Czy MIDI niszczy kreatywność?

Obrazek użytkownika DoktorNo
Kultura

Słucham właśnie sobie płyt zespołu "Tangerine Dream" - żywej legendy muzyki elektronicznej, aktywnej na tym polu od 40 (!!) lat.

Swoją twórczość zaczynali od krautrocka i psychodeli, by z czasem przejść do unikalnego stylu łączącego ambient, rock progresywny i muzyke eksperymentalną, w proporcjach zależnych od składu zespołu w danym okresie. Wystarczy wspomnieć, że przez zespół przewinęło się ponad tuzin wykonawców, w tym Steven Schroyder (na zdjęciu obok, w czasie "Elektronicznego Woodstocku" w Słubicach).

Dwie płyty które teraz odtwarzam pochodzą z końca lat 80-tych, dokładnie są to płyty "Lily on the Beach" i "Optical Race", odpowiednio z 1989 i 1988 roku. W tym okresie "Tangerine Dream" odeszli od długich form muzycznych w stylu 45 minutowego "Rubyconu" z 1975 roku czy 25 minutowych kawałków z "Force Majure" z 1978 na rzecz krótkich form, co zresztą było odbiciem ich komercyjnej działności, min. tworzeniem ścieżek muzycznych do filmów.

Płyty te zostały zrealizowane przy pomocy komputerów Atari i oprogramowania Steinberga i Cubase. I niestety widać że nie wyszło to muzyce zespołu na dobrze.

Wymieniony na początku skrót MIDI to akronim od "Musical Instrument Digital Interface", bez wdawania się w teorie oznacza to tyle, że urządzenia kompatybilne z tym standardem, zarówno syntezatory jak i komputery z odpowiednim oprogramowaniem, można łączyć ze sobą w większe lub mniejsze systemy, w których to np. komputer pełni rolę dyrygenta sterującego syntezatorami i innym sprzętem, niczym wirtualną orkiestrą.

Wracając do mojej wcześniejszej krytycznej oceny, trzeba pamiętać o tym, że efektem ubocznym "zcyfrzenia" jest powatarzalność i brak "głębi" charakterystycznej dla tradycyjnych instrumentów. W albumie "Force Majure" basowa gitara elektryczna w utworze "Trough metamorphic rocks" dostała dodatkowego wdzięku na wskutek... przepalonego tranzystora w pulpicie mikserskim. Z kolei obie wymienione płyty z lat 80-tych przypominają budowle zbudowane z tego samego zestawu klocków, i to takiego zestawu, który ma nielielką liczbę kombinacji. Sam Czesław Niemen po latach przyznał że stary syntezator EMS zakupiony w latach 70-tych dawał mu aż do końca jego twórczej kariery możliwość uzyskania unikalnych brzmień.

Podobna sprawa ma się z cyfrową sztuką wizualną: na DeviantArt czy innych portalach z grafiką w przeważającej ilości dominuje monotonia, i nie mam na myśli tu prac pozbawionych talentu czy oryginalności jako takiej, tylko fakt, iż na kilometr widać, że dana praca jest zrobiona areografem z Photoshopa, a inna wirtualnymi farbami z Corel Paintera. Jeszcze nie tak dawno temu było jeszcze gorzej, bo algorytmy były niedopracowane i powtarzalność była nawet bardziej widoczna.

Nie chciałbym tu przesądzać i wyjść na wroga nowoczesnej technologii cyfrowej, bo jednak ma ona wiele bezdyskusyjnych zalet, i co więcej, jej rozpowszechnienie powoduje, że właściwie nie da się bez niej obyć. Po prostu chodzi mi o to, aby mieć świadomość że daje ona czasami zbyt łatwą możliwość tworzenia, i obniża poprzeczkę, dodatkowo mimowolnie nadając pewien zuniformizowany, standardowy kształt. Fakt, potrzebujemy często komercyjnych dżingli i ilustracji zrobionych "od sztancy", ale wyżej opisany trend już teraz ma bardzo istotne skutki dla sztuki i całego społeczeństwa, co stanowi temat na obszerniejszy tekst.

Brak głosów