. Ciemna karnacja skóry, czarne włosy a do tego intensywnie niebieskie oczy. Mimo sukienki widać było długie nogi i wspaniale zgrabną sylwetkę. Dygała jak wszystkie inne dziewczęta, gdy Gi do niej podszedł. Podłożył palec pod jej brodę i uniósł ją tak, że dziewczyna wyprostowała się i patrzyła mu w oczy. Położył rękę na jej włosach, potem pogładził policzek. Olivia.

Karolina powiedziała jej, że od teraz nazywa się Olivia i ma pocałować w rękę. Z oczu dziewczyny pociekł strumień łez, zrozumiała, że jej życie się zakończyło, zaczyna się jakieś inne, koszmarne. Zatęskniła za ojcem, matką, rodzeństwem, kuzynami. Zrozumiała, że już nigdy w życiu nie zobaczy najbliższych. Pocałowała ręką swojego nowego pana, bo dobrze pamiętała ciemną piwnicę ze szczurami. Łzy ciekły ciurkiem i skropiły też dłoń Gi. Podniósł ją do ust i polizał mokre miejsce. Poczuł nadludzką moc. Przygotuj ją na galę, jest moja. Nie wolno jej dotknąć żadnemu mężczyźnie. Gdyby ktoś ją dotknął – zabijesz go. Daj jej służbę i uszyj suknie jak dla hrabiny sprzed rewolucji, pilnuj jak oka w głowie. Pilnujcie jej ojca w więzieniu, postarajcie się, żeby miał tam dobrze.

Kiedy wrócili do sztabu w biurze Victora, było już setki tysięcy postów, miliony lajków. Posty z całej Europy, Ameryki, Azji, Afryki, Australii. Zaczęły padać słowa o rewolucji antysystemowej. Podjąłeś jakieś decyzje? Gi spytał Gerarda.

Rozmawiałem z przywódcą partii nacjonalistycznej z Holandii, ma mi dać kogoś ze swoich ludzi w Belgii. Dobrze byłoby też ściągnąć brytyjskich kibiców, około pięciuset.

Świetnie, ja się zajmę Antifą. Z tego, co wiem, oni już są mocno napaleni. Jak się sprawują dilerzy? Spokojnie wchodzą w środowisko, nie są nachalni, nawiązują przyjaźnie. Mamy jeden incydent, któryś z alfonsów kazał swoim dziewczynom brać pieniądze za seks, mimo że otrzymał wyraźne polecenie, że nie wolno brać za to pieniędzy w trakcie manifestacji.

Gi pobladł z gniewu, ale żaden mięsień mu nie drgnął. Przyprowadźcie go do mnie.

On już tu jest. Dwaj potężni mężczyźni przyprowadzili dwudziestolatka w dresie i ze złotym łańcuchem. Gi z całej siły uderzył go w twarz, aż głowa mu odskoczyła i zachwiał się na nogach. Jakie otrzymałeś polecenie? Dziewczyny mają dawać za darmo i się zaprzyjaźniać. Czy masz u nas źle? Masz zawsze pewny towar i dziewczyny? Tak. To wracaj tam i opowiedz wszystkim, jak wielkie masz szczęscie, że żyjesz. Będziemy cię uważnie obserwować. Wynoś się. Chłopak odwrócił się i prawie biegiem opuścił pomieszczenie.

Przez chwilę panowała absolutna cisza, potem podniósł się gwar przyciszonych rozmów.

We czwórkę z Victorem weszli do małego pokoiku ze stolikiem i czterema krzesłami.

Milczeli, pierwszy odezwał się Gi. Kiedy przyjedzie Bill? Już jest w drodze – odpowiedział Tom. Powinien tu być jutro rano.

Chen wylądował w zakręcie rzeki Rupel, od strony miasteczka Heindonk, 30 kilometrów od Brukseli. W Belgii było trudniej znaleźć dobry teren, dlatego tylko jeden balon naraz mógł się tu zatrzymać. Nie było tego rozmachu co nad Bajkałem, budynki stały bardzo ciasno obok siebie. Marek przyleciał tu dzień wcześniej, przekazał balon kolejnemu pilotowi. Nie rozmawiał z nikim, był jakiś obcy i mroczny. Pożegnał się i wyszedł, nie mówiąc nikomu gdzie idzie. Chen czuł bezradność, nie wiedział co robić dalej. Zaczęło się wkradać zwątpienie i żal, że dał się ponieść emocjom. W Japonii miał spędzić tydzień na ćwiczeniu miecza. Tak stał z opuszczoną głową, gdy podszedł do niego Peter. Słuchaj! Nie wiem, gdzie jest Marek, ale w Brukseli coś się szykuje. Jakieś manifestacje. Chodzi o porywanych ludzi i handel dziećmi, jakieś morderstwa. Internet huczy od przypuszczeń, setki ludzi jest na ulicach.

Nie znam francuskiego.

Nie martw się, spokojnie porozumiesz się po angielsku, ale poczekaj, za trzy godziny kończę dyżur, zawiozę cię, sam jestem ciekaw, co się dzieje. Na razie idź do któregoś z pokoi i się prześpij. Chen dopiero teraz poczuł, jak bardzo jest zmęczony, w zasadzie w nocy spał, lot przebiegał spokojnie i nie było powodów do interwencji, automat doskonale wypełniał program, ale jednak trasa była długa a fotel, nawet najbardziej komfortowy, to nie łóżko.

Czarny smok skierował ogon ponad głowę, cofnął pysk, a potem wyrzucił go gwałtownie do przodu, wypluwając rozpaloną kulę ognia. Chen chciał się uchylić, skręcił ciało i mocno uderzył głową w ramę łóżka. To go obudziło. Przez chwilę leżał, przypominając sobie gdzie jest, a potem zerwał się i wykonał serię szybkich ćwiczeń. Wziął prysznic, ubrał świeżą koszulkę i spodnie.
Założył adidasy, które nie były adidasami. Nauczył się tego od Marka. W czasach jego młodości w Polsce nazywano tak wszystkie buty sportowe. Spał ponad trzy godziny, teraz zupełnie inaczej patrzył na świat, był pewny, że spotka Marka.
Peter zaparkował w bocznej uliczce, stamtąd szli spory kawał drogi. Wiedzieli jak iść, bo wielu ludzi szło w tę samą stronę. W pewnej chwili usłyszeli głośny śmiech. Jakiś kierowca śmiał się z dwóch pasażerów, siedzących na tylnym siedzeniu. Miny mieli naprawdę żałosne.
Kiedy doszli do protestujących, tłum liczył już kilka tysięcy ludzi. Pogoda była przyjemna, więc trochę to przypominało piknik. Ludzie siedzieli na ławeczkach, czasami wręcz na chodnikach. Uliczka została wyłączona z ruchu, po obu stronach stali policjanci, zawracający pojazdy.
Peter i Chen podeszli kilka metrów od mówców. Peter tłumaczył, co było mówione i opowiadał to, co sam wiedział na temat porywania ludzi. Chen był najbardziej wstrząśnięty historiami o dzieciach.

Adam koordynował akcję pisania komentarzy, sam wstawiał posty i filmiki, rzekomo znalezione w sieci, w rzeczywistości wyprodukowane w studio. Filmik z Żydami i niemowlęciem w beczce osiągnął szybko kilkaset tysięcy wyświetleń. Pojawiły się udostępnienia i komentarze. Na początku wszyscy byli po prostu oburzeni, po pewnym czasie jednak pojawiły się wątpliwości. Dziecko w beczce zachowywało się jak lalka, odbijało się od gwoździ, zamiast się na nie nabijać, Żydzi byli zbyt sztuczni, oświetlenie zbyt studyjne. Bardzo szybko jednolita grupa oburzonych rozbiła się na dwa obozy. Na początku stosowali argumenty, szybko jednak zaczęły się wyzwiska. Zarysował się wyraźny podział na prawicowy idealizm i liberalny pragmatyzm. Ten zamienił się z kolei na empatycznych i sceptycznych komentatorów. Potem wszelkie próby racjonalnej oceny zatonęły w morzu emocji. Jednak w tej kotłowaninie, trudnej nawet do ogarnięcia pojawił się wróg, pejsaty Żyd. Nieśmiałe wpisy o potrzebie rzetelnego zbadania sprawy zginęły w natłoku wyzwisk.
Adam stał przed Gi, relacjonując sprawę, widział, ze jego pan jest zadowolony, zawdzięczał mu wiele i pracował dla niego z radością. Pan był dla niego idolem. Wiedział o swoim pochodzeniu tylko tyle, że jego matką była dziewczyna kupiona na Bałkanach po wojnie w Jugosławii i używana do prostytucji. Kiedy zaszła w ciążę Gi zabrał ją do siebie na czas połogu. Dzieciaka odkupił od jej alfonsa. Psychologowie z firmy pokierowali karierą dziecka i już jako młodzieniec dobrze służył panu. Gi dawał niewolnikom dostęp do nauki, cenzurował tylko zbyt wywrotowe idee. Dzięki temu miał najlepsze wyniki działalności. Jego projekty były uznawane za wzorcowe.Gi wiedział, że zaspakajanie potrzeb konsumpcyjnych i prestiżowych zastąpi pragnienie wolności, dlatego wysyłał czasem szczególnie zasłużonych na wakacje do któregoś z kurortów. Nie bał się ucieczek. Przywileje otrzymywali ci, którzy mieli znakomicie, ale nieświadomie zinternalizowane posłuszeństwo. Na wszelki jednak wypadek każdy z niewolników był czipowany.

Mam pewien pomysł. Powiedział nieśmiało Adam. Mów. Gi był dumny ze swojego produktu, był samodzielny i pomysłowy. Czasami potrafił zaskoczyć innowacyjnością najlepszych specjalistów.
Myślę, że można zorganizować pokój, w którym będą dziewczyny naprzeciw komputerów. Będą wchodzić w relacje z protestującymi i nakręcać ich do działania.
Zrób to natychmiast. Powiedział zadowolony Gi, klepiąc Adama po policzku.

Kiedy wyszedł z kwatery informatyków, natknął się na Michaela, który wyglądał na bardzo zadowolonego. Witaj - powiedział z uśmiechem. Jesteś zadowolony z dziewcząt?
Bardzo – powiedział Michael – chciałem ci bardzo podziękować, są piękne, obejrzałem je sobie, dokładnie, ale na razie zostawiam je na galę. Masz rację, nie warto jeść deseru przed obiadem – zaśmiał się Gi. Tak, ale na razie zadowolę się namiastką, chcę, jeśli pozwolisz wybrać sobie którąś ze służby. Oczywiście, wszystkie są dla twojej dyspozycji. Możesz robić, co chcesz, nie ukrywam jednak, że chciałbym cię prosić o trochę czasu dla mnie, w końcu nie zawsze nadąża się okazja porozmawiać, a ty jesteś najlepszym specjalistą od robót podziemnych. Michael poczuł się mile połechtany. Dobrze, co chcesz wiedzieć? Spytał.
Przejedźmy się windą – poprosił Gi.

W tym czasie Adam zebrał dwadzieścia najsprytniejszych dziewczyn, ładnych i umiejących wabić. Żadna z nich nie pracowała na ulicy, były ekskluzywne, drogie i umiały wynegocjować cenę. Były niewolnicami, ale żyły w luksusie. Nauczyły się nie myśleć, co by było, gdyby...
Każda dostała osobny, zamykany boks, zaczęły wchodzić w pogawędki. Dodatkowe trzy asystentki były do dyspozycji, gdyby padło pytanie o koleżankę. Dziewczyny ciągle rozmawiały, zakończyły jeden czat, zaczynały drugi, trzeci świecił w oczekujących. Kiedy Adam zorientował się, że pomysł jest dobry, postanowił poprosić Gi o zwiększenie liczby dziewczyn. Przedstawił ten projekt Victorowi, ten najpierw próbował połączyć się z Gi, kiedy jednak ten nie odbierał, sam zdecydował, aby otworzyć drugi pokój rozmów.
Alicja była cicha i nie nadawała się na uwodzicielkę, ale za to była tak piękna, że nie musiała wiele mówić ani pisać. Rozmówcy wpatrywali się w jej buzię i sami załatwiali wszystkie dialogi, ona tylko kiwała głową i uśmiechała się tajemniczo. Adam miał nadzieję, że po zmianie, jeśli Gi będzie zadowolony z jego pracy, pozwoli mu zabrać Alicję do pokoju.
Gi z Michaelem weszli do kwartału informatycznego, Adam zdał raport, a Gi był tak zadowolony, że pochwalił go publicznie. Adam pokłonił się przed oświeconymi i poprosił o możliwość pokazania im pracy. Zgodzili się, więc szedł dumnie, czując się jak adiutant wielkiego wodza. Kiedy Michael zobaczył Alicję, poczuł pożądanie. Miał tę dziewczynę kilka razy i to za nią dostał dwie dziewice, kiedy zamiast niej zastał inną. Teraz pożadanie zaczęło wzbierać. Nie okazał po sobie emocji, był zbyt dumny, by pokazać, że piękno niewolnicy robi na nim wrażenie. Powiedział, że wszystko tutaj to bardzo dobra robota i również poklepał Adama po policzku.
Kiedy znaleźli się sami, Michael powiedział.
Czy możesz mi przysłać jedną z tych dziewcząt?
Którą? Zapytał Gi, pozornie obojętnie, wiedział jednak dokładnie o którą chodziło. Po plecach przeszły nieprzyjemne dreszcze, takie co wieszczą kłopoty.
Ta szatynka, taka ładna. Już ją przecież miałem.
Może jakąś inną? Zaśmiał się Gi, ale wyszło to sztucznie.
Dlaczego nie mogę jej mieć? Jest niewolnicą.
Jest zarezerwowana.
Przez kogo? Wiesz, że jestem już na ósmym poziomie, tak samo, jak ty. Za kilka dni otrzymamy oficjalne insygnia. Jest nas sześćdziesięciu i sześciu nad nami. Nie odpuszczę nikomu poniżej.
Znasz mecenasa Kunciore z Waszyngtonu, Nasz najlepszy prawnik. Dzięki jego kancelarii możemy obracać dziewczynami na całym świecie. Każdy z nas mu ustąpi.
Patrzyli sobie w oczy przez dłuższą chwilę.
Zakochałeś się?
Pytanie smagnęło Michaela jak bicz.
W niewolnicy? Żartujesz?
Idź, wybierz sobie inną.
Przecież to stary menel, już tylko pije, dziewczyny odpuścił dawno temu. Ta jest mu niepotrzebna.
Potrzebna – spojrzenie Gi rozwiercało diamenty, Michael wytrzymał.
Odkupię.
Zakochałeś się?
Nie. To kwestia honoru. Nie ustąpię przed starym ciulem.
Jest naszym wielkim atutem.
Dlaczego ją chce?
To tajemnica.
Nie powiem.
Nie chce dziewczyny, chce jej wątroby.

Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (4 głosy)