Coryllus na KUL albo życie książek

Obrazek użytkownika coryllus
Kraj

Nie wiem czy może być dla autora większa frajda niż to co spotkało mnie w czwartek. Zostałem bowiem zaproszony przez Koło Młodych Wydawców Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego na spotkanie ze studentami, członkami tegoż koła, ale nie tylko. Miałem opowiadać o rynku książki w Polsce, o tym dlaczego jest tak trudny, miałem opowiadać o debiutach, o promocji książek, o ich przygotowaniu i niełatwych relacjach pomiędzy redaktorem a autorem.

Nie wiem jak studenci, ale ja jestem ze spotkania bardzo zadowolony. Atmosfera była znakomita, dynamika spotkania właściwa podobnie jak zainteresowanie zebranych tematem wykładu. Jedno mnie zaskoczyło, większość stawianych pytań dotyczyła dzieła a nie autora. Dzieła, które nie dość, że powinno przeżyć swego twórcę o lat kilkaset to jeszcze musi obronić się samo przed zakusami konkurencji, która mieniąc się krytyką lansuje po prostu innych autorów i inne książki. Stosunkowo krótki czas spotkania, zaledwie półtorej godziny, oraz ilość poruszanych tematów nie pozwoliły niestety na wyjaśnienie do końca wszystkiego w wyżej opisanej kwestii.

Spróbujmy zrobić to teraz. Książka we współczesnym świecie żyje tyle ile żyje autor. Może się zdarzyć, że będzie żyła dłużej jeśli ktoś jest tym wyjątkowo zainteresowany, ale częściej zdarza się to dłuższe życie książką złym niż dobrym. Ich egzystencją w świadomości czytelników zainteresowani są bowiem propagandyści i różne dziwne organizacje walczące o jakieś ciemne sprawki. Książka umiera wraz z autorem. Tak to właśnie jest w świecie, w którym każdy potrafi czytać, a większość jest przekonana, że potrafi nie tylko czytać, ale także to drugie wykonuje z niespotykaną wręcz maestrią. Długie życie książek to złudzenie, które pozostało nam po czasach kiedy autor przemawiał do wąskiej grupy ludzi, stojących niczym wyspa w morzu analfabetów i ignorantów. Dla nich autor był ważny, bo utwierdzał ich w przekonaniu, że i oni są ważni. Dla świata, bo przecież nie dla siebie. Podobną sztukę można wykonać także dziś, o ile autor wie do kogo ma kierować swoje dzieła. W Polsce jednak mało który z autorów ma świadomość tych spraw. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jestem jednym z nielicznych, którzy próbują. Bez dokładnego rozpoznania odbiorcy książka nie ma żadnych szans na istnienie. Nie pomogą umowy sprzedażowe na korzystnych warunkach podpisywane z Empikiem i Merlinem, nie pomogą recenzje w GW, nie pomogą znajomości w środowiskach opiniotwórczych. To wszystko są głupstwa i wielu kreowanych na wielkości autorów już się o tym przekonało na własnej skórze. Trafili trochę grosza, ale czas płynie nieubłaganie i nie można bez przerwy żyć z tego co się zrobiło kilka lat wstecz. Zwłaszcza, że ofertę swoją ludzie, o których mówię, kierują głównie do młodych.

Nie martwmy się jednak ich losem, wracajmy do życia książek. W czasach kiedy autor był dla wydawcy wartością, jego książki miały szansę na przetrwanie. Dziś autor jest takim samym kłopotem dla wydawcy i handlowca jak studenci dla dziekanatów na Uniwersytecie Warszawskim. Autor ich po prostu męczy, a to z tego względu, że mogą mieć na zawołanie dowolną ilość innych autorów, którzy – w razie gdy coś im się nie spodoba – będą mogli być wymienieni na nowych. Taka jest logika rynku i polityka wydawców wobec autorów polskich. Autorzy z zagranicy to co innego. Oni mają pozycję, coś za nimi stoi, przeważnie sukces na własnym rynku i z nimi polski wydawca może się liczyć. Z naszymi nie. Co w takim razie trzeba zrobić. To co ja – i mówię wam to otwartym tekstem – bez obaw o to, że ktoś zrobi mi konkurencję. Dla wydawcy liczy się autor z pozycją, z pozycją mocną, nie do podważenia. Tę zaś można zdobyć jedynie na rynkach obcych do czego się właśnie przymierzam. Nie nastąpi to zaraz, ale nastąpi. Póki co zajmuję się zdobywaniem czytelników w sposób bezpośredni. Nie ma innego wyjścia dla człowieka, który poważnie myśli o rynku książki. Jeśli złapie się na przynętę pod nazwą „błyskotliwy debiut i dobra promocja”, za pół roku nikt już nie będzie go pamiętał. To jest pułapka na autorów młodych, którym zdaje się, że szybki debiut oznacza szybką karierę. Nic podobnego. Szybki debiut to szybkie lądowanie w koszu na śmieci.

Przejdźmy teraz do promocji. Pewien student zapytał mnie dlaczego ciągle mówię o promocji, przecież dobre książki bronią się same. Tak jak powiedziałem na tym spotkaniu piszę się prawdę, a ludzi, szczególnie młodych nie można oszukiwać dla ich dobra. W zaistniałych okolicznościach nie mogłem dość wyczerpująco odpowiedzieć na to pytanie. Teraz jednak mogę. Gdyby ci wszyscy, którzy twierdzą dziś – zakładam, że tacy są, skoro pytanie padło – że ich proza broni się sama, ujawnili ileż to stoi za nimi dziwnych spotkań wieczorową porą z wpływowymi i opiniotwórczymi krytyczkami literatury, które nie tylko przekroczyły wiek balzakowski, ale i inne „wieki”, zdziwiłby się nie tylko ów student zadający mi to pytanie. Zdziwiłbym się pewnie także ja. Szydzę troszeczkę, ale nie ma dziś możliwości, żeby jakaś książka obroniła się sama. Musi stać za nią, w mniejszym lub większym cieniu ktoś kto jest zainteresowany jej istnieniem na rynku i w sercach czytelników. Tak było również dawniej. Najdobitniej widać to w przypadku literatury rosyjskiej, która wprzęgnięta została po prostu w rydwan państwowej propagandy i biegnie w nim do dziś. Myślę nawet, że ów slogan – dobra książka obroni się sama – przyszedł do nas właśnie z Rosji. Ma on jednak także wymowę szyderczą i groźną, prócz tej zwyczajnej. Książka musi bronić się sama, bo autor albo nie żyje, algo gnije w łagrze. Co oczywiście nijak nie przeszkadza w tym, by jego dzieło sławiło wielkości, potęgę i piękno jego niewdzięcznej ojczyzny.

Książka, nawet najlepsza, nie obroni się sama. Stąd liczne na świecie kluby miłośników różnych wielkich tytułów, jak choćby (nie wiem czy dziś istniejący) klub miłośników powieści „Pod wulkanem”.

Tak to właśnie jest i nic się póki co nie zmieni. Nie ma jednak co lamentować. Autorzy muszą po prostu włączyć się w promocję swoich dzieł, co i tak przecież czynią. Tak jak Ziemkiewicz, jak Wildstein, jak ostatnio poseł Czarnecki. I jak ja wreszcie. Z wszystkich wymienionych tylko mnie jednak czyni się z tego powodu zarzuty. Co jak się oczywiście wszyscy już domyśliliście, mam w nosie. Zanim jeszcze raz zaproszę was na swoją stronę, chciałbym najserdeczniej podziękować wszystkim, którzy doprowadzili do tego, że mogłem spotkać się z Kołem Młodych Wydawców KUL, szczególnie zaś Agnieszce Czechowicz i Jolancie Daraż. Było świetnie. Mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze kiedyś.
Zainteresowanych moimi książkami zaś, odsyłam na stronę www.coryllu.pl. Czynię to jak zwykle i jak zwykle znajdzie się przynajmniej jeden oburzony tym postępowaniem. Życzę mu niniejszym szczęścia oraz zdrowia.

Brak głosów