Aż poleje się krew (cz. II)

Obrazek użytkownika rosemann
Kraj

Tekst ten chciałbym zadedykować Lubiczowi. W ostatniej naszej rozmowie przyznał, że od wydarzeń w Łodzi i Nowym Jorku nie ma ochoty ani sił pisać o polityce. Jest w tym sens, którego nie widzę tak jak on ani ja, ani wielu innych. Że ja to jeszcze ujdzie, bo co tam ja… Że wielu innych, to już problem poważniejszy. Bo z niego może być…

Pierwszy tekst pod wspomnianym tytułem (dokładniej zaś „Aż poleje się krew (katalog prostych czynności manualnych)”) napisałem 2 października ubiegłego roku. Na tydzień przedtem, zanim faktycznie polała się krew. To, że wracam do tematu pokazuje, że krew się polała tylko nam w związku z nią rozsądku ani rozumu nie przybyło. Widać za mało jej było i trzeba więcej.

Taką bezpośrednią inspirację zaczerpnąłem z dwóch źródeł. Dziś w „Rzeczpospolitej” Artur Bazak wieści czas gniewu* zaś prof. Piotr Winczorek sugeruje, że opamiętanie nie nastąpi.** Te dwa teksty, odnoszące się do obecnego stanu emocji i mniej lub bardziej wprost wskazujące drogę, którą taki obrót rzeczy nas popędzi oraz finał, który na końcu tej drogi nastąpi.

Drugą inspiracją są słowa człowieka, któremu (czemu, na Boga akurat jemu?!) powierzono ciężar przygotowania strategii wyborczej partii, która obecnie rządzi. Rzuca on hasło, że „nie pozwoli podpalić Polski”. W zasadzie można przejść nad tym do porządku pamiętając z jak sprawnym politykiem mamy do czynienia. Niech  za cała recenzję jego „profesjonalizmu” służy ostatnia dyskusja o tym, czy polską politykę zagraniczną mają kształtować wdowy. Oczywiście pan Minister od razu się odciął, że to „prowokacja PiS za pomocą wiertarki” ale nie zadudniło to wystarczająco głośno by zagłuszyć wątpliwości co do tego, czy aby jest on właściwą osobą na właściwym miejscu.

Zdaję sobie sprawę, że narażam się (jak zawsze zresztą) na zarzuty przedstawiania „pisowskiej wizji rzeczywistości”. Choć nie raz tłumaczyłem, że za Pis wezmę się, jak będzie rządził, to chyba jednak nie przekonałem nieprzekonanych i już raczej nie przekonam.

Powiem więc tylko, że konfrontacyjnym językiem PO zajmuję się teraz z trzech powodów. Pierwszy jest taki, że większość mediów, w tym prawie wszystkie największe, zajmują się niemal wyłącznie „konfrontacyjnym językiem PiS” i na „język PO” brak im już chyba mocy przerobowych. Drugi, ku memu nie przemijającemu od lat zdumieniu, jest taki, że jakoś media i komentatorzy nie są w stanie przyjąć do wiadomości, że jedno konfrontacyjne zdanie (czy okrzyk) rzucone przez osobę sprawującą władzę, z jej odpowiednim,  „technicznym” zapleczem dodanym do armii wiernych zwolenników, brzmi tysiąckroć groźniej niż całe elaboraty opozycji mającej tylko armię wiernych zwolenników.

Wreszcie trzeci, którego ignorowanie przez tych, którzy nie są w rządzie, klubie parlamentarnym PO, w „Młodych Demokratach” czy innych inicjatywach stanowiących obecnie coś na kształt BBWR, jest dla mnie wręcz zdumiewające. Chodzi mi o łódzką tragedię. Pokazującą w sposób esencjonalnie wręcz łopatrologiczny, że nawet gdyby „przyszło tysiąc atletów i każdy zjadłby […] i każdy nie wiem jak się wyprężał” to nie są w stanie udowodnić, że ten nasz zagrożony świat naszego życia publicznego i politycznego nie dzieli się na „białe” i „czarne”, „dobre” i „złe” wedle schematu miłego akurat „zaprzyjaźnionym” stacjom, gazetom lub czasopismom.

Nie wiem, gdzie ani za czyją sprawą poleje się krew następnym razem. Wielu sprawia wrażenie, jakby uparło się, że tak właśnie być musi. Gdyby tę cenę przyjęli dla jakiegoś rzeczywiście godnego dzieła, jakiegoś fundamentu, na którym wyrosłoby coś, co warte byłoby takiej ceny. Rzecz w tym, że mało jest rzeczy i spraw tyle właśnie wartych. Mam podejrzenie, że nasza klasa polityczna w swej przeważającej większości nie potrafiłaby ich sobie nawet wyobrazić.

Dlatego twierdze, że ta, która może jest przed nami, będzie znów na darmo.

Oczywiście pokrzykiwania pana Ministra, że na to czy tamto „nie pozwoli” mogą być równie złowrogie jak profesjonalna jest jego obecna publiczna działalność. Będąca ostatnio pohukiwaniem „damskiego boksera” widzącego „prowokację” w postępku dwóch kobiet i jednej wiertarki. Tylko wspomnę, że dostrzeganie „prowokacji” w każdej obsuwie władzy to metoda rodem z PRL-u, do którego „zdekomunizowany” pan Minister nawiązywać nie powinien. Martwi mnie raczej to, jak mało trzeba, bo te dwie słabe kobiety i bliżej nieokreślone elektronarzędzie to naprawdę prawie nic, by pod znakiem zapytania stanęła cała sfera działalności publicznej państwa. I to państwa, które od kilku lat szybuje ponoć swym znaczeniem ku tym, z którymi liczyć się musi każdy. Na tym etapie nie musi się jeszcze liczyć smoleński czynownik.

Zapewne pan Minister może i umie niewiele. Ale łódzka tragedia pokazała, że może znaleźć się entuzjasta, któremu nie zbywa fantazji, pomysłowości i determinacji. Wystarczy go tylko nakręcić.

Nie mam wątpliwości, że Marek Rosiak to za mało, by apetyt na władzę zastąpiła odpowiedzialność za państwo. Nie potrafię nawet zgadnąć ilu Marków Rosiaków potrzeba by przestać używać argumentów, które teraz są na porządku dziennym.

Może jestem już skrajnie skrzywiony, ale gdy usłyszałem, że Minister „nie pozwoli podpalić Polski” w duchu z miejsca zapytałem „A co? Strzelać będziesz?”. Jakoś tak mi zabrzmiało to Cyrankiewiczem „odcinającym podniesioną rękę”. Na tym poziomie emocji już jesteśmy i niektórzy wreszcie powinni zdać sobie z tego sprawę.

By było jasne wśród „tych niektórych” istnieje, dla mnie (czemu nie dla tych, którzy ponoć pozjadali już wszelkie dostępne rozumy) oczywista hierarchia, wedle której absolutnie nie jest tym samym „namiot przed pałacem”, skandujący tłum, szef opozycji i urzędujący minister. Każdy ma rózny margines, za którym mieści się brak odpowiedzialności. Oczywiste jest, że państwowy urzędnik w randze ministra ma ten margines najmniejszy.

Jeśli więc czeka, aż znów poleje się krew, znaczy, że jest… Aż słów mi brak.

 

* http://www.rp.pl/artykul/645070_Bazak--Czas-gniewu.html

** http://www.rp.pl/artykul/645052_Winczorek--Opamietanie-nie-nastapi.html

Brak głosów