Obywatel jako zbędne ogniwo demokracji

Obrazek użytkownika Free Your Mind
Kraj


Zawsze mnie zastanawia, jak to zwolennicy demokracji męczą się z wytłumaczeniem burakom cukrowym starej prawdy, że demokracja tak, ale wypaczenia już nie.

Oto prof. M. Safjan, było nie było demokrata do szpiku kości, ktoś taki jak El Professore, przekonuje nas, ile to złego siedzi w idei urządzania referendum. Safjan stawia swoją tezę wprost:

"Referendum nie jest synonimem demokracji i nie zawsze należy je urządzać."

Oczywiście, że referendum nie jest synonimem demokracji, aczkolwiek, gdybyśmy pozostali na poziomie samych rozważań językowych i ustalania zalażności zakresowych między wyrażeniami (ukochana metoda omijania istoty rzeczy stosowana przez juryslingwistów), to moglibyśmy dzielić włos na czworo do końca świata, zważywszy na fakt, że sami teoretycy demokracji nie do końca wiedzą, co pod tym pojęciem rozumieć, tylu mamy proroków najlepszego ustroju z najgorszych. Wydaje się, że referednum stanowi jednak jakiś ważny środek testowania funkcjonalności ustroju w danym kraju i właśnie z tego powodu zwolennicy demokracji oświeconej, a mówiąc ściślej, sterowanej (to taka ulepszona wersja przypominająca demokrację socjalistyczną pod wieloma względami) wzdragają się przed jego stosowaniem.

Wprowadzają go - że tak powiem - w ostateczności, tj. w sytuacji, gdy wynik tego referendum można zapewnić zmasowaną kampanią propagandową. Aczkolwiek, jak wiemy z czasów komunistycznych - w momencie, gdy kampania nie odnosi skutku, to referendum sprowadza się do cyrku, po którym i tak Bezpieka rozpisuje z podziwu godnym mozołem, wszystkie jego wyniki, a potem kacykowie je z całą powagą ogłaszają, strugając wariatów z niewoników nazywanych w komunizmie "obywatelami sowieckimi".

 

Powiedziałem, że demokracja oświecona przypomina coraz bardziej socjalistyczną, ponieważ głosy, by "ludzie za często nie decydowali" właśnie w formie referendalnej, stały się już swego rodzaju normą. Nie słyszymy tych głosów wyłącznie z ust eurokratów, którzy nawet nie kryją, że konstrukcja superpaństwa wymaga pewnego dyscyplinowania obywateli europejskich (dla dobra tych ostatnich, rzecz jasna; dlatego też konstruowane są rozmaite dyrektywy "prostujące meandry współczesnego życia") - słyszymy je z ust teoretyków demokracji, filozofów prawa i innych światłych ludzi.

Nie ma w takiej ewolucji (a może dewolucji) ustrojowej nic nadzwyczajnego - nikt przecież nie powiedział, że demokracja musi mieć jakieś jednolite historycznie oblicze. Być może teoretycy, filozofowie i światli, po prostu wyrażają to, czego zwykły burak cukrowy jeszcze nie zdążył dostrzec, a więc to, że demokracja ma swoje konstytutywne ograniczenia sprowadzające się między innymi do tego, by buraki płaciły podatki i siedziały cicho. Nie brzmi to może zachęcająco, ale przynajmniej stanowi to jakiś konkret. W komunizmie bowiem było tak, że niby władza była w rękach "ludu pracującego miast i wsi", ale jak już zwykły (a nie bezpieczniacki lub partyjny) przedstawiciel owego ludu zadał zbyt kłopotliwe pytanie lub usiłował zaprotestować przeciwko gospodarce planowych niedoborów, to czekały go szykany z więzieniem włącznie. Z tego też powodu ludzie za komuny mieli oczy z tyłu głowy i cały czas strzygli uszami, czy ktoś ich nie kabluje - więc życie toczyło się w wielkim napięciu.

 

Inaczej sprawy mają się w demokracji oświeconej, w której podatnicy mają żyć w dobrobycie (no, chyba że nadchodzą kryzysy) i kwestia tylko, by tego dobrobytu pilnowali tzw. ludzie mądrzy. No i właśnie Safjan, jako przedstawiciel kasty oświeconych, wyjaśnia burakom cukrowym, dlaczego nadmiar demokracji lub też niewłaściwie (w złym momencie) zastosowany jej jeden z podstawowych środków, prowadzą do wypaczeń:

"Gdybyśmy w 1990 roku urządzili referendum w sprawie planu Balcerowicza, kto wie, w jakim kraju byśmy dziś żyli. Pewnie bliżej byłoby nam do Białorusi niż do Unii Europejskiej."

Wprawdzie już o tej Białorusi słyszeliśmy przy paru okazjach, no ale machnijmy ręką na tego straszaka i zastanówmy się, gdzie tu pies jest pogrzebany. Zanim jednak tego dokonamy, rzućmy okiem jeszcze na inne argumenty:

"O potędze tego instrumentu mogliśmy się przekonać choćby w ostatnich latach, kiedy tak wiele zależało od tak niewielu. Kolejny projekt europejskiej integracji obejmujący kilkaset milionów ludzi upadł, ponieważ parę milionów Irlandczyków zechciało wyrazić swój sprzeciw w referendum. Poprzedni projekt konstytucji europejskiej został odrzucony w referendum we Francji i Holandii. Żeby nie szukać daleko - czy zdajemy sobie sprawę, że w Polsce w roku 2003 zaledwie o kilka procent przekroczyliśmy granicę, która umożliwiała uznanie wiążącego charakteru referendum akcesyjnego?"

Aj, aj, aj. Tak wiele zależy od tak niewielu. Też już tę pieśń gdzieś grano. Hm, jak więc wyjaśnić to, że w Polsce to zwykle mniejszość uprawnionych wybiera w wyborach swoich przedstawicieli do sejmu i senatu? Ma taki parlament jakieś umocowanie? Ma to sens? Mniejszość wybiera mniejszość (choć jak na mój gust, to ilość parlamentarzystów przerasta granice zdrowego rozsądku, ale to inna sprawa) i ta wybrana mniejszość sprawia, że "tak wiele zależy od tak niewielu"... No, mniejsza z tym.

 

Safjan stwierdza na pocieszenie (co do tej ostatniej z wymienionych wyżej kwestii), że na pewno ci, co głosowali przeciwko akcesji Polski do UE z biegiem lat zmienili zdanie i rozumieją teraz konieczność dziejową. Ja zaś mam dokładnie odmienne zdanie, nie tylko dlatego, że głosowałem przeciwko i dziś zrobiłbym dokładnie to samo (z jeszcze większym przekonaniem), lecz wydaje mi się, że liczba entuzjastów ponoszenia kosztów naszej akcesji w UE maleje z roku na rok, a argumentów potwierdzających słuszność eurosceptyków przybywa, że wspomnę o obecnym problemie "koncesjonowania emisji CO2" (gdyby to deliberowanie o koncesjonowaniu emisji CO2 nie było naprawdę, to ja nawet mógłbym się śmiać), nie wspominając o konsekwentnym konstruowaniu superpaństwa, a nie żadnej "Europy Ojczyzn".

Wróćmy jednak do tego, co pisze Safjan. Jak wiemy, stwierdził on, że referendum tak, ale "nie zawsze". Załóżmy, że z tym można się zgodzić - przynajmniej na pierwszy rzut oka, nikt wszak nie chciałby co tydzień chodzić do urn i decydować o każdej co większej sprawie państwowej. Chociaż, gdyby tak można było klikać w Sieci za tym lub owym, to nie byłoby tak źle? Z jednej strony wszak zapewnia się nas, że żyjemy w epoce rewolucji elektronicznej, z drugiej zaś ogranicza się demokrację - czy to nie zaskakujące zakrętasy historii? Po co w takim razie co pięć minut dokonuje się "badań opinii publicznej" i je publikuje, by zasypywać nas "diagnozami i analizami"?

No, ale, jak powiedziałem, załóżmy, że z tezą iż, co za dużo to niezdrowo w przypadku referendów, każdy by się zgodził. Safjan jednak idzie dalej i przekonuje nas, że w pewnych sprawach nie należy urządzać referendów (vide "reforma Balcerowicza"). No i znowu, tak na buraczany rozum, jakim niżej podpisany dysponuje, to wydaje się, że racja i w tym argumencie jest zawarta. Większość obywateli nie ma habilitacji z ekonomii, prawda, więc, co może o reformowaniu gospodarki wiedzieć, a zwł. o "wychodzeniu z planizmu w kierunku wolnego rynku". Safjan zapomina jedynie o tym, że w owym legendarnym przypadku tłuczono nam do głowy, że "innej drogi nie ma", "inaczej się nie da", słowem - że nie ma rozwiązań konkurencyjnych (czy naprawdę nie było, to właśnie kwestia otwarta - sądzę, że uwłaszczenie nomenklatury, drenaż oszczędności wielu Polaków, a następnie filozofia "prywatyzowania" rozmaitych gałęzi gospodarki, mogły zostać zastąpione lepszymi formułami "dochodzenia do normalnej gospodarki"). Tymczasem w przypadku referendum chodzi chyba o to, by możliwe było dokonanie jakiegoś racjonalnego wyboru.

Jeśli uważamy, że w sprawach kluczowych i spornych głos należałoby oddać obywatelom, to tym bardziej powinniśmy umieć zaproponować im jakieś konkurencyjne rozwiązania, a nie tylko jedno "bezkonkurencyjne". Osobną oczywiście sprawą jest sytuacja, w której referendum rozpisują władze sowieckie, które nie gwarantują żadnego rozwiązania poza takim, które same z sowietami przeprowadzą. Wtedy takie referendum się bojkotuje albo odpowiada NIE na wszelkie pytania, odrzucając jakąkolwiek legitymizację stawiającej te pytania "władzy". Osobną sprawą, powiedziałem, choć - niestety, historia lubi się w postkomunizmie powtarzać - poniekąd analogiczną do tego, co mamy dzisiaj. Jeśli bowiem obecna władza co innego mówi, a co innego robi, to jej zapewnienia możemy całkiem zasadnie traktować jako pustosłowie.    

Wspominam o tym, ponieważ Safjan, rzecz jasna, całą swoją skomplikowaną figurę retoryczną odnosi do kwestii ewentualnego referendum (i nawet nie przesądzonego, przecież) w sprawie prywatyzacji służby zdrowia. Przeciwnicy tego referendum stawiają tezę, że burak cukrowy niewiele wie, zatem nie powinien zabierać głosu w sprawach, na których się nie zna. Trzeba jednak stwierdzić, że przeciętny obywatel nie potrzebuje ani wyrafinowanej wiedzy ekonomicznej, ani prawniczej, ani nawet wyższych studiów, by wiedzieć, na czym polega zwykłe złodziejstwo zwane eufemistycznie prywatyzacją lub choćby łupienie podatników za pomocą systemu podwójnej płatności za usługi medyczne. Do rozpoznawania złodziejstwa wystarczy wszak jako takie doświadczenie życiowe w Polsce po 1989 r., szczególnie, że pierwsze lekcje z okradania obywateli i uwłaszczania się na publicznym majątku dostaliśmy w peerelu.

Problem wobec tego nie leży w kwestii granic "demokracji referendalnej", lecz w kwestii braku społecznej kontroli nad mechanizmami reformowania rozmaitych struktur w naszym państwie oraz w kwestii tego, kto ewentualnych reform ma dokonywać. Jeśli ciemniactwo, to ja zawsze mówię - "nie".  

http://www.newsweek.pl/wydania/artykul.asp?Artykul=30613

Brak głosów