Moje marzenie o polskich dziennikarzach...

Obrazek użytkownika krzysztofjaw
Kraj

 

Mam nadzieje, że podobnie jak "kłamstwo powtarzane tysiąc razy staje się prawdą" (przynajmniej dla tej części człekokształtnych znajdujących się "pod kreską"), tak szczera prawda przeplatana empatyczną troską i powtarzana chociaż kilkukrotnie... również stanie się niejako ożywczą prawdą (przynajmniej w sercach tej części ludzi, którzy kiedyś znajdowali się, znajdują się lub próbują znaleźć się "nad kreską")...

 

Od dawna nie potrafię przestać myśleć o roli naszych dziennikarzy w doprowadzeniu - po 1989 roku - do obecnego stanu braku samoświadomości narodowej Polaków oraz kompletnego ich odhumanizowania połączonego z wykreowaniem fałszywego i kłamliwego  pojmowania przez nich świata zewnętrznego.

 

Zastanawiając się nad zwiększającym się wprost geometrycznie społeczno-politycznym znaczeniem tej "czwartej władzy" bardzo łatwo można dojść do wniosku, że stałą się być może już tą władzą najważniejszą, pierwszą. W warstwie treści przekazu medialnego zapewne tak już jest.

 

Wiele zrobiono, aby współczesna technika i technologia stały się nie radością dla człowieka, ale jego ubezwłasnowolnieniem. Staliśmy się zależni od nierzeczywistej rzeczywistości wirtualnej. Zostało "odgórnie" i w pogardzie dla naturalnej istoty człowieczeństwa wykreowane nowe pokolenie emocjonalnych analfabetów, ukształtowanych na ciągłym stosowaniu internetowych narzędzi, które w sposób oczywisty spłaszczają relacje z innymi ludźmi. Powstała rzesza powierzchownych, mijających się w pośpiechu małych a'la człekokształtnych robocików... Stare pokolenie odchodzi lub... niestety dostosowuje się do owej większości...

 

Ogólnie wszelkimi działaniami z możliwie wszystkich kierunków (rządy, firmy, kreatorzy mód, media, reklamiarze, opnionośne i opiniotwórcze różnorodne "gwiazdy i gwiazdeczki", dziennikarze, politycy, prezesi, bankierzy, hochsztaplerzy, naukowcy, cykliści, murarze/budowniczy - "jednookich piramid", okultyści, kabaliści i wielu innych w dużej mierze tylko i wyłącznie manipulatorów)  "zbudowano" coś na kształt masy, którą łatwo ulepić, kierować, sterować i w sumie w demokratyczny sposób ubezwłasnowolniać....

 

Własna wola stała się tylko wyrazem woli sterującej większości. Indywidualność myślenia zaskakująco stała się  alienacją jednostki... a przecież jednostka nie posiadająca umiejętności wyrażania swojego zdania na każdy temat bezwiednie powtarza opinię tłumu. Właśnie opinia ta jakże często jest dziś kształtowana tylko przez media, sieć i oficjalny przekaz.

 

Socjologia tłumu... socjotechnika manipulacji i sterowania zachowaniem innych... Zdałoby się powiedzieć za Cz. Niemenem... "Dziwny jest ten świat"... tylko teraz już człowiek nie rządzi człowiekiem... tylko wirtualny świat steruje masą. Doprawdy wykorzystanie kolejnych, "genialnych" wymysłów i zaleceń K. Marksa (niejako współtwórcy nauki zwanej socjologią a w szczególności socjologii tłumu i inżynierii społecznej, czyli propagandy i manipulacji) jest dla niego niebywałą pośmiertną nobilitacją... a koszmarem dla nasz wszystkich...

 

Tym bardziej więc ogromna jest rola przekazujących informację, czyli dziennikarzy. Tak naprawdę to na nich w sumie spada i spadnie odpowiedzialność za ogólnoludzkie ogłupienie społeczeństw i doprowadzenie do ich upadku. Bo przecież ludzie kierujący się szpetnym złem, obłudą, fałszem, kłamstwem, pogardą wobec innych... w ogóle nie powinni mieć możliwości docierania do innych ze swoim egoistycznym przekazem poprzez dziennikarskich pośredników. Jest przecież internet, blogi, witryny, własne strony... Niech szubrawcy szukają swoich szpetnych wyznawców indywidualnie a nie poprzez dziennikarzy... Oczywiście mówię tu o dziennikarzach a nie "wyrobach dziennikarskopodobnych"...

 

Kierowany tą troską o nas wszystkich a o dziennikarzy i ich zawód szczególnie pozwalam sobie zaapelować do naszych dziennikarzy, aby w swojeje pracy kierowali się etyką dziennikarską, t.j. dążyli zawsze do prawdy, byli bezstronni i uczciwi, mieli szacunek dla prywatności innych, wykazywali się niezależnością od grup interesów, szanowali prawa oraz respektowali dobre obyczaje (1).

 

Marzy mi się, aby polscy dziennikarze przekazywali nam faktycznie prawdę, czyli: nie kłamali, nie przeinaczali i przemilczali faktów czy też nie dostosowywali się do linii politycznej i właścicielskiej swojego medium, w którym pracują.

 

Pragnąłbym aby w codziennej pracy dziennikarskiej znikł w końcu strach przed  wyrzucniem z pracy i innymi negatywnymi konsekwencjami (np. zostania tzw. "czarną owcą")  za pisanie i pokazywanie tego, co mogłoby być przez dzisiejszy mainstream polityczno-gospodarczo-medialny uznane za niestosowne i niezgodne z obowiązującą w III RP tzw. narracją... wymuszającą obowiązkowe zachwalanie dorobku ostatniego 25-lecia a także niezgodne z wytycznymi tz. "michnikowszczyzny".

 

Chciałbym aby polscy dziennikarze zajęli się wreszcie tym, co dla nich i dla nas jest najważniejsze, czyli "patrzeniem władzy na ręce" i przekazywaniu obiektywnej prawdy a nie skupiali się na bezwolnym i często manipulacyjnie ubarwionym przekazywaniu informacji uzyskanych jedynie oficjalnie od rządzących. Dzisiaj, niestety, większość gawiedzi dziennikarskiej (tej znajdującej się "pod kreską") sprawia wrażenie "tuby" propagandowej obecnej władzy... 

 

"Podkreskowi" dziennikarze!

 

Jak długo jeszcze będziecie się bali i troszczyli tylko o "jajka na poranną jajecznicę"? Jak długo jeszcze będziecie pospolitymi kłamcami i manipulatorami? Jak długo jeszcze będziecie coraz bardziej przyspieszać czas własnego porannego golenia lub makijażu, co by nie "zwrócić w sposób drastyczny porannie zjedzonej owej jajecznicy"... na widok własnych facjat? ...

 

Nie pozwólcie, aby hipokryzja przekraczała granice infantylizmu a kłamstwo było dla was codziennością!

 

]]>(1) http://pl.wikipedia.org/wiki/Etyka_dziennikarska]]>

 

Pozdrawiam 

 

P.S. Czym jest owa "kreska"... niech każdy określi ją sam... 

 

]]>http://krzysztofjaw.blogspot.com/]]>

kjahog@gmail.com

Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (9 głosów)

Komentarze

1. Czy dziennikarz to „świadek prawdy” – przynajmniej w powszechnym odczuciu i oczekiwaniu? Chyba nie. Są bowiem tylko dwie służby społeczne, od których rzeczywiście oczekuje się stałego głoszenia prawdy; i tylko prawdy. Pierwszą służbą jest prezbiter – „starszy w Kościele”, czyli duchowny katolicki. Zadaniem jego – jak mówi pamiętna Encyklika Fides et ratio z 1998 r. – jest „diakonia prawdy”: rozdzielanie jej wśród wiernych i niewiernych, jak ongiś diakoni rozdzielali wśród ludu chleb. Drugą służbą jest profesor – nauczyciel akademicki, czyli z samej już nazwy „głosiciel” prawdy. Nazwa podchodzi przecież od łacińskiego profiteor, co znaczy „głoszę”.

Obie prawdy – ta wiary i ta rozumu – głoszone są przy tym nie jako czyjeś indywidualne zapatrywania, chociażby najszczersze, lecz jako prawda obiektywna i trwała, przekraczająca ograniczoność każdej jednostki i zasługująca przez to na szacunek i posłuch: jako to, czego naucza Kościół i to, co stwierdza nauka. W obu wypadkach głoszona prawda opiera się na wielkiej tradycji; to ona jest jej gwarantem. Z dziennikarstwem nie ma to nic wspólnego.

2. Dziennikarz w swej lepszej wersji to wyrobnik słowa, w gorszej – tegoż słowa najemnik. Jest wyrobnikiem, gdy pisze, co każą i na co mu pozwalają; najemnikiem – gdy robi to wbrew swej lepszej wiedzy.

Dziennikarz nie jest samodzielnym podmiotem słowa, które głosi. Jest tego słowa jedynie tubą, urządzeniem nagłaśniającym. Pochlebia sobie dzisiaj, że w społeczeństwie stanowi „czwartą władzę”, obok prawodawczej, wykonawczej i sądowniczej: że to niby on, dziennikarz, steruje opinią publiczną, a przez to pośrednio także tamtymi trzema. W tej megalomanii utwierdza go szerząca się dziś mania „sondaży”, zmierzająca prostą drogą do przeobrażenia demokracji przedstawicielskiej w demokrację bezpośrednią, a więc w ochlokrację: w rządy tłumów i ich doraźnych nastrojów, z dziennikarzem jako tych tłumów podżegaczem lub moderatorem. Nie bierze on przy tym pod uwagę – albo tak udaje – że jest przewodnikiem tłumów wynajętym: że to jego niby-przewodnictwo obraca się w ściśle wyznaczonym i nadzorowanym obszarze, którego przekroczyć się nie waży.

Dziennikarz jest jak te przedwojenne balony na uwięzi, co szybują tylko tam i tak wysoko, gdzie i jak pozawala im ich ściągarka. Kto trzyma jej korbę – to jest dziś dla filozofii mediów pytanie zasadnicze.

Władzą nie są ani media, ani dziennikarze. Są jedynie pewnej władzy instrumentem, jak policjant czy poborca podatkowy. Dysponentami tego instrumentu nie są dziennikarze, a godziwość lub niegodziwość ich zawodowych poczynań jest tylko odzwierciedleniem godziwości lub niegodziwości ich mocodawców i dyspozytorów. To owi mocodawcy są dziś w państwie czwartą władzą, te „anonimowe centra dowodzenia”, o których w niedawnym kazaniu napomykał biskup Stanisław Stefanek (na Jasnej Górze 23 IX 2007 r.; „Nasz Dziennik” 29 IX 2007 r.).

Zlokalizowanie centrów, z których dowodzi się mediami, jest trudne. Mógłby wprawdzie ktoś rzec, że są nimi po prostu właściciele tych mediów. Ale to jest tylko pozór lokalizacji, gdyż nie wiadomo właśnie kim są owi „właściciele”. Są to bowiem z reguły jakieś twory bezosobowe, jakieś „spółki” czy „korporacje”, wzajem się przenikające i powiązane. A gdy nawet jakaś określona osoba się tam wyłoni, to nigdy nie wiadomo, czy jest rzeczywiście dla danego medium i jego dziennikarzy ostatnim decydentem, czy tylko którymś w szeregu; a może jest jedynie figurantem. Kto może powiedzieć na pewno, czy taki np. szef „Gazety Wyborczej” stoi na własnych nogach? Jasności tu nie ma.

3. Wobec anonimowości rzeczywistych centrów medialnej władzy jedyną nadzieją demokracji na słowo prawdy nie są żadne „rady etyki mediów” ani „kodeksy etyki dziennikarskiej”. Przeciwnie, twory te są dla owych centrów dogodną osłoną i kamuflażem: stwarzają pozór, że działania mediów podlegają jakiejś społecznej kontroli i reglamentacji. Nadzieją realną jest tylko wielość owych centrów i podległych im mediów, wyrażająca się w tym, że działają niezależnie od siebie i często przeciw sobie. W ten sposób wzajemnie się kontrolują. Widać już jednak wyraźnie dążność do ograniczenia, a dalej do likwidacji owej policentryczności mediów. Usiłuje się je tak zunifikować, by przemawiały wszystkie zgodnie; by były – jak to kiedyś ujął arcytrafnie biskup Adam Lepa – jedną wielką orkiestrą, która cała gra podług tej samej partytury, choć rozpisanej polifonicznie na różne głosy i instrumenty. Partytura ta ma już nawet swoją nazwę. Zwie się „polityczną poprawnością”, a jej motywem przewodnim jest kosmopolityczne libertyństwo, szerzone dziś i utrwalane np. pod hasłem tzw. „praw człowieka”.

Unifikacji mediów sprzyja ich rosnąca złożoność techniczna, a co za tym idzie – coraz większa kosztowność. Oznacza ona uzależnienie ich od kapitału i jego niejawnych dysponentów. Jednakże głównym źródłem dążeń unifikacyjnych nie są czynniki techniczno-ekonomiczne, lecz polityczne: chęć, by podporządkować sobie opinię publiczną przez zmonopolizowanie środków sterowania nią. A są nimi dzisiaj głównie media – obok sądów i uniwersytetów.

Pokazową ilustracją dążeń unifikacyjnych w mediach jest tzw. „problem Radia Maryja”. Czynione są niezmordowane wysiłki, by stłumić ten dysonans, jakim na tle politpoprawnej eufonii mediów jest owa rozgłośnia. Chce się za wszelką cenę zatkać usta tym przekonaniom katolickim i aspiracjom narodowym, które na falach owej rozgłośni mogą dochodzić do głosu. Dlatego istnienie „Radia Maryja” – i to w jego obecnej, „politycznie niepoprawnej” postaci – jest dziś probierzem demokracji w Polsce [to już chyba przeszłość... - admin].

Najważniejszą bowiem gwarancją demokracji jest wolność słowa: możność powiedzenia głośno tego, co się myśli. Warunkiem koniecznym tej wolności jest zaś rzeczywisty policentryzm mediów, dzięki któremu każdy odłam opinii publicznej znajduje gdzieś swoją tubę i ujście. Gwarancją demokracji nie jest eufonia mediów, harmonijne współbrzmienie, lecz ich kakofonia – wzajemne dysonanse i zgrzyty. To po niej poznajemy, że demokracja działa.

4. W mediach samo powtarzanie czegoś – np. jakiegoś zarzutu – starcza za dowód. Jeżeli raz powiedzą tam, że „rozgłośnia toruńska jest antysemicka”, nie ma to znaczenia. Ale gdy powtórzą to sto razy, niektórzy zaczną się zastanawiać: „jakieś dowody muszą chyba być, pokazano je pewnie wcześniej”. Gdy zaś to samo zostanie powtórzone tysiąc razy, wielu pomyśli sobie: „musi to być prawda, skoro stale tak mówią”. Wcale nie musi i nie jest – kłamią w żywe oczy. Ale w mediach uporczywie powtarzany fałsz staje się „medialną prawdą” i brany za nią wsącza się powoli do opinii publicznej.

Jak przeciwdziałać medialnemu nasączaniu opinii fałszami? Nic nie warte są wszelkie rezolucje typu podjętej w 1993 r. przez Radę Europy, że „media muszą wypracować normy etyczne gwarantujące prawo obywateli do prawdziwej informacji i uczciwych opinii” (por. K. Czuba, Katolickie podstawy etyki dziennikarskiej”, Toruń 2007, s. 287). Rezolucje takie i mające czynić im zadość „kodeksy etyki dziennikarskiej” to paliatywy: chwilowe wyciszanie głosów niepokoju, usypianie opinii publicznej. Wszelkie „apele moralne” i „kodeksy etyczne”, służą jedynie lepszemu samopoczuciu ich autorów i twórców. Pustkę sumień usiłują zapchać drukowanym papierem.

Dawno temu powiedział Alexis de Tocqueville, wielki teoretyk demokracji: „najlepszym sposobem zneutralizowania siły gazet jest powiększanie ich liczby” (O demokracji w Ameryce, Warszawa 1976, s.145) – zakładając oczywiście, że będą to gazety rzeczywiście różne, tzn. wzajem niezależne, a nie tylko mutacje jednej lub dwóch.

Gdy np. po raz tysięczny zarzucają nam bezpodstawnie „antysemityzm”, jedynym na to sposobem jest po raz tysięczny zarzut ten piętnować jako gołosłowny i oszczerczy. Nie tłumaczyć się, tylko z kamiennym uporem przygważdżać jego gołosłowność: bo to nie jest dyskusja, tylko próba sił – kto kogo przetrzyma. Aby jednak do takiej próby sił mogło w ogóle dojść, na to potrzebna jest właśnie wielość mediów niezależnych, ich policentryzm. Kakofonia mediów jest niezbędna, bo to z niej wykluwa się w bólach prawda i wnika powoli do opinii publicznej. Tu nie ma drogi na skróty, przez „kodeksy” czy „apele” do sumień.

Droga do prawdy jest w demokracji drogą przez mękę, innej nie ma.

A oto drugi przykład na infiltrację świadomości społecznej medialnym fałszem – w tym wypadku nie oszczerczym, lecz ideologicznym, tzn. dającym wykrzywiony obraz świata. Od dwudziestu lat wprowadzane jest przez media do obiegu nowe pojęcie: pojęcie „judeochrześcijaństwa”, przedtem nieznane. Wprowadza się je bez uzasadnień, mimochodem, tu i tam nadmieniając o jakiejś „tradycji judeochrześcijańskiej”, albo „judeochrześcijańskiej cywilizacji”. Wprowadza się tę nowość, jak gdyby rozumiała się sama przez się, nie mogła budzić niczyich wątpliwości. Nikt nie pyta, czy taka „tradycja” albo „cywilizacja” w ogóle istnieje lub kiedykolwiek istniała; po prostu taki sposób wyrażania się wprowadza – i to coraz częściej i śmielej, oswajając pomału świadomość społeczną z tym terminologicznym nowotworem. Mamy dojść do przeświadczenia, że nie jesteśmy – jak sądziliśmy dotąd – spadkobiercami cywilizacji łacińsko-chrześcijańskiej, lecz „judeochrześcijańskiej”.

W mediach dokonuje się w ten sposób gwałt na naszej samowiedzy historycznej. I nikt nie wyraża sprzeciwu – żaden dziennikarz, ani profesor uniwersytetu. Dlaczego milczą? Bo się boją! A to pokazuje, że nie są ludźmi naprawdę wolnymi, bo człowiek wolny nie boi się mówić, co myśli; ani pytać, gdy rodzą się w nim wątpliwości. To jest jego cecha rozpoznawcza.

Wolność słowa jest stale zagrożona. Obronić można ją tylko przez stałe jej użytkowanie. Nieużywana wiotczeje i zanika, jak nieużywane mięśnie. Dlatego w imię wolności słowa, zapobiegając jej atrofii, powiedzmy wyraźnie: żadnej „judeochrześcijańskiej” tradycji ani cywilizacji nie ma i nigdy nie było. Określenie to jest propagandową fikcją, wtłaczaną pod ciśnieniem medialnym do świadomości społecznej. Jego celem jest rozmiękczanie tradycji chrześcijańskiej – by rozmiękczoną łatwiej zgnieść, rzecz jasna. Tradycja chrześcijańska i tradycja żydowska to są dwie tradycje różne, które nie biegły razem, lecz obok siebie, całkiem niezależnie.

Historyczne związki chrześcijaństwa z judaizmem są znane od dwóch tysięcy lat. Przez te dwa tysiące lat nie przychodziło nikomu do głowy, by propagandowo chcieć te tradycje stapiać w jedną lub chociażby tylko zacierać ich odrębność. Cóż zatem usprawiedliwia dzisiaj to dodawanie chrześcijaństwu przedrostka „judeo-”? Nic nie usprawiedliwia, jest to manewr czysto propagandowy. Przedrostek ów ma sugerować symbiozę obu tradycji, jakiej w rzeczywistości historycznej nigdy nie było. Wprowadzanie go jest mistyfikacją.

Spójrzmy bowiem na sprawę z drugiej strony: czy w judaizmie istniał kiedykolwiek – wyjąwszy czasy Apostołów – jakiś nurt prochrześcijański, „chrysto-żydowski”? Nie było takiego, były to dwie religie od siebie niemal hermetycznie izolowane – w doktrynie, w kulcie, w organizacji i w obyczajowości. I takie pozostały po dziś dzień. Punkt styczny, jaki mają w Starym Testamencie, nie zbliżał ich d siebie ani w oczach żydów, ani w oczach chrześcijan – wprost przeciwnie, dzielił je ostro jego interpretacją.

Co zaś do związków historycznych ze Starym Testamentem, to równym prawem, jak o tradycji „judeo-chrześcijańskiej”, można by mówić o tradycji „judeo-mahometańskiej”, tak ją przemianowywać. Spadek starotestamentowy jest bowiem w islamie tak samo obecny, jak w chrześcijaństwie. Czemu więc nikt tak nie mówi? Bo agresja libertyństwa godzi tylko w chrześcijaństwo, nie w islam. W Europie wadzą im kościoły; nie meczety ani sekciarskie „aśramy”.

Cywilizacja Zachodu powstała na syntezie dziejowej trzech pierwiastków duchowych: żydowskiego monoteizmu, myśli greckiej i państwowości rzymskiej. Nazwa tej trójsyntezy brzmi „chrześcijaństwo” – bez żadnych przedrostków typu „judeo-”, „helleno-” czy „romano-”. Wszystkie trzy przetworzyły się w nim w nową jakość – jak atomy węgla, tlenu i wodoru w cząsteczce cukru. (Bez sensu byłoby mówić o „węglo-cukrze”, gdy innego nie ma.)

Zbitka słowna „judeo-chrześcijaństwo” służy do demontażu tradycji chrześcijańskiej przez rozmazanie jej historycznego konturu, przez pozbawienie go dawnej wyrazistości. Zauważmy bowiem, że zbitka działa tylko na jedną stronę: judaizuje chrześcijaństwo, nie chrystianizuje judaizmu. Rozmazuje się tylko stronę chrześcijańską, drugiej się nie tyka.
6. Ktoś mógłby tu oponować, wskazując na słynne słowa Jana Pawła II o „starszych braciach w wierze”. Nic błędniejszego! Słowa te znaczą dwie rzeczy. Po pierwsze, są tylko potwierdzeniem tego, o czym właśnie była mowa: że judaizm był matką religii monoteistycznych. To było jasne od dawna. Po drugie zaś – i w tym novum tych słów – deklaruje się w nich gotowość Kościoła, by judaizmu nie uważać za religię chrześcijaństwu wrogą, lecz przeciwnie – uznać za religię śród wszystkich pozostałych chrześcijaństwu stosunkowo najbliższą. I nic więcej: żadne „judeo-chrześcijaństwo” z tego uznania nie wynika. Podobnie jak z tego, że język słowacki uznamy za stosunkowo najbliższy naszego, nie wynika, że mówimy nie po polsku, tylko „po polsko-słowacku”. [Tu można by z prof. Wolniewiczem podyskutować... - admin]

Słowa Jana Pawła II były historycznym gestem Kościoła, w którym zaproponowano drugiej stronie wygaszenie dwutysiącletniego antagonizmu. Gest ten zawisł jednak w próżni, bo z tamtej strony nikt się do braterstwa w wierze nie przyznał. Zamiast tego forsuje się terminologicznie jakieś „judeo-chrześcijaństwo”, a winę za wielką zagładę Żydów europejskich przesuwa się propagandowo z III Rzeszy na „chrześcijaństwo” – tu już bez przedrostka „judeo-”. („Bo przecież wszyscy nazi byli ochrzczeni!”).

7. Podsumujmy: w demokracji media odzwierciedlają opinię publiczną, a przez to ją także organizują. A. Tocqueville rzekł (s. 476): „Prasa jest par excellence demokratycznym narzędziem wolności”. Owszem, ale pod warunkiem jej prawdziwego policentryzmu. Inaczej wyradza się łatwo w narzędzie pozaracjonalnego sterowania opinią publiczną: w medialną tresurę, zwaną też delikatniej „manipulacją”. Opinię tresuje się wtedy jak Pawłow swoje psy: pokaże im koło – jeżą się i warczą, pokaże elipsę – ślinią się i merdają ogonem. Tak samo opinia: powiedzą jej „rasizm” – jeży się i warczy, powiedzą „judeo-chrześcijaństwo” – ślini się i merda ogonem. Tak działają odruchy. (Na słowo „rasizm” opinię Zachodu wytresowano już w pełni; tresura na „judeo-chrześcijaństwo” jest dopiero w toku.)

Jako organizator opinii publicznej – albo jej treser – media są w demokracji istotnie „czwartą władzą”. Nie dzierżą jej w nich jednak dziennikarze, oni są tam jednie najemnikami. Rzeczywistą czwartą władzą są mało widoczni dysponenci mediów, owe „anonimowe centra”. Dziennikarzy tak się już dobiera albo tresuje, by bez słowa odgadywali, czego się od nich oczekuje – inaczej kończą szybko swe kariery. Dziennikarz indywidualnie nie może być – chociażby chciał – ani „świadkiem prawdy”, ani „wyrazicielem opinii”. Pisze to, co ma pisać, choć dla niepoznaki daje się mu w tym trochę luzu – nie tyle po to, by poprawić jego samopoczucie, ile by roztaczać przed opinią publiczną miraż jego samodzielności.

Żadne „rady mediów” ani „kodeksy etyczne” nie odmienią dziennikarskiej zależności od szefów. Przeciwnie, jako jeszcze jedna myląca dekoracja stan tej zależności dodatkowo maskują, a przez to i utrwalają. Jeżeli media stają się dziś rozsadnikiem nihilizmu, to nie dziennikarze są temu winni, lecz ich nadzorcy, owe „anonimowe centra”. Okiełznać groźną władzę mediów może tylko ich policentryzm: wielość przeciwbieżnych sobie ośrodków dowodzenia nimi, trzymających się wzajem w szachu. Takie niestety są fakty

http://marucha.wordpress.com/2014/08/13/dziennikarz-wyraziciel-opinii-czy-najemnik-slowa/

 

Vote up!
6
Vote down!
0
#1435406

dyspozycyjny

 

co tylko mu każą

to usłużnie napisze

za co mu wpadają

trzosów złocisze

Vote up!
3
Vote down!
0

jan patmo

#1435446