Pozaziemskie pandemia jako źródła kultury uniwersalnej?

Obrazek użytkownika Andrzej Pańta
Idee

POZAZIEMSKIE PANDEMIA

jako

ŹRÓDŁA KULTURY UNIWERSALNEJ?

Museum of Hysterics

2010

 

 

Panu Johanowi van Geluwe poświęcam

 

 

Wedle Platona pod względem poznawczym żyjemy w norach i zachowujemy się jak jaskiniowcy. Jako fakt wydojony z mitu: Platon, oszołom; Platon, grawitacyjny żużel; Platon, niechluj; Platon, skarżypyta; Platon, krzywe pysio wieczności; Platon, La Kalapeta; Platon, obroża; Platon, uporczywa miesiączka; Platon, inkunabuł; Platon, spleśniały afrodyzjak; Platon, czterdziesta piąta rocznica ślubu; i wreszcie Platon, nie ja. — Otóż, ten wiecznie żywy piec — przykład gramatyczny, straszący uczniaków ze wszystkich podręczników świata dla zerówek, zabronił poetom wstępu do swych spelunek, gdzie mogliby przyczesywać sobie włosy przed tym osławionym weneckim lustrem?

Bez bromu i cyrkułu. Korona stworzenia. Między słońcem a korzeniem plasuje pień. Głuchota. Ślepota. Czasami chodzą w parze. Cykuta dziejów sączy się z ucha. Nasączeni wątpliwościami, czujemy wilgoć; złudzenia bowiem ze wszech miar są naszą słabą.

A miało być jak w teatrze lalek: Ciągotki i wylęgi. Żywe strugi. Mleczne rzesze. Zasychające strupy. Jednak wartki nurt opowiadania na dobre ugrzązł nad Nysą. Daleko mu więc do Odry. Nie mówiąc już o Zalewie. Dusza jest jedna i nieporuszona. Wiatrak przy drodze? Wyrzucony ruszt? Chyba nie, ale coś ją przecież oddziela od wszystkich brzegów.

A. Schopenhauer pisze, że wystarczy zajrzeć za scenę, a wtedy zobaczy się, jak jest naprawdę, twarzą w twarz i łokciem w łokieć. Gwiezdny strach albo księżycowy niepokój albo zauważalna obawa są wszakże większe, aby ruszyć się z własnego punktu widzenia, słyszenia. Padania na pysk albo w placek. Panika wyzwala nadzieję. Dlatego właśnie znalazłem się tu. W wiecznym Calancorum. W przeręblu albo przy placu na rozstajach. Zygmunt Trziszka kołysze się w dali. Niebo zamyka się w kleszcze. Przez otwór w jaskini wpada deszcz?

Zaprawdę powiadam: Kłam! Władze miejskie bowiem w trosce o życie i zdrowie już latem wszędzie porozwieszały napisy: „Uwaga na śnieżne lawiny i spadające sople!” Gdyby jednak ktoś wcześniej więcej uwagi zwracał na nauczanie początkowe, nie musiałbym teraz z butami wchodzić w cudzy mózg. Albo jeno w jego strzępek. Podczas spaceru z jednego kąta w drugi róg.

W kraju obfitości z rozprutą klamką u drzwi. Uciekający wpław na drugi brzeg musi odpokutować swój grzech. Życie nie zna skruchy. Pokora grozą?  Ani jedna mysz nie prześlizgnie się przez to pytanie, czemu właśnie tu?

Zwichnięta ręka rynku. Unieruchomione ramię wyobraźni. Serdeczna dłoń wymiany towaru za browar. Sztywny kurs walutowy. Noc ta do wszystkich jakże jest podobna!

Z sufitu ścieka przestwór nieskończoności. Tej, która była, i tej, która jest; ale nie ma takiej, która będzie. Sam będę lodowcem, gdy zaistnieję pod suchy wieczór życia. Leopold Buczkowski mija nas zawsze o świcie. Rozchodzą się nasze poroża. Nigdy się już z nim nie spotkamy.

Od snu do koszmaru, od łba do głowy, od wiedzy do uprzedzeń płynie czas. Przestrzeń nabawiła się łaskotek, uruchamia dodatkowe fundusze, zaciągnięte kredyty nie wystarczą nawet na spłatę wcześniejszych zobowiązań ani na obsługę własnego oprogramowania. Duch pobudzany do działania? Tak, ale na próżno. Wycofujemy się do łódek, łóżek i łożysk. Brak mi słów! Żeby odtajać, wystarczy być pod telefonem.

Brak głosów