Wolna Kultura ad ACTA

Obrazek użytkownika igorczajka
Kultura

Trzeba przyznać, że weekendowa internetowa akcja sprzeciwu wobec aktu prawnego o którym jeszcze kilka dni mało kto słyszał robi wrażenie. Spektakularny przyrost uczestników grup sprzeciwu na społecznościowych portalach, zablokowanie rządowych stron internetowych, zapowiedzi kontynuacji akcji w realu – wszystko to aż wzbudza nieufność swoją dynamiką.

Czy to możliwe aby, wydawałoby się bierne, społeczeństwo tak poruszył jakiś tajemniczy akt prawny, nawet jeśli negocjowany po kryjomu od 2007 roku, bez żadnych konsultacji, o którym nagle dowiadujemy się, że ma go podpisać Prezydent? Czy może jest to kolejna akcja odciągająca uwagę od realnych problemów? Mam wrażenie jednak, że jest to dowód na przetrwanie instynktu społecznego w coraz bardziej pozbawianych podmiotowości obywatelach.

Wskazuje na to całkiem zdroworozsądkowe akcentowanie niedookreśloności przepisów, pod które przy odrobinie złej woli można podciągnąć wszystko. Na oddolny charakter tych ruchów wskazuje także fakt, że sprzeciw połączył takie środowiska jak Stowarzyszenie Marsz Niepodelgłości i Krytykę Polityczną, przy czym wśród lewicowców pojawiły się głosy, jakoby prawica chciała przechwycić ich akcję. Ciekawi mnie czy wspólnota antytotalitarnego celu będzie w stanie pokonać światopoglądowe podziały?

Przy tej okazji warto jednak powrócić do pytania czym jest przedmiot ACTA. Co to są prawa autorskie, co to jest własność intelektualna, czemu służyła jej ochrona w przeszłości a czemu służy teraz? Istnieje na rynku świetna książka, która w przystępny, żeby nie powiedzieć w pasjonujący sposób opisuje historię, ideę i teraźniejszość ochrony wytworów ludzkiego intelektu. Okraszony konkretnymi anegdotami wykład czyta się jak sensacyjną powieść, a można dzięki niemu zrozumieć jak od ochrony twórców doszliśmy dzisiaj do ochrony medialnych koncernów z jednoczesnym szykanowaniem tychże twórców.

Lawrence Lessig swoją książkę pod znamiennym tytułem „Wolna Kultura” udostępnił na prawach Creative Commons, czyli m.in. wolno kopiować, rozprowadzać, przedstawiać i wykonywać objęty prawem autorskim utwór oraz opracowane na jego podstawie utwory zależne pod warunkiem, że zostanie przywołane nazwisko autora pierwowzoru. Jest on dowodem na to, że można udostępnić w internecie utwór do dalszej dowolnej obróbki oraz jednocześnie zarabiać na sprzedaży jego materialnego nośnika. W Polsce książka została wydana przez Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne, ale próżno szukać tej książki czy choćby informacji o niej na stronach wydawnictwa. Jest ona dostępna na prywatnym serwerze.

Warto do niej zajrzeć, by poznać ewolucję prawa autorskiego i móc wyrobić sobie zdanie na temat jego funkcjonowania we współczesnym świecie. Pozwoli ona lepiej zrozumieć zagrożenia jakie niosą ze sobą takie ustawy jak ACTA i zobaczyć, że zabójczy dla kultury przemysł kulturalny jest niezwykle wytrwały i konsekwentny w swoim dążeniu nie tylko do utrzymania, ale też do nieustannego rozszerzania zakresu kontroli twórczych procesów uczestników życia intelektualnego. Warto wiedzieć i nie zapominać, że ACTA nie są pierwszą i nie będą ostatnią próbą rozszerzenia tej kontroli. W 2004 roku Lessig zauważył:

Rozpętana dziś wojna jest wojną prohibicji. Jak każda tego typu batalia, jest skierowana przeciwko zachowaniom dużej liczby obywateli. Według danych ogłoszonych przez „The New York Times”, w maju 2002 roku 43 miliony Amerykanów ściągało muzykę przez internet. Zdaniem RIAA postępowanie tych 43 milionów Amerykanów jest przestępstwem. Mamy zatem prawo, które przekształca 20 procent mieszkańców Ameryki w przestępców. […] Wojny prohibicji nie są w Ameryce niczym nowym. Ta jest tylko trochę bardziej radykalna niż wszystkie poprzednie.

Zachęcając do sięgnięcia do tej niezwykle inspirującej lektury pozwolę sobie jeszcze przytoczyć obszerne fragmenty ze wstępu do polskiego wydania książki, autorstwa Edwina Bendyka:

Kim jest Lawrence Lessig? Wśród wielu polskich czytelników nazwisko to zapewne nie wywoła żadnego rezonansu. Nie znamy go w Polsce, choć on zna nas bardzo dobrze. Pierwszą ze swych głośnych książek, Code and Other Laws of Cyberspace (‘Kod i inne prawa cyberprzestrzeni’) z 1999 roku zaczyna tak: „Dekadę wstecz, jesienią 1989 roku komunizm w Europie skonał – upadł, tak jak namiot, z którego usunięto główne maszty. Przyczyną tego upadku nie była żadna wojna ani rewolucja. Przyczyną było wyczerpanie”.

Co jednak może mieć wspólnego cyberprzestrzeń i kultura w epoce cyfrowej z upadkiem komunizmu? Całkiem sporo. Nowe, z założenia demokratyczne systemy polityczne, powstawały w swoistej próżni. Skompromitowane przez lata komunizmu instytucje państwa były zbyt słabe, by efektywnie pełnić regulacyjne funkcje. A poza tym, zgodnie z dominującą wówczas intelektualną modą szerzoną przez kolegów Lessiga z Chicago (słynni „chłopcy z Chicago”, uczniowie Miltona Friedmana, guru neoliberalizmu) słabe państwo stwarzało szansę na szybką budowę silnego wolnego rynku. Friedman dawał wówczas prostą, w napoleońskim stylu odpowiedź, gdy go pytano jak rozwiązywać problemy przechodzących transformację pokomunistycznych społeczeństw: prywatyzować, prywatyzować, prywatyzować.

Lessig, prawnik-konstytucjonalista, a nie ekonomista-teoretyk szybko dostrzegł skutki prowadzonej w ten sposób przebudowy. Jak wspomina, zanik władzy państwowej nie oznaczał, że władza ustąpiła zupełnie, dając pole wyimaginowanej swobodnej i czystej konkurencji na lśniącym nowością wolnym rynku. Władza zmieniła locus, przeszła w ręce instytucji nieformalnych, choć potwornie skutecznych: mafii i oligarchicznych sieci. Tak „regulowany” wolny rynek, to optymalne zdaniem ekonomistów, narzędzie alokacji zasobów, posłużył do podziału do niedawna jeszcze państwowego majątku między beneficjentów transformacji.

Zdaniem Lessiga pierwsze lata debaty o cyberprzestrzeni przypominały do złudzenia problemy posocjalistycznej transformacji. Oto bowiem nagle powstała wirtualna, ale angażująca jak najbardziej realne emocje i pieniądze przestrzeń społeczna, pozbawiona stabilnych regulacji normatywnych, słowem – pozbawiona konstytucji. Lessig, opierając się na swych doświadczeniach z krajów pokomunistycznych wiedział, że cyberprzestrzeń pozostawiona samej sobie, lub inaczej, wystawiona na nieskrępowaną specyficznymi regulacjami grę sił rynkowych i konkurencji ekonomicznej, stanie się przestrzenią podobnych patologii, jak społeczeństwa Europy Wschodniej. Tam gdzie nie ma konstytucji, rozumianej nie tyle jako ustawa zasadnicza, lecz w sensie brytyjskim – jako zestaw zarówno spisanych, ale i zwyczajowych reguł postępowania – zaczyna rządzić mafia, czyli ten, kto jest w stanie narzucić swoje reguły.

Co więc pozostaje? Zamiast komunizmu budujmy „commonizm”. Ten wątek Lessig eksploatuje w swej drugiej głośnej książce, The Future of Ideas (‘Przyszłość idei’) z 2001 roku. Amerykański prawnik przypomina w niej instytucję dobra wspólnotowego, która była powszechna w społeczeństwach przednowoczesnych. W Wielkiej Brytanii commons było słowem, którym nazywano gminne pastwiska, na których wszyscy mieszkańcy wsi mogli wypasać swoje bydło. Prywatyzacja tych wspólnotowych pastwisk, rozpoczęta w XVI wieku, przeszła do historii jako proces enclosure, ogradzania – jeden z ważniejszych czynników, który umożliwił późniejszy szybki rozwój brytyjskiego kapitalizmu i sukces rewolucji przemysłowej.

„Commons” stały się sławne po raz drugi w XX wieku za sprawą biologa Garretta Hardina, który w 1967 roku ogłosił w czasopiśmie „Science” artykuł Tragedy of the Commons. Wykazywał w nim, opierając się na czysto racjonalnej analizie wspomaganej m. in. osiągnięciami teorii gier, że dobro wspólnotowe, owo gminne pastwisko musi prędzej czy później ulec zagładzie. Gdy wszyscy są właścicielami, zawsze znajdzie się free rider, cwaniak, który będzie chciał uszczknąć więcej, niż mu się należy. Niewiele trzeba, żeby inni poszli jego śladem. Czyż tego nie dowodziła socjalistyczna wersja wspólnotowych pastwisk, czyli kołchozy i „uspołeczniona własność środków produkcji”?

Problem commons powraca w nowym wydaniu w cyberprzestrzeni. Oto bowiem jesteśmy świadkami narodzin nowego kapitalizmu, w którym źródłem największej akumulacji kapitału nie jest już produkcja przemysłowa, ale przetwarzanie symboli, wiedzy, idei. Głównym nośnikiem wartości są dziś symbole. A jeśli tak, to znaczy, że będą one przedmiotem coraz większego zainteresowania nie tylko konsumentów, ale i kapitału. To, co cenne, trzeba chronić, grodzić jak setki lat temu wspólnotowe pastwiska, drutem kolczastym praw chroniących własność intelektualną. I to się dzieje, jeśli uważnie przyjrzeć się statystykom. Z roku na rok przybywa zgłoszeń patentowych; tylko w ciągu lat 90. ich liczba w Stanach Zjednoczonych podwoiła się. Jeśli popatrzeć, co jest przedmiotem najbardziej zażartych sporów podczas międzynarodowych negocjacji handlowych, okaże się, że prawa autorskie i patentowe.

Jak czytać Wolną kulturę? Krytycznie. Błyskotliwy styl Lessiga powoduje, że książkę czyta się jak powieść sensacyjną. Nie chodzi jednak o to, by po przyjemnej lekturze odstawić tę książkę na półkę, a jej treść zapomnieć. Nie chodzi też o to, żeby zgadzać się z autorem. Im więcej dyskusji, zwłaszcza krytycznych i otwartych, tym lepiej. Projekt wolnej kultury jest zbyt wielki, by go zamknąć w jednej książce.

Wolna kultura, L. Lessig, WSiP, Warszawa 2005

p.s. zachęcam do subskrypcji tekstów za pośrednictwem e-mail - można to zrobić podając swój adres na głównym blogu: wiktorinoc.blogspot.com

Brak głosów